The Next Journey - Następna Podróż
Posted: Sun Aug 14, 2005 10:22 pm
Tytuł: Następna Podróż - sequel do The Journey Home
Kategoria: trójkącik żółty trójkącik. W zasadzie coś pomiędzy kółeczkiem a trójkącikiem...
Zaprzeczenie: tak, tak, tak. Zero praw i tak dalej do Maxa Evansa, Michaela Guerina i Isabel Ramirez. Cała reszta jest wyłącznie moja i tylko moja.
Streszczenie: Kilka lat po The Journey Home. Kilka rzeczy bardzo się zmieniło, kilkoro ludzi wyjechało, ale jedna rzecz pozostała ta sama - tajemnica, której nie można wyjawić.
Komentarz własny: Cóż ja tu robię? Ledwo wróciłam, plecak leży w moim pokoju jeszcze spakowany, a mój pokój jakiś taki... jasny się zrobił, pusty w sensie ludzi, a malutki względem przestrzeni. Gdybym mogła to wskoczyłabym w pociąg powrotny. Zamierzam dać wam sequel od dziś - jutro zamierzam się lenić i snuć się po domciu jak smród po porcie. Humor mi się wypaczył, niektóre późniejsze części mogą być nieco dziwne.
Niniejszym chcę podziękować - po części z góry:
Iwonie - ty wiesz za co
Audrey - moja Wena też miała wakacje, całe dwa tygodnie. Idź do pracy, potworze. Wymyślaj.
The Next Journey – Następna Podróż
Sequel do The Journey Home
Część 1
Chris:
Cześć. Nazywam się Christopher King i jestem kosmitą...
Nie, głupio to brzmi, zaczynamy jeszcze raz.
Jestem Chris i my już się znamy. Poznaliśmy się jakiś czas temu, gdy spotkałem po raz pierwszy moją kosmiczną rodzinę, z którą... a zresztą wy to już wiecie. Po co mam się powtarzać.
Nie wiem za to czy wiecie, ale Jennie zwariowała. Tak, tak, moja przyrodnia siostra Jennifer Rebecca Evans zwariowała. No bo jak inaczej wytłumaczyć jej obsesje na temat zachowania naszych wspomnień o tym, co było? Ta obsesja jest zaraźliwa, bo Jennie udało się zmusić pół rodziny do zapisania wspomnień. Mnie; panią Evans, zwaną dalej przeze mnie panią E, byłą nauczycielkę biologii w szkole średniej w Las Cruces; mojego wuja Michaela (a przynajmniej wydaje mi się, że to mój wuj), który był eks-kowbojem z Teksasu i większość swojego życia spędził ganiając krowy; moją ciotkę Isabel, stylistkę w jednym z magazynów w Nowym Jorku; ciotkę Marię, która stanowiła parę do wuja Michaela... Nie mam pojęcia, jakim cudem jej się to udało, ale udało się, każdy się napisał jak jeszcze nigdy w życiu. Można by to zedytować i wydać, gwarantuję, że to stałoby się bestsellerem. A może to był zresztą plan Jennie – nie wiem, nie wnikałem, wolałem się do tego nie mieszać. To nie na mój rozum, po co jej to było. Zresztą, teraz robi to samo – Jennie znaczy się. W swój podstępny sposób zmusza nas do kolejnych zapisków.
Wcale nie w podstępny sposób, sami się zgadzacie to pisać, nikogo przecież nie szantażuję – Jennie
No proszę – pięknie, teraz ona mi się będzie wtrącała! Idź pisać swoją część.
Już napisałam. Nie marudź, tylko pisz, ja chętnie poczytam – J.
Matko. Jeśli chcesz, żebym ci to jakoś zapisał, to mi się chociaż nie wtrącaj, dobrze?
Nic nie obiecuję. Jeśli znowu zaczniesz pisać jakieś głupoty... – J.
IDŹ!!!
Uff. Wzruszyła ramionami i poszła, Bogu dzięki. I jak ja mam z nią wytrzymać, co?
Dobrze, to na czym ja stanąłem? Hm.
Wydaje mi się, że chyb powinienem nieco was wprowadzić – kimkolwiek jesteście. Pamiętacie zapewne, jak skończyła się nasza poprzednia opowieść. Na cmentarzu w Roswell, po pogrzebie Kyle’a Valentiego. Był to też ostatni dzień mojego pobytu w Roswell – ciotka Isabel podrzuciła mnie do Chicago w drodze do Nowego Jorku. W końcu to tylko osiemnaście godzin jazdy...
Wróciłem na kilka tygodni do domu Kingów w Chicago – mojego rodzinnego domu. Ale tym razem patrzyłem na to nieco inaczej, z zupełnie innej perspektywy. Najbardziej śmieszyło mnie moje nazwisko, które było jak najbardziej zgodne z prawdą. Tak, tak, ja, zwykły Chris King, byłem nominalnym królem jakiejś odległej planety, która nazywała się tak samo jak ryba, która czasami przyrządzał nam ojciec. To, że wróciłem do domu uśmiechnięty od ucha do ucha, zachwycony, że znów byłem w swoim własnym pokoju, i że cały czas podobno uśmiechałem się głupkowato...
Cały czas uśmiechasz się głupkowato – j.
Przestań! Miałaś sobie pójść!
Ani mi się śni, nie wtedy, gdy piszesz takie ciekawe rzeczy. Nigdzie nie idę. J.
Małpa. Idź sobie, albo nie napiszę już ani słowa. I wcale nie uśmiecham się głupkowato cały czas!
Owszem, uśmiechasz się. Gdyby to był magnetofon, to bym ci zaśpiewała jak Sandra Bullock – luubisz ją, luubisz ją, chcesz ją pocałoować, chcesz ją pocałoować – j.
Już cię tu nie ma!!! Nie zawracajcie na nią uwagi. Nie wie, co pisze.
Ależ wie, co pisze, wie. Mam powiedzieć Eve albo komuś innemu, że się do nich nie przyznajesz? Oj, nie będą zachwycone... – j.
Ja się poddaję. Ja z nią nie wyrabiam. Niech ktoś coś z nią zrobi!
(chwila przerwy i trzy głębokie oddechy)
Mam nadzieję, że teraz nie wejdzie. Wypchnąłem ją z pokoju, zamknąłem drzwi i zatarasowałem wejście krzesłem. Nie było to wiele, zważywszy, że nie było dla nas granic ni kordonów, ale trudno.
W każdym razie nic chyba dziwnego w tym, że byłem szczęśliwy, że wróciłem do domu w jednym kawałku, a nie w charakterze szczątków. Mama co prawda była chyba nieco zaskoczona moim entuzjazmem, ale nie czepiała się. Była zbyt zajęta swataniem Petera, mojego starszego brata, z Dennise Ralleyard – córką jakiejś tam koleżanki.
Ja pamiętałem Dennise jako chudzielca z wystającymi łokciami i kolanami, z którym zawsze się biłem, i ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu chudzielec zniknął bezpowrotnie, zastąpiony przez śliczną, drobną, ciemnowłosą dziewczynę z wesołymi, ciemnymi oczami. W pełni zrozumiałem wówczas sens bajki o brzydkim kaczątku, i nawet przestałem dziwić się Peterowi, że za nią latał. Subtelnie, ale latał. Miałem nawet wątpliwości, czy to aby na pewno była ta sama Dennise co kiedyś, ale rozwiały się one (te wątpliwości) z chwilą, gdy Dennise szturchnęła mnie łokciem w brzuch i zapytała z łobuzerskim uśmiechem, czy mam ochotę się bić. Uśmiechnąłem się tylko krzywo i odsunąłem jej łokieć – to jednak była ona, bo jej łokieć wciąż był tak samo kościsty.
Dennise przyjechała do Chicago na studia, a moja matka rzecz jasna zaproponowała jej mieszkanie. Moja matka zawsze wszystkim wszystko proponowała, poza tym teraz miała też misję, żeby wyswatać Dennise i Petera. Ja jednak sądzę, że nic z tego nie będzie, bo od tamtych wydarzeń w Roswell minęły dwa lata, to znaczy – Dennise mieszka u nas już dwa lata i nie wydaje mi się, żeby między nimi coś zaiskrzyło. Pewnie, Peter wciąż za nią chodzi, ale Dennise chyba nie jest w nim zainteresowana.
Jak już powiedziałem, od czasu Roswell minęły dwa lata. Zaczynałem teraz trzeci rok nauki w Las Cruces, na wydziale informatyki. Przez pierwszy rok mieszkałem w akademiku, nie chcąc przeszkadzać rodzinie Evansów w odrestaurowaniu się. Ale potem Jennie skończyła szkołę i pojechała do college’u... no niech to, nie uda mi się opowiedzieć wszystkiego tak ładnie, zgrabnie i po kolei. Trudno. W każdym razie Jennie wyjechała, a pani E i Max wrócili do Roswell już na stałe, ja zaś zaopiekowałem się ich mieszkaniem w Las Cruces. Nie mieszkałem tam sam, rzecz jasna, nie było by mnie stać – zadomowiłem się tam razem z moim współlokatorem z akademika, niejakim Erykiem. Eryk słuchał metalu i na pierwszy rzut oka był nieco przerażający, ale jakoś się rozumieliśmy. No i mieliśmy spokój od gadatliwych sąsiadek – jedna z nich, jakaś staruszka, zapukała tu kiedyś i otworzył jej Eryk, który wylazł właśnie z wanny, owinięty niedbale ręcznikiem. Mokre strączki włosów zwisały mu koło twarzy, a z klaty piersiowej straszył jakiś nieco demoniczny tatuaż. Biedna staruszka zrobiła natychmiastowy zwrot w tył i byłem tylko szczęśliwy, że nie dostała zawału na naszym progu. W każdym razie dobrze nam się razem mieszkało.
Państwo Evansowie wrócili do Roswell po zakończeniu szkoły Jennie, a sama Jennie jednak poszła do college’u. Za sprawą... ciotki Isabel, która oznajmiła, że nie przyjmuje odmowy. Zapłaciła za jej studia literatury angielskiej i wymogła niemal na Jennie, żeby mieszkała razem z nią i Alex w ich apartamencie na Manhattanie. Ja bym tam nie narzekał. Jennie ofertę przyjęła i w ramach rekompensaty pracowała w Vogue’u jako asystentka sekretarki czy coś takiego. Choć tak po prawdzie to chyba raczej była to kolejna przysługa ze strony Isabel. W każdym razie moja siostra studiowała teraz w Nowym Jorku i z tego, co wiem, to nieźle jej szło. Zaczynałem mieć nawet podejrzenia, że zaprzyjaźniła się z Alex, swoim dotychczasowym wrogiem. Alex miała obecnie prawie siedemnaście lat i wcale się nie zmieniła – może poza tym, że nosiła coraz krótsze spódniczki. Ale wciąż cechowała się tą swoją bezpośredniością.
Skoro już jesteśmy przy Alex, Jennie i Nowym Jorku. Odwiedziłem je kiedyś podczas ferii – jeszcze nigdy do tej pory nie byłem w Nowym Jorku. Alex pokazała mi najlepsze kluby i dyskoteki w mieście, a Jennie zaprowadziła mnie do galerii sztuk i do muzeów. One były jak ogień i woda, ale mimo wszystko chyba nauczyły się ze sobą dogadywać. I Bogu dzięki, bo inaczej nikt by z nimi nie wytrzymał. Poznałem tam również Jesse’go Ramireza, byłego męża ciotki a ojca Alex. Był to całkiem sympatyczny prawnik, który namiętnie grywał w golfa. Nie wydawał się być zdziwiony moim istnieniem, co z kolei nie bardzo zdziwiło mnie.
No i jeszcze jedno – zdziwicie się, gdy powiem, że pan Andrew Fox porzucił Las Cruces na rzecz Bostonu? Tak, tak, co prawda ciotka Isabel nie przyznaje się do niczego, ale Alex twierdzi, że rozmawiają ze sobą prawie codziennie i że pan Fox przyjeżdża do Nowego Jorku co jakiś czas, rzekomo na przedstawienia jakieś trupy teatralnej. Niech ja pierzem porosnę, jeśli on przyjeżdża tylko na jakieś głupie przedstawienia!
Wuj Michael i ciotka Maria w końcu wzięli ślub. Ściślej biorąc, wzięli ślub na początku czerwca – ja jeszcze wtedy zostałem w Nowym Meksyku, a Jennie właśnie wróciła z Nowego Jorku, po pierwszym roku college’u na kilka tygodni odpoczynku, zanim powróci z powrotem do New Jersey do swojej posady gońca sekretarki. Szczerze mówiąc to nigdy w życiu nie widziałem drugiej takiej pary jak oni – jak oni potrafili się kłócić...! Niesamowite. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Za każdym razem wydawało się, że to kłótnia na noże, ostatnia i w ogóle decydująca, że następnym razem spotkają się na sali sądowej, ale potem błyskawicznie godzili się i byli najszczęśliwsi na świecie. Aż do kolejnej kłótni. Dziwni ludzie. Ale przynajmniej szczęśliwi.
Państwo Evans też byli szczęśliwi. Mówię o pani E i o Maxie. To było naprawdę niesamowite i całkowicie rozumiałem, dlaczego podczas tego pierwszego roku moich studiów Jennie wolała przesiadywać u nas w akademiku, nawet w towarzystwie Eryka, którego chyba nawet lubiła. Eryk był lepszy niż wpatrywanie się w maślane oczy jej rodziców. To było dobre przez pięć minut, ale na dłuższą metę stawało się nie do zniesienia, choć Jennie była tu strasznie tolerancyjna – stwierdziła, że jej rodzice mieli pecha przez piętnaście lat, to teraz ona może przesiedzieć rok na zmianę w pokoju metalowca i swojej narwanej przyjaciółki.
To powiedz teraz o Eve, skoro już obsmarowałeś życie uczuciowe naszej rodziny. No, proszę, proszę. Czekam – j.
Nie mam pojęcia, jak to dziecko tu wchodzi. Przecież zamknąłem drzwi!
Nie marudź. Nie znasz się na zamykaniu drzwi, mój drogi. Pisz lepiej o Eve, bo inaczej ja o tym napiszę – j.
I kto mówił, że nie używa szantażu, co?! No dobrze, napiszę o Eve, ale tylko dla ciebie, zołzo jedna. A spróbuj to komuś pokazać!
Też cię kocham j.
Jennie odgrażała się w Roswell, że zapozna mnie z tą narwaną Eve. I zapoznała. Umówiła nas do kina, małpa wredna. Oczywiście mnie powiedziała, że idziemy do kina we dwójkę – ja i ona. Swojej przyjaciółce z kolei powiedziała, że idą we dwie. Poczym najspokojniej w świecie nie przyszła do kina, a ja musiałem pójść na film z Eve! Co prawda jej intryga miała krótkie nogi, bo od razu oboje odgadliśmy jej „plany”.
Ale się polubiliście wzajemnie, i to bardzo, więc naprawdę nie wiem, o co ci chodzi – j.
A mieliśmy jakieś inne wyjście? Robiłaś wszystko, żebyśmy na siebie wpadli i spędzali jak najwięcej czasu w swoim towarzystwie! Mam ci przypomnieć, co robiłaś? Wypychałaś mnie z mojego pokoju w akademiku mówiąc, że Eryk uczy cię grać na gitarze, zamykaliście się tam, a ja nie miałem co ze sobą zrobić, bo twoim rodzicom nie chciałem przeszkadzać!
Biedaczek Ale nie użalaj się tak nad sobą, z tego co wiem, co mi mówił brat Eve, całkiem miło spędzałeś te wieczory... Zresztą to był tylko rok. Aż boję się myśleć, co robiliście, gdy ja pojechałam do Nowego Jorku j.
Jeśli będziesz mi ciągle przeszkadzać, to w życiu tego nie skończę.
Przepraszam. Już sobie idę. Pisz dalej, staruszku.
Yggggrrr. Naprawdę nigdy tego nie skończę, jeśli ona będzie tu przychodzić i zaglądać mi przez ramię, dopisując swoje komentarze. Na razie sobie poszła, ale nie wiem, na jak długo.
W każdym razie, jak obwieściła to już moja siostra, ja i Eve byliśmy parą. Nie przypuszczałem, że do tego dojdzie, ale gdy bliżej ją poznałem to okazało się, że nie była aż tak dziwna jak myślałem, ze była. A może ja również byłem wówczas inny. Eve nie pojechała z Jennie do Nowego Jorku. Przypuszczam, że przyjęliby ją tam, gdyby złożyła podanie, ale została w Las Cruces, po części dla mnie. Było mi miło z tego powodu, no i... yh, mam nadzieję, że moja matka nigdy w życiu tego nie przeczyta... ani moje rodzeństwo, bo nie dali by mi żyć... istotnie, gdy mieszkaliśmy z Erykiem w mieszkaniu pani E Eve czasami przychodziła. No, może przychodziła więcej niż czasami. Można powiedzieć, że nieźle się znaliśmy. Pod wieloma, ekhm, względami.
Zaraz. Wiem, że Jennie to przeczyta. A jeśli one mówią sobie takie rzeczy...? Matko, chyba spalę się ze wstydu. Najlepsze przyjaciółki chyba mówią sobie o wszystkim... jeśli Eve jej powiedziała.... ugh. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? To nie jest dobry pomysł spotykać się z najlepszą przyjaciółką waszej siostry. A ja nawet nie mam szans się zemścić! Jennie powiem wytrwale unikała jakichkolwiek związków i pułapek zastawianych na nią kolejno przez Eve i mnie, w ramach zemsty, jak i później przez Alex, która żaliła mi się niedawno, że Jennie potrafi każdego, nawet najbardziej gorącego i napalonego chłopaka sprowadzić na ziemię i oswoić jako swojego kumpla. Dla Alex to była chyba osobista tragedia, sądząc z jej tonu. Faceci byli celem jej życia, a przynajmniej można było wysnuć taki wniosek na podstawie jej zachowania. Teraz już tylko czekałem na wynik ostatecznej rozgrywki – na razie prowadziła Jennie. Widać naprawdę postanowiła wciąż pozostać wierną pamięci Kyle’a. Jak jakaś westalka czy coś.
Hm. Przejrzałem to, co napisałem, i tak jakoś wychodzi z tego, że jesteśmy jakąś bandą napaleńców, którzy myślą tylko o jednym, co jest rzecz jasna nieprawdą. Ale proszę, jakie są skutki, gdy każe mi się zacząć pisanie czegoś. Nie potrafię zaczynać.
Nie wiem dokładnie, jak reszta, ale ja co dzień budziłem się w tej samej pozycji – plecami do ściany, z widokiem na drzwi. Na ulicy wciąż uważałem, czy ktoś za mną nie idzie albo nie wpatruje się, a każdego nowego studenta, który dochodził do naszej grupy, starannie lustrowałem, czy gdzieś przypadkiem nie złazi mu skóra. Krótko mówiąc – nie wierzyłem w to, że będziemy mieli teraz święty spokój. Chyba przestałem wierzyć w coś takiego jak święty spokój, nie wtedy, gdy widziałem, jak Michael wciąż obrzuca każde pomieszczenie uważnym wzrokiem gdy do niego wchodzi i gdy jest w stanie najwyższej gotowości kiedy podchodzi do niego ktoś obcy. Nie wtedy, gdy widziałem jak Max unika wszelkich furgonetek i pustych uliczek, w których ktoś mógłby go zaskoczyć. Nie wtedy, gdy Jennie „na wszelki wypadek” ćwiczyła swoje umiejętności. Nie wtedy, gdy wciąż pamiętałem słowa Langley’a, że Antarianie w końcu zmądrzeją, zechcą odrestaurować dynastię i odnajdą nas. Szczerze w to wierzyłem, że oni tu po nas wrócą. Wszelkie resztki po naszej dynastii zostały zniszczony, zostaliśmy już tylko my. Choć bo ja wiem, nigdy nie można być pewnym, zwłaszcza po tej rewelacji, którą nam objawiła ciotka Maria, że Cameron była córką Khivara i Vilandry (jeśli ktoś nie pamięta, kto to był Vilandra, to niech sobie zrobi jakiś słowniczek. Vilandra = ciotka Isabel. Proste). Kto wie, czy gdzieś tam nie kryło się inne pokręcone potomstwo.
W każdym razie nie miałem ochoty być bezbronnym królikiem, zwłaszcza, że nie wiedziałem, czy ci Antarianie zgodnie ze słowami Langely’a nie zechcą u siebie Jennie. Przypomnę – na przeszkodzie staliśmy razem z Maxem, a to mogło im się nie spodobać. Może zechcą pozbyć się nas, żeby legalnie dojść do Jennie. Nigdy nic nie wiadomo, zwłaszcza z kosmitami. Poprosiłem Jennie, żeby mnie czegoś nauczyła. Nie mieliśmy już Langley’a, który by nas uczył, więc musiałem wybrać kogoś innego. To chyba zrozumiałe, że wybrałem Jennie.
No i przez ten rok w Las Cruces Jennie zdołała mnie czegoś nauczyć. Potrafiłem już tak jak ona pozbywać się kamieni. Pole ochronne pozostawało na razie poza zasięgiem moich możliwości, podobnie jak uzdrawianie albo wchodzenie do snów. Ale za to w tajemnicy przed wszystkimi powtarzałem wciąż to, czego nauczył mnie Langley, z wyobrażaniem sobie różnych rzeczy. Miałem wrażenie, że nikt nie byłby zadowolony z tego, że to potrafiłem.
Ale później, gdy Jennie wyjechała, pozostało mi ćwiczenie wszystkiego w samotności. Dużo mi rzecz jasna brakowało, ale już nie było tak tragicznie.
No i też często widywałem się z Maxem. Rozmawialiśmy o tym i owym, czasami zupełnie bez jakiegoś określonego tematu, ale oczywiście nie przeszkadzało mi to. I zaczynałem rozumieć, czemu Jennie tak strasznie go podziwiała i po prostu wielbiła. Owszem, miał coś w sobie takiego, ze człowiek mu od razu ufał. W ogóle stosunek państwa Evansów do mnie nie przestawał mnie zadziwiać. Zwłaszcza stosunek pani E, wydawało mi się, że już zupełnie przestała odróżniać mnie od Jennie. Jakbym był jej synem. Nie to, żebym chciał to zmieniać. W Roswell zawsze czekał na mnie pokój nad kafeterią, podobnie jak na Jennie. Tyle że ja miałem bliżej. Kiedy przyjeżdżałem do Roswell, co jednak nie zdarzało się tak bardzo często, to zawsze przybiegała babcia, chyba wiedziona jakimś dodatkowym zmysłem. Przyznaję, że ten... hm, nadmiar czułości mógł być męczący. I rozumiałem, czemu Jennie wolała zostawić Roswell za sobą.
Dopisz tam „chwilowo”. Nie wyjechałam przecież z Roswell na wieki, tylko o college’u. J.
Dobrze, jak sobie życzysz. Więc „i rozumiałem, czemu Jennie wolała zostawić chwilowo Roswell za sobą”. Może być?
Mniej więcej. Wątpię, żebyś rozumiał, czemu tak ochoczo wyjechałam z Roswell, ten nadmiar czułości to jedna sprawa...
A druga?
A druga to Kyle. Tak, widziałam, co tam pisałeś o mnie jako o westalce. Nieprawda. Po prostu nie mam ochoty spotykać się z kimkolwiek, a to, czy wciąż czuję coś do Kyle’a to inna sprawa. Po prostu nie czuję takiej potrzeby.
A wracając do mojego wyjazdu z Roswell – cóż, na ciebie przynajmniej nikt nie gapi się z ciekawością, politowaniem i współczuciem. O ile nie zauważyłeś, to Roswell nie jest stutysięcznym miastem i plotki rozchodzą się tam szybko. Wiesz, jakim wdzięcznym tematem do plotek byliśmy z Kyle’m?!
Hm. Tak. Dobrze. Ale o ile nie zauważyłaś, to to jest m o j a część. Nie t w o j a. I byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś przestała się wtrącać.
Przestanę się wtrącać jak zaczniesz pisać do rzeczy. Na razie pleciesz trzy po trzy i nic z tego nie wynika.
No przepraszam cię, moja droga, ale w przeciwieństwie do ciebie nie chcę od razu przeskakiwać do opisu akcji, tylko stopniowo wprowadzić czytelnika w nasza sytuację!
Dobrze już, dobrze. Ale za długo to przeciągasz.
Przeciągałbym mniej, gdybyś się ciągle nie wtrącała.
Jezu. Zakończ to lepiej szybko. Zresztą, i tak nie masz pojęcia o połowie rzeczy, które się działy przez te dwa lata. Nie rób zdziwionej miny, nie było cię na przykład w Nowym Jorku!
No to proszę, proszę, z chęcią poczytam, co się działo w Nowym Jorku. Czy ja ci bronię?
Boże. Zakończ to szybko, to zobaczysz, co się działo. j.
Tak więc przez dwa lata mieliśmy spokój, żyliśmy jak gdyby nigdy nic. I było całkiem fajnie. Dopóki nie pojechałem do domu na Święto Dziękczynienia.
(Przyczep się jeszcze do czegoś, Jennie! Zobaczymy, jak pójdzie tobie...)
(Pójdzie mi lepiej, bo to ja tutaj jestem na literaturze)
(dobra, dobra, w życiu tego nie skończymy. Idź do swojej części opowieści, a ja sobie poczytam, co ty tam wymyślisz...)
(Świnia.)
(Kto, ja? Siostrzyczko droga, zobaczymy...A na razie koniec. Już naprawdę. Ch.)
Kategoria: trójkącik żółty trójkącik. W zasadzie coś pomiędzy kółeczkiem a trójkącikiem...
Zaprzeczenie: tak, tak, tak. Zero praw i tak dalej do Maxa Evansa, Michaela Guerina i Isabel Ramirez. Cała reszta jest wyłącznie moja i tylko moja.
Streszczenie: Kilka lat po The Journey Home. Kilka rzeczy bardzo się zmieniło, kilkoro ludzi wyjechało, ale jedna rzecz pozostała ta sama - tajemnica, której nie można wyjawić.
Komentarz własny: Cóż ja tu robię? Ledwo wróciłam, plecak leży w moim pokoju jeszcze spakowany, a mój pokój jakiś taki... jasny się zrobił, pusty w sensie ludzi, a malutki względem przestrzeni. Gdybym mogła to wskoczyłabym w pociąg powrotny. Zamierzam dać wam sequel od dziś - jutro zamierzam się lenić i snuć się po domciu jak smród po porcie. Humor mi się wypaczył, niektóre późniejsze części mogą być nieco dziwne.
Niniejszym chcę podziękować - po części z góry:
Iwonie - ty wiesz za co
Audrey - moja Wena też miała wakacje, całe dwa tygodnie. Idź do pracy, potworze. Wymyślaj.
The Next Journey – Następna Podróż
Sequel do The Journey Home
Część 1
Chris:
Cześć. Nazywam się Christopher King i jestem kosmitą...
Nie, głupio to brzmi, zaczynamy jeszcze raz.
Jestem Chris i my już się znamy. Poznaliśmy się jakiś czas temu, gdy spotkałem po raz pierwszy moją kosmiczną rodzinę, z którą... a zresztą wy to już wiecie. Po co mam się powtarzać.
Nie wiem za to czy wiecie, ale Jennie zwariowała. Tak, tak, moja przyrodnia siostra Jennifer Rebecca Evans zwariowała. No bo jak inaczej wytłumaczyć jej obsesje na temat zachowania naszych wspomnień o tym, co było? Ta obsesja jest zaraźliwa, bo Jennie udało się zmusić pół rodziny do zapisania wspomnień. Mnie; panią Evans, zwaną dalej przeze mnie panią E, byłą nauczycielkę biologii w szkole średniej w Las Cruces; mojego wuja Michaela (a przynajmniej wydaje mi się, że to mój wuj), który był eks-kowbojem z Teksasu i większość swojego życia spędził ganiając krowy; moją ciotkę Isabel, stylistkę w jednym z magazynów w Nowym Jorku; ciotkę Marię, która stanowiła parę do wuja Michaela... Nie mam pojęcia, jakim cudem jej się to udało, ale udało się, każdy się napisał jak jeszcze nigdy w życiu. Można by to zedytować i wydać, gwarantuję, że to stałoby się bestsellerem. A może to był zresztą plan Jennie – nie wiem, nie wnikałem, wolałem się do tego nie mieszać. To nie na mój rozum, po co jej to było. Zresztą, teraz robi to samo – Jennie znaczy się. W swój podstępny sposób zmusza nas do kolejnych zapisków.
Wcale nie w podstępny sposób, sami się zgadzacie to pisać, nikogo przecież nie szantażuję – Jennie
No proszę – pięknie, teraz ona mi się będzie wtrącała! Idź pisać swoją część.
Już napisałam. Nie marudź, tylko pisz, ja chętnie poczytam – J.
Matko. Jeśli chcesz, żebym ci to jakoś zapisał, to mi się chociaż nie wtrącaj, dobrze?
Nic nie obiecuję. Jeśli znowu zaczniesz pisać jakieś głupoty... – J.
IDŹ!!!
Uff. Wzruszyła ramionami i poszła, Bogu dzięki. I jak ja mam z nią wytrzymać, co?
Dobrze, to na czym ja stanąłem? Hm.
Wydaje mi się, że chyb powinienem nieco was wprowadzić – kimkolwiek jesteście. Pamiętacie zapewne, jak skończyła się nasza poprzednia opowieść. Na cmentarzu w Roswell, po pogrzebie Kyle’a Valentiego. Był to też ostatni dzień mojego pobytu w Roswell – ciotka Isabel podrzuciła mnie do Chicago w drodze do Nowego Jorku. W końcu to tylko osiemnaście godzin jazdy...
Wróciłem na kilka tygodni do domu Kingów w Chicago – mojego rodzinnego domu. Ale tym razem patrzyłem na to nieco inaczej, z zupełnie innej perspektywy. Najbardziej śmieszyło mnie moje nazwisko, które było jak najbardziej zgodne z prawdą. Tak, tak, ja, zwykły Chris King, byłem nominalnym królem jakiejś odległej planety, która nazywała się tak samo jak ryba, która czasami przyrządzał nam ojciec. To, że wróciłem do domu uśmiechnięty od ucha do ucha, zachwycony, że znów byłem w swoim własnym pokoju, i że cały czas podobno uśmiechałem się głupkowato...
Cały czas uśmiechasz się głupkowato – j.
Przestań! Miałaś sobie pójść!
Ani mi się śni, nie wtedy, gdy piszesz takie ciekawe rzeczy. Nigdzie nie idę. J.
Małpa. Idź sobie, albo nie napiszę już ani słowa. I wcale nie uśmiecham się głupkowato cały czas!
Owszem, uśmiechasz się. Gdyby to był magnetofon, to bym ci zaśpiewała jak Sandra Bullock – luubisz ją, luubisz ją, chcesz ją pocałoować, chcesz ją pocałoować – j.
Już cię tu nie ma!!! Nie zawracajcie na nią uwagi. Nie wie, co pisze.
Ależ wie, co pisze, wie. Mam powiedzieć Eve albo komuś innemu, że się do nich nie przyznajesz? Oj, nie będą zachwycone... – j.
Ja się poddaję. Ja z nią nie wyrabiam. Niech ktoś coś z nią zrobi!
(chwila przerwy i trzy głębokie oddechy)
Mam nadzieję, że teraz nie wejdzie. Wypchnąłem ją z pokoju, zamknąłem drzwi i zatarasowałem wejście krzesłem. Nie było to wiele, zważywszy, że nie było dla nas granic ni kordonów, ale trudno.
W każdym razie nic chyba dziwnego w tym, że byłem szczęśliwy, że wróciłem do domu w jednym kawałku, a nie w charakterze szczątków. Mama co prawda była chyba nieco zaskoczona moim entuzjazmem, ale nie czepiała się. Była zbyt zajęta swataniem Petera, mojego starszego brata, z Dennise Ralleyard – córką jakiejś tam koleżanki.
Ja pamiętałem Dennise jako chudzielca z wystającymi łokciami i kolanami, z którym zawsze się biłem, i ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu chudzielec zniknął bezpowrotnie, zastąpiony przez śliczną, drobną, ciemnowłosą dziewczynę z wesołymi, ciemnymi oczami. W pełni zrozumiałem wówczas sens bajki o brzydkim kaczątku, i nawet przestałem dziwić się Peterowi, że za nią latał. Subtelnie, ale latał. Miałem nawet wątpliwości, czy to aby na pewno była ta sama Dennise co kiedyś, ale rozwiały się one (te wątpliwości) z chwilą, gdy Dennise szturchnęła mnie łokciem w brzuch i zapytała z łobuzerskim uśmiechem, czy mam ochotę się bić. Uśmiechnąłem się tylko krzywo i odsunąłem jej łokieć – to jednak była ona, bo jej łokieć wciąż był tak samo kościsty.
Dennise przyjechała do Chicago na studia, a moja matka rzecz jasna zaproponowała jej mieszkanie. Moja matka zawsze wszystkim wszystko proponowała, poza tym teraz miała też misję, żeby wyswatać Dennise i Petera. Ja jednak sądzę, że nic z tego nie będzie, bo od tamtych wydarzeń w Roswell minęły dwa lata, to znaczy – Dennise mieszka u nas już dwa lata i nie wydaje mi się, żeby między nimi coś zaiskrzyło. Pewnie, Peter wciąż za nią chodzi, ale Dennise chyba nie jest w nim zainteresowana.
Jak już powiedziałem, od czasu Roswell minęły dwa lata. Zaczynałem teraz trzeci rok nauki w Las Cruces, na wydziale informatyki. Przez pierwszy rok mieszkałem w akademiku, nie chcąc przeszkadzać rodzinie Evansów w odrestaurowaniu się. Ale potem Jennie skończyła szkołę i pojechała do college’u... no niech to, nie uda mi się opowiedzieć wszystkiego tak ładnie, zgrabnie i po kolei. Trudno. W każdym razie Jennie wyjechała, a pani E i Max wrócili do Roswell już na stałe, ja zaś zaopiekowałem się ich mieszkaniem w Las Cruces. Nie mieszkałem tam sam, rzecz jasna, nie było by mnie stać – zadomowiłem się tam razem z moim współlokatorem z akademika, niejakim Erykiem. Eryk słuchał metalu i na pierwszy rzut oka był nieco przerażający, ale jakoś się rozumieliśmy. No i mieliśmy spokój od gadatliwych sąsiadek – jedna z nich, jakaś staruszka, zapukała tu kiedyś i otworzył jej Eryk, który wylazł właśnie z wanny, owinięty niedbale ręcznikiem. Mokre strączki włosów zwisały mu koło twarzy, a z klaty piersiowej straszył jakiś nieco demoniczny tatuaż. Biedna staruszka zrobiła natychmiastowy zwrot w tył i byłem tylko szczęśliwy, że nie dostała zawału na naszym progu. W każdym razie dobrze nam się razem mieszkało.
Państwo Evansowie wrócili do Roswell po zakończeniu szkoły Jennie, a sama Jennie jednak poszła do college’u. Za sprawą... ciotki Isabel, która oznajmiła, że nie przyjmuje odmowy. Zapłaciła za jej studia literatury angielskiej i wymogła niemal na Jennie, żeby mieszkała razem z nią i Alex w ich apartamencie na Manhattanie. Ja bym tam nie narzekał. Jennie ofertę przyjęła i w ramach rekompensaty pracowała w Vogue’u jako asystentka sekretarki czy coś takiego. Choć tak po prawdzie to chyba raczej była to kolejna przysługa ze strony Isabel. W każdym razie moja siostra studiowała teraz w Nowym Jorku i z tego, co wiem, to nieźle jej szło. Zaczynałem mieć nawet podejrzenia, że zaprzyjaźniła się z Alex, swoim dotychczasowym wrogiem. Alex miała obecnie prawie siedemnaście lat i wcale się nie zmieniła – może poza tym, że nosiła coraz krótsze spódniczki. Ale wciąż cechowała się tą swoją bezpośredniością.
Skoro już jesteśmy przy Alex, Jennie i Nowym Jorku. Odwiedziłem je kiedyś podczas ferii – jeszcze nigdy do tej pory nie byłem w Nowym Jorku. Alex pokazała mi najlepsze kluby i dyskoteki w mieście, a Jennie zaprowadziła mnie do galerii sztuk i do muzeów. One były jak ogień i woda, ale mimo wszystko chyba nauczyły się ze sobą dogadywać. I Bogu dzięki, bo inaczej nikt by z nimi nie wytrzymał. Poznałem tam również Jesse’go Ramireza, byłego męża ciotki a ojca Alex. Był to całkiem sympatyczny prawnik, który namiętnie grywał w golfa. Nie wydawał się być zdziwiony moim istnieniem, co z kolei nie bardzo zdziwiło mnie.
No i jeszcze jedno – zdziwicie się, gdy powiem, że pan Andrew Fox porzucił Las Cruces na rzecz Bostonu? Tak, tak, co prawda ciotka Isabel nie przyznaje się do niczego, ale Alex twierdzi, że rozmawiają ze sobą prawie codziennie i że pan Fox przyjeżdża do Nowego Jorku co jakiś czas, rzekomo na przedstawienia jakieś trupy teatralnej. Niech ja pierzem porosnę, jeśli on przyjeżdża tylko na jakieś głupie przedstawienia!
Wuj Michael i ciotka Maria w końcu wzięli ślub. Ściślej biorąc, wzięli ślub na początku czerwca – ja jeszcze wtedy zostałem w Nowym Meksyku, a Jennie właśnie wróciła z Nowego Jorku, po pierwszym roku college’u na kilka tygodni odpoczynku, zanim powróci z powrotem do New Jersey do swojej posady gońca sekretarki. Szczerze mówiąc to nigdy w życiu nie widziałem drugiej takiej pary jak oni – jak oni potrafili się kłócić...! Niesamowite. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Za każdym razem wydawało się, że to kłótnia na noże, ostatnia i w ogóle decydująca, że następnym razem spotkają się na sali sądowej, ale potem błyskawicznie godzili się i byli najszczęśliwsi na świecie. Aż do kolejnej kłótni. Dziwni ludzie. Ale przynajmniej szczęśliwi.
Państwo Evans też byli szczęśliwi. Mówię o pani E i o Maxie. To było naprawdę niesamowite i całkowicie rozumiałem, dlaczego podczas tego pierwszego roku moich studiów Jennie wolała przesiadywać u nas w akademiku, nawet w towarzystwie Eryka, którego chyba nawet lubiła. Eryk był lepszy niż wpatrywanie się w maślane oczy jej rodziców. To było dobre przez pięć minut, ale na dłuższą metę stawało się nie do zniesienia, choć Jennie była tu strasznie tolerancyjna – stwierdziła, że jej rodzice mieli pecha przez piętnaście lat, to teraz ona może przesiedzieć rok na zmianę w pokoju metalowca i swojej narwanej przyjaciółki.
To powiedz teraz o Eve, skoro już obsmarowałeś życie uczuciowe naszej rodziny. No, proszę, proszę. Czekam – j.
Nie mam pojęcia, jak to dziecko tu wchodzi. Przecież zamknąłem drzwi!
Nie marudź. Nie znasz się na zamykaniu drzwi, mój drogi. Pisz lepiej o Eve, bo inaczej ja o tym napiszę – j.
I kto mówił, że nie używa szantażu, co?! No dobrze, napiszę o Eve, ale tylko dla ciebie, zołzo jedna. A spróbuj to komuś pokazać!
Też cię kocham j.
Jennie odgrażała się w Roswell, że zapozna mnie z tą narwaną Eve. I zapoznała. Umówiła nas do kina, małpa wredna. Oczywiście mnie powiedziała, że idziemy do kina we dwójkę – ja i ona. Swojej przyjaciółce z kolei powiedziała, że idą we dwie. Poczym najspokojniej w świecie nie przyszła do kina, a ja musiałem pójść na film z Eve! Co prawda jej intryga miała krótkie nogi, bo od razu oboje odgadliśmy jej „plany”.
Ale się polubiliście wzajemnie, i to bardzo, więc naprawdę nie wiem, o co ci chodzi – j.
A mieliśmy jakieś inne wyjście? Robiłaś wszystko, żebyśmy na siebie wpadli i spędzali jak najwięcej czasu w swoim towarzystwie! Mam ci przypomnieć, co robiłaś? Wypychałaś mnie z mojego pokoju w akademiku mówiąc, że Eryk uczy cię grać na gitarze, zamykaliście się tam, a ja nie miałem co ze sobą zrobić, bo twoim rodzicom nie chciałem przeszkadzać!
Biedaczek Ale nie użalaj się tak nad sobą, z tego co wiem, co mi mówił brat Eve, całkiem miło spędzałeś te wieczory... Zresztą to był tylko rok. Aż boję się myśleć, co robiliście, gdy ja pojechałam do Nowego Jorku j.
Jeśli będziesz mi ciągle przeszkadzać, to w życiu tego nie skończę.
Przepraszam. Już sobie idę. Pisz dalej, staruszku.
Yggggrrr. Naprawdę nigdy tego nie skończę, jeśli ona będzie tu przychodzić i zaglądać mi przez ramię, dopisując swoje komentarze. Na razie sobie poszła, ale nie wiem, na jak długo.
W każdym razie, jak obwieściła to już moja siostra, ja i Eve byliśmy parą. Nie przypuszczałem, że do tego dojdzie, ale gdy bliżej ją poznałem to okazało się, że nie była aż tak dziwna jak myślałem, ze była. A może ja również byłem wówczas inny. Eve nie pojechała z Jennie do Nowego Jorku. Przypuszczam, że przyjęliby ją tam, gdyby złożyła podanie, ale została w Las Cruces, po części dla mnie. Było mi miło z tego powodu, no i... yh, mam nadzieję, że moja matka nigdy w życiu tego nie przeczyta... ani moje rodzeństwo, bo nie dali by mi żyć... istotnie, gdy mieszkaliśmy z Erykiem w mieszkaniu pani E Eve czasami przychodziła. No, może przychodziła więcej niż czasami. Można powiedzieć, że nieźle się znaliśmy. Pod wieloma, ekhm, względami.
Zaraz. Wiem, że Jennie to przeczyta. A jeśli one mówią sobie takie rzeczy...? Matko, chyba spalę się ze wstydu. Najlepsze przyjaciółki chyba mówią sobie o wszystkim... jeśli Eve jej powiedziała.... ugh. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? To nie jest dobry pomysł spotykać się z najlepszą przyjaciółką waszej siostry. A ja nawet nie mam szans się zemścić! Jennie powiem wytrwale unikała jakichkolwiek związków i pułapek zastawianych na nią kolejno przez Eve i mnie, w ramach zemsty, jak i później przez Alex, która żaliła mi się niedawno, że Jennie potrafi każdego, nawet najbardziej gorącego i napalonego chłopaka sprowadzić na ziemię i oswoić jako swojego kumpla. Dla Alex to była chyba osobista tragedia, sądząc z jej tonu. Faceci byli celem jej życia, a przynajmniej można było wysnuć taki wniosek na podstawie jej zachowania. Teraz już tylko czekałem na wynik ostatecznej rozgrywki – na razie prowadziła Jennie. Widać naprawdę postanowiła wciąż pozostać wierną pamięci Kyle’a. Jak jakaś westalka czy coś.
Hm. Przejrzałem to, co napisałem, i tak jakoś wychodzi z tego, że jesteśmy jakąś bandą napaleńców, którzy myślą tylko o jednym, co jest rzecz jasna nieprawdą. Ale proszę, jakie są skutki, gdy każe mi się zacząć pisanie czegoś. Nie potrafię zaczynać.
Nie wiem dokładnie, jak reszta, ale ja co dzień budziłem się w tej samej pozycji – plecami do ściany, z widokiem na drzwi. Na ulicy wciąż uważałem, czy ktoś za mną nie idzie albo nie wpatruje się, a każdego nowego studenta, który dochodził do naszej grupy, starannie lustrowałem, czy gdzieś przypadkiem nie złazi mu skóra. Krótko mówiąc – nie wierzyłem w to, że będziemy mieli teraz święty spokój. Chyba przestałem wierzyć w coś takiego jak święty spokój, nie wtedy, gdy widziałem, jak Michael wciąż obrzuca każde pomieszczenie uważnym wzrokiem gdy do niego wchodzi i gdy jest w stanie najwyższej gotowości kiedy podchodzi do niego ktoś obcy. Nie wtedy, gdy widziałem jak Max unika wszelkich furgonetek i pustych uliczek, w których ktoś mógłby go zaskoczyć. Nie wtedy, gdy Jennie „na wszelki wypadek” ćwiczyła swoje umiejętności. Nie wtedy, gdy wciąż pamiętałem słowa Langley’a, że Antarianie w końcu zmądrzeją, zechcą odrestaurować dynastię i odnajdą nas. Szczerze w to wierzyłem, że oni tu po nas wrócą. Wszelkie resztki po naszej dynastii zostały zniszczony, zostaliśmy już tylko my. Choć bo ja wiem, nigdy nie można być pewnym, zwłaszcza po tej rewelacji, którą nam objawiła ciotka Maria, że Cameron była córką Khivara i Vilandry (jeśli ktoś nie pamięta, kto to był Vilandra, to niech sobie zrobi jakiś słowniczek. Vilandra = ciotka Isabel. Proste). Kto wie, czy gdzieś tam nie kryło się inne pokręcone potomstwo.
W każdym razie nie miałem ochoty być bezbronnym królikiem, zwłaszcza, że nie wiedziałem, czy ci Antarianie zgodnie ze słowami Langely’a nie zechcą u siebie Jennie. Przypomnę – na przeszkodzie staliśmy razem z Maxem, a to mogło im się nie spodobać. Może zechcą pozbyć się nas, żeby legalnie dojść do Jennie. Nigdy nic nie wiadomo, zwłaszcza z kosmitami. Poprosiłem Jennie, żeby mnie czegoś nauczyła. Nie mieliśmy już Langley’a, który by nas uczył, więc musiałem wybrać kogoś innego. To chyba zrozumiałe, że wybrałem Jennie.
No i przez ten rok w Las Cruces Jennie zdołała mnie czegoś nauczyć. Potrafiłem już tak jak ona pozbywać się kamieni. Pole ochronne pozostawało na razie poza zasięgiem moich możliwości, podobnie jak uzdrawianie albo wchodzenie do snów. Ale za to w tajemnicy przed wszystkimi powtarzałem wciąż to, czego nauczył mnie Langley, z wyobrażaniem sobie różnych rzeczy. Miałem wrażenie, że nikt nie byłby zadowolony z tego, że to potrafiłem.
Ale później, gdy Jennie wyjechała, pozostało mi ćwiczenie wszystkiego w samotności. Dużo mi rzecz jasna brakowało, ale już nie było tak tragicznie.
No i też często widywałem się z Maxem. Rozmawialiśmy o tym i owym, czasami zupełnie bez jakiegoś określonego tematu, ale oczywiście nie przeszkadzało mi to. I zaczynałem rozumieć, czemu Jennie tak strasznie go podziwiała i po prostu wielbiła. Owszem, miał coś w sobie takiego, ze człowiek mu od razu ufał. W ogóle stosunek państwa Evansów do mnie nie przestawał mnie zadziwiać. Zwłaszcza stosunek pani E, wydawało mi się, że już zupełnie przestała odróżniać mnie od Jennie. Jakbym był jej synem. Nie to, żebym chciał to zmieniać. W Roswell zawsze czekał na mnie pokój nad kafeterią, podobnie jak na Jennie. Tyle że ja miałem bliżej. Kiedy przyjeżdżałem do Roswell, co jednak nie zdarzało się tak bardzo często, to zawsze przybiegała babcia, chyba wiedziona jakimś dodatkowym zmysłem. Przyznaję, że ten... hm, nadmiar czułości mógł być męczący. I rozumiałem, czemu Jennie wolała zostawić Roswell za sobą.
Dopisz tam „chwilowo”. Nie wyjechałam przecież z Roswell na wieki, tylko o college’u. J.
Dobrze, jak sobie życzysz. Więc „i rozumiałem, czemu Jennie wolała zostawić chwilowo Roswell za sobą”. Może być?
Mniej więcej. Wątpię, żebyś rozumiał, czemu tak ochoczo wyjechałam z Roswell, ten nadmiar czułości to jedna sprawa...
A druga?
A druga to Kyle. Tak, widziałam, co tam pisałeś o mnie jako o westalce. Nieprawda. Po prostu nie mam ochoty spotykać się z kimkolwiek, a to, czy wciąż czuję coś do Kyle’a to inna sprawa. Po prostu nie czuję takiej potrzeby.
A wracając do mojego wyjazdu z Roswell – cóż, na ciebie przynajmniej nikt nie gapi się z ciekawością, politowaniem i współczuciem. O ile nie zauważyłeś, to Roswell nie jest stutysięcznym miastem i plotki rozchodzą się tam szybko. Wiesz, jakim wdzięcznym tematem do plotek byliśmy z Kyle’m?!
Hm. Tak. Dobrze. Ale o ile nie zauważyłaś, to to jest m o j a część. Nie t w o j a. I byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś przestała się wtrącać.
Przestanę się wtrącać jak zaczniesz pisać do rzeczy. Na razie pleciesz trzy po trzy i nic z tego nie wynika.
No przepraszam cię, moja droga, ale w przeciwieństwie do ciebie nie chcę od razu przeskakiwać do opisu akcji, tylko stopniowo wprowadzić czytelnika w nasza sytuację!
Dobrze już, dobrze. Ale za długo to przeciągasz.
Przeciągałbym mniej, gdybyś się ciągle nie wtrącała.
Jezu. Zakończ to lepiej szybko. Zresztą, i tak nie masz pojęcia o połowie rzeczy, które się działy przez te dwa lata. Nie rób zdziwionej miny, nie było cię na przykład w Nowym Jorku!
No to proszę, proszę, z chęcią poczytam, co się działo w Nowym Jorku. Czy ja ci bronię?
Boże. Zakończ to szybko, to zobaczysz, co się działo. j.
Tak więc przez dwa lata mieliśmy spokój, żyliśmy jak gdyby nigdy nic. I było całkiem fajnie. Dopóki nie pojechałem do domu na Święto Dziękczynienia.
(Przyczep się jeszcze do czegoś, Jennie! Zobaczymy, jak pójdzie tobie...)
(Pójdzie mi lepiej, bo to ja tutaj jestem na literaturze)
(dobra, dobra, w życiu tego nie skończymy. Idź do swojej części opowieści, a ja sobie poczytam, co ty tam wymyślisz...)
(Świnia.)
(Kto, ja? Siostrzyczko droga, zobaczymy...A na razie koniec. Już naprawdę. Ch.)