Wszystko Czego Chcesz
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Wszystko Czego Chcesz
Tytuł: Wszystko Czego Chcesz/ Everything You Want
Autor: ja.
Kategoria: yh... nie znoszę tego... UC... i zielone kółeczko.
Pary: a chcielibyście! Nic z tego. Po prostu – UC.
Zaprzeczenie: blah blah blah. Wszyscy wiemy, że trójka kosmitów i ludzie z serialu „Roswell” nie należą do mnie (czy to nie nowość? W końcu nie wymyśliłam własnego bohatera! Jeszcze... )
Streszczenie: kilka bądź też kilkanaście lat w przyszłość, po II sezonie. I, no niech będzie, z pewną zmianą. Kolejny powrót do Roswell, aczkolwiek może nieco nietypowy dla części bohaterów... Co z tego wyniknie?
Od autora: Aha – i to jest zdecydowanie fluff, czyli lekkie, łatwe i przyjemne. Zmęczył mnie mój tasiemiec, musiałam odpocząć psychicznie, bo tam za dużo napięcia... Spokojnie, to będzie miało tylko kilka części – zatem – drobnica. Tytuł w dwóch wersjach językowych, bo to tytuł piosenki.
Część 1
-Musimy tam jechać?
Pytanie było proste. Tyle, że Maria DeLuca nie tylko nie życzyła sobie odpowiadać na tego typu pytania, ale i też nie chciała ich w ogóle słyszeć. Zdecydowanie.
-Słuchaj, mój drogi – powiedziała stanowczo. – Urodziłam się w Roswell, wychowałam się w Roswell i w Roswell chcę wziąć ślub.
-I przy okazji w Roswell chcesz umrzeć – dopowiedział niewyraźnie Jesse. Maria rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
-Owszem, umrzeć w Roswell też, ale to może przy innej okazji – odcięła się. – Poza tym doprawdy nie rozumiem, czemu tak bardzo nie chcesz tam jechać.
-To nie to, że nie chcę – zaczął tłumaczyć się Jesse. – Po prostu nie chcę brać tam ślubu.
-Ale dlaczego? – naciskała dalej Maria. Jesse westchnął ciężko. Nie zamierzał wcale odpowiadać na to pytanie, ale mina Marii wyraźnie mu mówiła, że lepiej dla niego będzie, jeśli udzieli odpowiedzi.
-Bo mi się nie podoba – odparł w końcu. – Nasze życie jest w Los Angeles, tu mamy wszystkich znajomych i ludzi z branży, a w Roswell na pewno nie znajdziesz odpowiedniego miejsca na ślub, już nie mówiąc o hotelu dla tylu gości...
-Powiedziałam już mojej matce, że przyjeżdżamy – zauważyła Maria kładąc ręce na biodrach i wysuwając lekko podbródek. – Chcesz jej powiedzieć, że jednak nie przyjedziemy i że urządzimy ślub w Los Angeles?
Jesse wzdrygnął się lekko. O nie, nie miał zamiaru oznajmiać takich rzeczy Amy DeLuca! Gdyby mógł, to w ogóle unikałby jej do końca życia i w ogóle z nią nie rozmawiał. Tyle że to chyba za bardzo nie wchodziło w grę. Chyba nie miał wyjścia.
Prawdę mówiąc to Jesse bał się odrobinkę przebojowej Amy DeLuca, która zawsze przerażała go nieco... ilościami energii, jaka w niej tkwiła. Poza tym Amy wciąż jeszcze nie wiedziała, ile tak naprawdę wynosiła różnica wieku między nim a Marią – ona była poinformowana tylko o trzech latach, pozostałe cztery zgodnie pominęli milczeniem.
-Dobrze, pojedziemy do Roswell – powiedział zrezygnowany.
-Dziękuję! – zapiszczała Maria i rzuciła mu się na szyję. – Wiedziałam, że się zgodzisz, jesteś kochany, zobaczysz, że wszystko będzie ok!
Obejmując Marię Jesse pomyślał smętnie, że już jest pod pantoflem. A jego silna wola jest na poziomie pantofelka albo stułbi. Albo jeszcze gorzej.
***
Maria doskonale wiedziała, że Jesse miał w gruncie rzeczy rację. Roswell było małe – za małe jak na jej wymagania. Istotnie, nie miała pojęcia gdzie znajdzie odpowiednie miejsce na ślub w tak małej mieścinie. Zresztą, w ogóle myśl o ponownym zamieszkaniu, choćby na kilka dni czy też tygodni, w domu matki napełniała ją jakimś dziwnym uczuciem. W końcu – gdzie też niewielki domek Amy mógłby się równać wielkiej i nowoczesnej rezydencji, którą zamieszkiwali w Los Angeles? Nie mogła jakoś sobie wyobrazić siebie na ulicach Roswell, nie po szerokich arteriach miast na Zachodnim i Wschodnim Wybrzeżu, nie po europejskich stolicach, ekskluzywnych hotelach w Australii i Japonii... Jeśli Roswell pojawiało się w jej myślach, to tylko jako dość mgliste i odległe wspomnienie. Bywa. Zresztą, nie miała zupełnie czasu na wspomnienia, praca zajmowała ją w zupełności. Cztery płyty, dwa filmy i jeden serial, nie mówiąc już o wywiadach i artykułach udzielanych nawet tak fantastycznych dla niej magazynom jak jakieś indyjski miesięcznik czy też arabskie szlaczki, jak to nazywał Jesse. A wszystko to właśnie dzięki niemu – dzięki Jesse’mu.
Maria popatrzyła ukradkiem w bok, na Jesse’go, który siedział obok niej. Cóż, właściwie to powinien siedzieć – w praktyce raczej... leżał. No, dobrze – półleżał. I spał.
Jesse nienawidził latania i zawsze usiłował przespać podróż. Maria uśmiechnęła się z czułością.
Ech. Kto by pomyślał dziesięć lat temu, że mała, zblazowana Maria DeLuca zrobi światową karierę i będzie gościć na pierwszych stronach magazynów we wszystkich językach! Na pewno nie ona sama. Wymyśliła sobie raczej jakąś małą karierę, bardziej prywatną... ale ta światowa też wcale nie była taka zła. W istocie była nawet całkiem interesująca. Taaak. Dziesięć lat temu Maria DeLuca zemdlałaby gdyby miała śpiewać tylko przed koncertem na przykład Madonny albo REM czy też Oasis, za to dzisiejsza Maria DeLuca miała z nimi wspólne single. To się nazywa zrobić karierę – a nikt nie wierzył, że uda jej się w ogóle cokolwiek nagrać! Choć trzeba przyznać, że pewnie nie osiągnęłaby połowy z tego, gdyby nie Jesse. To istny cud, że spotkała go jeszcze w Roswell. A nikt nie wróżył jej wielkiej przyszłości oprócz niego – i proszę, Jesse zostanie jej mężem! To się nazywa przyszłość!
Maria roześmiała się cicho i usiadła wygodniej. Biznes klasa jednak nie równała się jej własnemu odrzutowcowi, ale przecież nie będzie leciała do Roswell własnym odrzutowcem. Po pierwsze – chyba nie miałaby gdzie zaparkować takim „wozem”, a po drugie i tak te tłumy gości zbudzą w Roswell wystarczającą sensację. Wystarczy.
Jesse podniósł głowę i popatrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem.
-Już jesteśmy na miejscu? – zapytał zaspanym głosem.
-Nie, śpij dalej – uspokoiła go. „Przyda ci się” pomyślała. „Moja matka da ci popalić gorzej niż cały tłum rozszalałych fotoreporterów na konferencji prasowej...”
Oczywiście na lotnisku czekała Amy. „Jakże by inaczej” Maria pokiwała w duchu głową. Czuła wyraźnie, że Jesse obok niej nagle spiął się i wprost najeżył – znaczy, że również dostrzegł rodzicielkę Marii. Tak prawdę mówiąc to wydawało jej się śmieszne, że wszyscy tak bardzo bali się jej matki, która przecież wcale nie była drapieżna, krwiożercza czy coś takiego. Maria miała tylko nadzieję, że za te dwadzieścia pięć do trzydziestu lat nie będzie przypominała pod tym względem swojej matki...
-Mamuś! – zawołała radośnie podchodząc do matki. Amy uścisnęła ją tak, że Maria miała wrażenie, że zaraz ją udusi.
-Miło panią zobaczyć, panno DeLuca – wydukał zestresowany Jesse.
-Pani – poprawiła go zimno Amy.
-Przepraszam...ale pani tak młodo wygląda... – jąkał się Jesse, aż Marii zrobiło się go żal.
-Mamo, daj spokój – powiedziała ugodowo. Na horyzoncie pojawiła się pani Ramirez i Maria pomachała jej wesoło. Bardzo lubiła mamę Jesse’go. Za to Amy zdecydowanie nie przepadała za Jesse’m.
-Zobaczymy się później – Jesse cmoknął Marię na pożegnanie w policzek, zezując jednocześnie na Amy.
-Nawet pożegnać należycie się nie potrafi – skomentowała Amy wsiadając do samochodu.
-Mamo, daj spokój – poprosiła Maria. – Nikt by się nie potrafił pożegnać pod twoim gorgonowatym spojrzeniem.
-Czy ty już doprawdy nie miałaś kogo sobie wybrać? – ciągnęła dalej Amy, jakby zupełnie nie słyszała odpowiedzi córki. – Sześć bilionów ludzi na świecie a z tego połowa to mężczyźni!
-A z tej połowy połowa to emeryci i niepełnoletni – zauważyła Maria.
-Zawsze zostaje ta połowa połowy. Poza tym on jest... on jest taki... taki kolorowy!
-Co najmniej połowa tej połowy połowy też jest kolorowa – mruknęła Maria. To chyba będzie jedna ósma... I nagle coś jej się skojarzyło. - Jesteś rasistką? – zapytała żywo. – Wybacz, ale to nie ty zamierzasz mieć z nim dzieci, a mnie to zupełnie nie przeszkadza.
-No wiesz! – oburzyła się Amy. – Nie życzę sobie o tym słuchać!
-To nie słuchaj – zgodziła się Maria. – Powiedz mi lepiej, czy jest tu jakieś odpowiednie miejsce, w którym można by urządzić ceremonię. Musi się tam zmieścić jakieś sześćset osób...
-Jak to gdzie urządzić – Amy wzruszyła ramionami i wyprzedziła jakiegoś zawalidrogę. – Jasne, ze w kościele. Mamy nowy kościół, niedawno wybudowany. Bardzo ładny zresztą, elegancki i duży.
-Tak? – ucieszyłam się. – No, to nawet niezły pomysł. Chyba muszę pogadać z tym... księdzem z tego kościoła, co? – zapytała. – Myślisz, ze się zgodzi? Może mają za dużo zamówień na śluby...
Amy wydała z siebie jakieś dziwne charknięcie.
-Nie, myślę, że się zgodzi – powiedziała dziwnym głosem. - To bardzo... miły ksiądz.
Maria rzuciła jej dziwne spojrzenie, ale wolała nie wnikać w szczegóły.
***
Kościół z zewnątrz prezentował się wyjątkowo dobrze. Wysoki, strzelisty, pomalowany jasną farba. Na jakieś tam tablice ogłoszeń Maria nie zwróciła uwagi, ale za to zauważyła piękny trawnik i kwiaty rosnące pod kościołem. No, to jej się podobało.
Maria była na misji. Postanowiła przekonać księdza, że po prostu musi udzielić im ślubu właśnie w tym kościele, a to, ze ceremonia miała się odbyć za, bagatela, miesiąc, to już zupełnie nieważny drobiazg. I coraz bardziej podobał jej się pomysł, żeby wziąć ślub właśnie tutaj. Zdecydowanie.
Maria pchnęła ciężkie drewniane drzwi i weszła do wnętrza kościoła z niejakim onieśmieleniem. Prawdę mówiąc rzadko bywała w kościele...
W kościele było pusto, jakaś jedna czy dwie staruszki i to wszystko. Maria jednak nie zwróciła żadnej uwagi na staruszki, tylko wprawnym okiem obrzuciła wnętrze. Jasne, wysokie, przez ogromne witraże wpadało dużo światła. To dobrze, to będzie dobrze wyglądać. Na środku w nawie głównej rozłoży się chodnik, ławki się udekoruje... ile tu może się zmieścić osób? No, chyba starczy na skromny ślub, przecież nie będzie zapraszała dwóch tysięcy gości... No, ale chyba należałoby pogadać z jakimś księdzem czy coś takiego. Tylko gdzie w kościele powinien być ksiądz? Wedle wiedzy Marii powinien być na ołtarzu – to znaczy gdzieś obok. Za, przed, żadna różnica. Ale to chyba w czasie mszy, a teraz mszy nie było. Gdzie podziewają się księża kiedy nie ma mszy? Nie ma tu żadnych tabliczek informacyjnych czy co?
Maria rozejrzała się dookoła. Cóż, chyba nie pozostaje jej nic innego jak podejść do którejś z tych staruszek i się zapytać...
Ruszyła w stronę staruszek na ławkach, a stukot jej obcasów zabrzmiał w cichym wnętrzu jak armatnia salwa.
-Przepraszam bardzo – powiedziała scenicznym szeptem nachylając się nad jedną ze staruszek. Nie była pewna, czy kobieta ją dosłyszała, może była przygłucha. - - Przepraszam bardzo – powtórzyła nieco głośniej. – Gdzie ja tu księdza znajdę...?
Kobieta podniosła na nią wzrok i popatrzyła dziwnie, po czym uczyniła ruch w kierunku jednej ze ścian.
-W konfesjonale – szepnęła. – Jest czas spowiedzi.
-Jasne – przytaknęła Maria. – To jest, dziękuję bardzo... i tego, szczęść Boże czy jakoś tak – wyprostowała się. Konfesjonał – a, to tamto! No, jeszcze nie wszystko zapomniała. Zaraz, ale co, ma popukać i poprosić o chwilę rozmowy? Nie wiedziała, czy to zostanie dobrze odebrane, w końcu był ten cały czas spowiedzi i w ogóle... Jakaś kobieta wyszła z konfesjonału i Maria niewiele myśląc weszła do środka. No, skoro już załatwiać urzędowe sprawy, to załatwiać...
Za drewnianymi kratkami konfesjonału widziała zarys głowy mężczyzny.
-Słucham, moje dziecko – powiedział. Przez chwilę wydawało jej się, że zna ten głos, ale w końcu – słyszała już tyle głosów, że może jej się wydawać.
-Ja nie tego... to znaczy ja nie przyszłam się spowiadać, proszę księdza – zastrzegła od razu. – Ja nie wiem, jak tutaj mam to załatwić, więc pomyślałam, że w ten sposób... chodzi mi o ślub, żeby tu go wziąć.
Ksiądz przez chwilę milczał, aż Maria zaniepokoiła się.
-Proszę księdza – powiedziała. – Ja mogę stąd wyjść, jeśli nie należy rozmawiać o ślubach w taki sposób...
Ku jej zaskoczeniu ksiądz wstał i wyszedł z konfesjonału, przez chwilę mignęła jej myśl, że zaraz wywlecze ją stąd i da jej burę jak w szkole, za obrazę majestatu albo jakoś tak. I kiedy ktoś odsunął zasłonkę, była już pewna, że zaraz ten ksiądz złapie ją za ramię i po prostu wywlecze...
-A wiec Maria DeLuca prosi mnie, żebym udzielił jej ślubu? – zapytał żartobliwym głosem ksiądz.
Maria nie wierzyła własnym uszom ani, tym bardziej, własnym oczom.
Przed nią stał nikt inny jak Kyle Valenti, tyle że w czarnej marynarce i w koloratce! To musiał być sen – to nie mogła być prawda, nie ma takiej opcji! Maria zamrugała oczami.
-Ky... Kyle...? – wyjąkała zaskoczona.
-We własnej osobie – Kyle wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
-Co... co ty tutaj... ty tutaj? – Maria nie mogła zebrać myśli. Nie, to zdecydowanie nie mogła być prawda!
-Ja tutaj – przyświadczył. – I widzę, ze i ty tutaj. Co robię sama widzisz, rozgrzeszam grzeszników i udzielam ślubów. Jak widzisz odkryłem swoje powołanie – Kyle znowu się wyszczerzył. Maria osobiście była zdania, że musiał się zdarzyć albo prawdziwy cud, albo prawdziwa katastrofa. – Chodźmy na plebanię, pogadamy bez tych bab za plecami.
Maria znów zamrugała oczami. No spodziewała się tutaj wszystkiego, tylko nie tego, że spotka Kyle’a Valentiego w roli – ni mniej ni więcej jak księdza! Niewiarygodne... dziewięć lat wystarczyło, żeby aż tak się wszystko zmieniło – buddyjski podrywacz Kyle księdzem w koloratce!
CDN... raczj
Autor: ja.
Kategoria: yh... nie znoszę tego... UC... i zielone kółeczko.
Pary: a chcielibyście! Nic z tego. Po prostu – UC.
Zaprzeczenie: blah blah blah. Wszyscy wiemy, że trójka kosmitów i ludzie z serialu „Roswell” nie należą do mnie (czy to nie nowość? W końcu nie wymyśliłam własnego bohatera! Jeszcze... )
Streszczenie: kilka bądź też kilkanaście lat w przyszłość, po II sezonie. I, no niech będzie, z pewną zmianą. Kolejny powrót do Roswell, aczkolwiek może nieco nietypowy dla części bohaterów... Co z tego wyniknie?
Od autora: Aha – i to jest zdecydowanie fluff, czyli lekkie, łatwe i przyjemne. Zmęczył mnie mój tasiemiec, musiałam odpocząć psychicznie, bo tam za dużo napięcia... Spokojnie, to będzie miało tylko kilka części – zatem – drobnica. Tytuł w dwóch wersjach językowych, bo to tytuł piosenki.
Część 1
-Musimy tam jechać?
Pytanie było proste. Tyle, że Maria DeLuca nie tylko nie życzyła sobie odpowiadać na tego typu pytania, ale i też nie chciała ich w ogóle słyszeć. Zdecydowanie.
-Słuchaj, mój drogi – powiedziała stanowczo. – Urodziłam się w Roswell, wychowałam się w Roswell i w Roswell chcę wziąć ślub.
-I przy okazji w Roswell chcesz umrzeć – dopowiedział niewyraźnie Jesse. Maria rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
-Owszem, umrzeć w Roswell też, ale to może przy innej okazji – odcięła się. – Poza tym doprawdy nie rozumiem, czemu tak bardzo nie chcesz tam jechać.
-To nie to, że nie chcę – zaczął tłumaczyć się Jesse. – Po prostu nie chcę brać tam ślubu.
-Ale dlaczego? – naciskała dalej Maria. Jesse westchnął ciężko. Nie zamierzał wcale odpowiadać na to pytanie, ale mina Marii wyraźnie mu mówiła, że lepiej dla niego będzie, jeśli udzieli odpowiedzi.
-Bo mi się nie podoba – odparł w końcu. – Nasze życie jest w Los Angeles, tu mamy wszystkich znajomych i ludzi z branży, a w Roswell na pewno nie znajdziesz odpowiedniego miejsca na ślub, już nie mówiąc o hotelu dla tylu gości...
-Powiedziałam już mojej matce, że przyjeżdżamy – zauważyła Maria kładąc ręce na biodrach i wysuwając lekko podbródek. – Chcesz jej powiedzieć, że jednak nie przyjedziemy i że urządzimy ślub w Los Angeles?
Jesse wzdrygnął się lekko. O nie, nie miał zamiaru oznajmiać takich rzeczy Amy DeLuca! Gdyby mógł, to w ogóle unikałby jej do końca życia i w ogóle z nią nie rozmawiał. Tyle że to chyba za bardzo nie wchodziło w grę. Chyba nie miał wyjścia.
Prawdę mówiąc to Jesse bał się odrobinkę przebojowej Amy DeLuca, która zawsze przerażała go nieco... ilościami energii, jaka w niej tkwiła. Poza tym Amy wciąż jeszcze nie wiedziała, ile tak naprawdę wynosiła różnica wieku między nim a Marią – ona była poinformowana tylko o trzech latach, pozostałe cztery zgodnie pominęli milczeniem.
-Dobrze, pojedziemy do Roswell – powiedział zrezygnowany.
-Dziękuję! – zapiszczała Maria i rzuciła mu się na szyję. – Wiedziałam, że się zgodzisz, jesteś kochany, zobaczysz, że wszystko będzie ok!
Obejmując Marię Jesse pomyślał smętnie, że już jest pod pantoflem. A jego silna wola jest na poziomie pantofelka albo stułbi. Albo jeszcze gorzej.
***
Maria doskonale wiedziała, że Jesse miał w gruncie rzeczy rację. Roswell było małe – za małe jak na jej wymagania. Istotnie, nie miała pojęcia gdzie znajdzie odpowiednie miejsce na ślub w tak małej mieścinie. Zresztą, w ogóle myśl o ponownym zamieszkaniu, choćby na kilka dni czy też tygodni, w domu matki napełniała ją jakimś dziwnym uczuciem. W końcu – gdzie też niewielki domek Amy mógłby się równać wielkiej i nowoczesnej rezydencji, którą zamieszkiwali w Los Angeles? Nie mogła jakoś sobie wyobrazić siebie na ulicach Roswell, nie po szerokich arteriach miast na Zachodnim i Wschodnim Wybrzeżu, nie po europejskich stolicach, ekskluzywnych hotelach w Australii i Japonii... Jeśli Roswell pojawiało się w jej myślach, to tylko jako dość mgliste i odległe wspomnienie. Bywa. Zresztą, nie miała zupełnie czasu na wspomnienia, praca zajmowała ją w zupełności. Cztery płyty, dwa filmy i jeden serial, nie mówiąc już o wywiadach i artykułach udzielanych nawet tak fantastycznych dla niej magazynom jak jakieś indyjski miesięcznik czy też arabskie szlaczki, jak to nazywał Jesse. A wszystko to właśnie dzięki niemu – dzięki Jesse’mu.
Maria popatrzyła ukradkiem w bok, na Jesse’go, który siedział obok niej. Cóż, właściwie to powinien siedzieć – w praktyce raczej... leżał. No, dobrze – półleżał. I spał.
Jesse nienawidził latania i zawsze usiłował przespać podróż. Maria uśmiechnęła się z czułością.
Ech. Kto by pomyślał dziesięć lat temu, że mała, zblazowana Maria DeLuca zrobi światową karierę i będzie gościć na pierwszych stronach magazynów we wszystkich językach! Na pewno nie ona sama. Wymyśliła sobie raczej jakąś małą karierę, bardziej prywatną... ale ta światowa też wcale nie była taka zła. W istocie była nawet całkiem interesująca. Taaak. Dziesięć lat temu Maria DeLuca zemdlałaby gdyby miała śpiewać tylko przed koncertem na przykład Madonny albo REM czy też Oasis, za to dzisiejsza Maria DeLuca miała z nimi wspólne single. To się nazywa zrobić karierę – a nikt nie wierzył, że uda jej się w ogóle cokolwiek nagrać! Choć trzeba przyznać, że pewnie nie osiągnęłaby połowy z tego, gdyby nie Jesse. To istny cud, że spotkała go jeszcze w Roswell. A nikt nie wróżył jej wielkiej przyszłości oprócz niego – i proszę, Jesse zostanie jej mężem! To się nazywa przyszłość!
Maria roześmiała się cicho i usiadła wygodniej. Biznes klasa jednak nie równała się jej własnemu odrzutowcowi, ale przecież nie będzie leciała do Roswell własnym odrzutowcem. Po pierwsze – chyba nie miałaby gdzie zaparkować takim „wozem”, a po drugie i tak te tłumy gości zbudzą w Roswell wystarczającą sensację. Wystarczy.
Jesse podniósł głowę i popatrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem.
-Już jesteśmy na miejscu? – zapytał zaspanym głosem.
-Nie, śpij dalej – uspokoiła go. „Przyda ci się” pomyślała. „Moja matka da ci popalić gorzej niż cały tłum rozszalałych fotoreporterów na konferencji prasowej...”
Oczywiście na lotnisku czekała Amy. „Jakże by inaczej” Maria pokiwała w duchu głową. Czuła wyraźnie, że Jesse obok niej nagle spiął się i wprost najeżył – znaczy, że również dostrzegł rodzicielkę Marii. Tak prawdę mówiąc to wydawało jej się śmieszne, że wszyscy tak bardzo bali się jej matki, która przecież wcale nie była drapieżna, krwiożercza czy coś takiego. Maria miała tylko nadzieję, że za te dwadzieścia pięć do trzydziestu lat nie będzie przypominała pod tym względem swojej matki...
-Mamuś! – zawołała radośnie podchodząc do matki. Amy uścisnęła ją tak, że Maria miała wrażenie, że zaraz ją udusi.
-Miło panią zobaczyć, panno DeLuca – wydukał zestresowany Jesse.
-Pani – poprawiła go zimno Amy.
-Przepraszam...ale pani tak młodo wygląda... – jąkał się Jesse, aż Marii zrobiło się go żal.
-Mamo, daj spokój – powiedziała ugodowo. Na horyzoncie pojawiła się pani Ramirez i Maria pomachała jej wesoło. Bardzo lubiła mamę Jesse’go. Za to Amy zdecydowanie nie przepadała za Jesse’m.
-Zobaczymy się później – Jesse cmoknął Marię na pożegnanie w policzek, zezując jednocześnie na Amy.
-Nawet pożegnać należycie się nie potrafi – skomentowała Amy wsiadając do samochodu.
-Mamo, daj spokój – poprosiła Maria. – Nikt by się nie potrafił pożegnać pod twoim gorgonowatym spojrzeniem.
-Czy ty już doprawdy nie miałaś kogo sobie wybrać? – ciągnęła dalej Amy, jakby zupełnie nie słyszała odpowiedzi córki. – Sześć bilionów ludzi na świecie a z tego połowa to mężczyźni!
-A z tej połowy połowa to emeryci i niepełnoletni – zauważyła Maria.
-Zawsze zostaje ta połowa połowy. Poza tym on jest... on jest taki... taki kolorowy!
-Co najmniej połowa tej połowy połowy też jest kolorowa – mruknęła Maria. To chyba będzie jedna ósma... I nagle coś jej się skojarzyło. - Jesteś rasistką? – zapytała żywo. – Wybacz, ale to nie ty zamierzasz mieć z nim dzieci, a mnie to zupełnie nie przeszkadza.
-No wiesz! – oburzyła się Amy. – Nie życzę sobie o tym słuchać!
-To nie słuchaj – zgodziła się Maria. – Powiedz mi lepiej, czy jest tu jakieś odpowiednie miejsce, w którym można by urządzić ceremonię. Musi się tam zmieścić jakieś sześćset osób...
-Jak to gdzie urządzić – Amy wzruszyła ramionami i wyprzedziła jakiegoś zawalidrogę. – Jasne, ze w kościele. Mamy nowy kościół, niedawno wybudowany. Bardzo ładny zresztą, elegancki i duży.
-Tak? – ucieszyłam się. – No, to nawet niezły pomysł. Chyba muszę pogadać z tym... księdzem z tego kościoła, co? – zapytała. – Myślisz, ze się zgodzi? Może mają za dużo zamówień na śluby...
Amy wydała z siebie jakieś dziwne charknięcie.
-Nie, myślę, że się zgodzi – powiedziała dziwnym głosem. - To bardzo... miły ksiądz.
Maria rzuciła jej dziwne spojrzenie, ale wolała nie wnikać w szczegóły.
***
Kościół z zewnątrz prezentował się wyjątkowo dobrze. Wysoki, strzelisty, pomalowany jasną farba. Na jakieś tam tablice ogłoszeń Maria nie zwróciła uwagi, ale za to zauważyła piękny trawnik i kwiaty rosnące pod kościołem. No, to jej się podobało.
Maria była na misji. Postanowiła przekonać księdza, że po prostu musi udzielić im ślubu właśnie w tym kościele, a to, ze ceremonia miała się odbyć za, bagatela, miesiąc, to już zupełnie nieważny drobiazg. I coraz bardziej podobał jej się pomysł, żeby wziąć ślub właśnie tutaj. Zdecydowanie.
Maria pchnęła ciężkie drewniane drzwi i weszła do wnętrza kościoła z niejakim onieśmieleniem. Prawdę mówiąc rzadko bywała w kościele...
W kościele było pusto, jakaś jedna czy dwie staruszki i to wszystko. Maria jednak nie zwróciła żadnej uwagi na staruszki, tylko wprawnym okiem obrzuciła wnętrze. Jasne, wysokie, przez ogromne witraże wpadało dużo światła. To dobrze, to będzie dobrze wyglądać. Na środku w nawie głównej rozłoży się chodnik, ławki się udekoruje... ile tu może się zmieścić osób? No, chyba starczy na skromny ślub, przecież nie będzie zapraszała dwóch tysięcy gości... No, ale chyba należałoby pogadać z jakimś księdzem czy coś takiego. Tylko gdzie w kościele powinien być ksiądz? Wedle wiedzy Marii powinien być na ołtarzu – to znaczy gdzieś obok. Za, przed, żadna różnica. Ale to chyba w czasie mszy, a teraz mszy nie było. Gdzie podziewają się księża kiedy nie ma mszy? Nie ma tu żadnych tabliczek informacyjnych czy co?
Maria rozejrzała się dookoła. Cóż, chyba nie pozostaje jej nic innego jak podejść do którejś z tych staruszek i się zapytać...
Ruszyła w stronę staruszek na ławkach, a stukot jej obcasów zabrzmiał w cichym wnętrzu jak armatnia salwa.
-Przepraszam bardzo – powiedziała scenicznym szeptem nachylając się nad jedną ze staruszek. Nie była pewna, czy kobieta ją dosłyszała, może była przygłucha. - - Przepraszam bardzo – powtórzyła nieco głośniej. – Gdzie ja tu księdza znajdę...?
Kobieta podniosła na nią wzrok i popatrzyła dziwnie, po czym uczyniła ruch w kierunku jednej ze ścian.
-W konfesjonale – szepnęła. – Jest czas spowiedzi.
-Jasne – przytaknęła Maria. – To jest, dziękuję bardzo... i tego, szczęść Boże czy jakoś tak – wyprostowała się. Konfesjonał – a, to tamto! No, jeszcze nie wszystko zapomniała. Zaraz, ale co, ma popukać i poprosić o chwilę rozmowy? Nie wiedziała, czy to zostanie dobrze odebrane, w końcu był ten cały czas spowiedzi i w ogóle... Jakaś kobieta wyszła z konfesjonału i Maria niewiele myśląc weszła do środka. No, skoro już załatwiać urzędowe sprawy, to załatwiać...
Za drewnianymi kratkami konfesjonału widziała zarys głowy mężczyzny.
-Słucham, moje dziecko – powiedział. Przez chwilę wydawało jej się, że zna ten głos, ale w końcu – słyszała już tyle głosów, że może jej się wydawać.
-Ja nie tego... to znaczy ja nie przyszłam się spowiadać, proszę księdza – zastrzegła od razu. – Ja nie wiem, jak tutaj mam to załatwić, więc pomyślałam, że w ten sposób... chodzi mi o ślub, żeby tu go wziąć.
Ksiądz przez chwilę milczał, aż Maria zaniepokoiła się.
-Proszę księdza – powiedziała. – Ja mogę stąd wyjść, jeśli nie należy rozmawiać o ślubach w taki sposób...
Ku jej zaskoczeniu ksiądz wstał i wyszedł z konfesjonału, przez chwilę mignęła jej myśl, że zaraz wywlecze ją stąd i da jej burę jak w szkole, za obrazę majestatu albo jakoś tak. I kiedy ktoś odsunął zasłonkę, była już pewna, że zaraz ten ksiądz złapie ją za ramię i po prostu wywlecze...
-A wiec Maria DeLuca prosi mnie, żebym udzielił jej ślubu? – zapytał żartobliwym głosem ksiądz.
Maria nie wierzyła własnym uszom ani, tym bardziej, własnym oczom.
Przed nią stał nikt inny jak Kyle Valenti, tyle że w czarnej marynarce i w koloratce! To musiał być sen – to nie mogła być prawda, nie ma takiej opcji! Maria zamrugała oczami.
-Ky... Kyle...? – wyjąkała zaskoczona.
-We własnej osobie – Kyle wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
-Co... co ty tutaj... ty tutaj? – Maria nie mogła zebrać myśli. Nie, to zdecydowanie nie mogła być prawda!
-Ja tutaj – przyświadczył. – I widzę, ze i ty tutaj. Co robię sama widzisz, rozgrzeszam grzeszników i udzielam ślubów. Jak widzisz odkryłem swoje powołanie – Kyle znowu się wyszczerzył. Maria osobiście była zdania, że musiał się zdarzyć albo prawdziwy cud, albo prawdziwa katastrofa. – Chodźmy na plebanię, pogadamy bez tych bab za plecami.
Maria znów zamrugała oczami. No spodziewała się tutaj wszystkiego, tylko nie tego, że spotka Kyle’a Valentiego w roli – ni mniej ni więcej jak księdza! Niewiarygodne... dziewięć lat wystarczyło, żeby aż tak się wszystko zmieniło – buddyjski podrywacz Kyle księdzem w koloratce!
CDN... raczj
Jako, że jestem strasznie w tyle z czytaniem tutejszych opowiadań, to 'drobnica' bardzo mi odpowiada. Poza tym, Nan, chyba powinnam Ci wynagrodzić, że jeszcze nie pojawiłam się w pokoiku Następnej Podróży
Jeśli chodzi o 'Wszystko Czego Chcesz' to zaciekawiłaś mnie.
Kwestia Marii i Jessiego - Nigdy nie miałam problemu z opowiadaniami, gdzie Maria spotyka się z innymi chłopakami, niż Michael, jednak gdy chodzi o Michaela umawiającego się z innymi kobietami, to mnie odrzuca. Znając Twoją nieprzewidywalność, modlę się tylko, żebyś czasem nie postanowiła nam wyciąć numeru tworząc uczucie pomiędzy Michaelem i...Liz. (Nieobrażając fanów polarów, ale ja się chyba nigdy nie przekonam.)
Kyle księdzem...?! Tu się uśmiałam, bo porównałam sobie Twojego Valentiego księdza z tym z odcinka "A Tale of two parties."
Jestem ciekawa, co z innymi i czekam na ciąg dalszy.
Jeśli chodzi o 'Wszystko Czego Chcesz' to zaciekawiłaś mnie.
Kwestia Marii i Jessiego - Nigdy nie miałam problemu z opowiadaniami, gdzie Maria spotyka się z innymi chłopakami, niż Michael, jednak gdy chodzi o Michaela umawiającego się z innymi kobietami, to mnie odrzuca. Znając Twoją nieprzewidywalność, modlę się tylko, żebyś czasem nie postanowiła nam wyciąć numeru tworząc uczucie pomiędzy Michaelem i...Liz. (Nieobrażając fanów polarów, ale ja się chyba nigdy nie przekonam.)
Kyle księdzem...?! Tu się uśmiałam, bo porównałam sobie Twojego Valentiego księdza z tym z odcinka "A Tale of two parties."
Jestem ciekawa, co z innymi i czekam na ciąg dalszy.
"I have never had a love like this before, neither has he so..."
Nan jesteś nieobliczalna. Nie dość, że mam kolkę po TNJ, to jeszcze to opowiadanie Maria i Jesse...jakoś nie mogę wyobrazić sobie ich jako pary, ale nie powiem, że mnie nie zaciekawiłaś i to bardzo
A oprócz zaciekawienia Kyle księdzem...musiałam dwa razy czytać to zdanie Wracaj szybko i niech CD na pewno nastąpi
A oprócz zaciekawienia Kyle księdzem...musiałam dwa razy czytać to zdanie Wracaj szybko i niech CD na pewno nastąpi
Maleństwo
Kyle zostal ksiedzem...
Ksiedzem zostal Kyle...
Nan to pojechalas! Wszytsko moglam sobie wyobrazic, ale nie to, ze Kyle (moj ukochany Kyle na litosc boska!) zostal ksiedzem... Nawet fakt, ze rybie usta sa z rownie podobnymi sobie mnie nie przeraza... Ale Kyle ksiedzem? Jak to? Dlaczego? A co z Budda?
Jak mówię, że coś pojawi się tego dnia, to należy dodać lub odjąć tydzień
Cicha - no wiem, wiem, to chyba po TLB... co do tego polarka to się zastanawiam, bo po drodze i tak trochę pomieszam, w końcu to opowiadanie całkowicie UC.
Maleństwo - bo ja po prostu dbam o wasze zdrowie - tak, tak! Przedłużam wam życie! Ileś tam minut śmiechu dziennie przedłuża życie o ileśtam.
Onarku - spokojnie, spokojnie, oddychaj!
Widzę, że wszystkim uderzył do głowy ksiądz Kyle... i przyznam, że to wszystko przez niego Uczyłam się historii (Rzymu, i to bynajmniej nie Nerona czy Dioklecjana) i nagle zobaczyłam w wyobraźni postać Kyle'a, w czarnej marynarce, z koloratką, zawadiackim uśmiechem i z kościołem w tle. Tak mnie to rozbawiło, że zostawiłam Rzym i postanowiłam "uwiecznić" tą niezwykłą wizję...
Część 2
Kuchnia była duża i przestronna, bardzo jasna. wszystko było w niej uporządkowane i na swoim miejscu, nigdzie nie leżały jakieś rzeczy, które zostały wyjęte i nie schowane. Czysto, schludnie i porządnie.
-Chcesz kawy czy herbaty? – zapytał Kyle otwierając jedną z szafek. – Przyznaję, że na nic więcej mnie nie stać – to znaczy stać, ale nie mam inwencji, moja gosposia pojechała do córki. Osobiście polecałbym ci raczej kawę...
Oszołomiona Maria usiadła na podsuniętym jej krześle i wciąż patrzyła na Kyle’a lekko niedowierzającym wzrokiem.
-Co? – zapytał widząc wlepiony w siebie niemal drapieżny wzrok. – Pobrudziłem się, mam gdzieś plamę czy co?
-Nie wierzę, że jesteś prawdziwy – wyjaśniła Maria nieufnie. – Muszę cię pomacać, może to wszystko mi się śni.
-A macaj – zgodził się Kyle. – Możesz mnie macać do woli, tylko proszę nie pobrudź mi marynarki, bo gosposia się wścieknie.
Maria podniosła się i pomacała go ostrożnie po rękawie. Jednak był prawdziwy, chociaż – to naprawdę niemożliwe!
-Nie mogę uwierzyć, że ty tutaj jesteś – mruknęła po chwili.
Kyle prychnął śmiechem.
-Ty nie możesz uwierzyć? A co ja mam powiedzieć w takim razie? Wielka Maria DeLuca, światowej sławy piosenkarka i aktorka w skromnych progach mojej kuchni! – Kyle uczynił dramatyczny gest poczym puścił do niej oczko. – Powiem o tym na niedzielnym kazaniu.
-Nie, to nie to – Maria pokręciła głową. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę jesteś... księdzem – rzuciła mu dziwne spojrzenie. – Jak do tego doszło, Kyle? Ty zostałeś księdzem? Ty?
-O ba, moja droga – Kyle uśmiechnął się żartobliwie. – To jest wymarzone zajęcie dla mnie, sama przyznaj. Mam w domu kobietę, która mi pierze, prasuje i gotuje, co tydzień całe rzesze ludzi słuchają tylko mnie, a piękne babki wyjawiają mi swoje tajemnice... No lepiej być nie może!
-Kyle, ja mówię poważnie – Maria naprawdę mówiła serio. – Dlaczego zostałeś księdzem?
-Nie śmiej się, ale to powołanie – wyznał Kyle. – Wiesz, po prostu po zrozumiałem to pewnego dnia, wiesz, w jedne wakacje stałem się buddystą, w drugie katolikiem – zażartował.
Maria pokręciła głową. To było nieprawdopodobne. Kyle, gwiazda szkolnej drużyny koszykówki, mechanik na każde zawołanie, zgrywus, podrywacz, kobieciarz, który nic nie traktował na poważnie – nagle stał się osobą duchowną? Pewnie, że już w szkole średniej, w przedostatniej klasie zaczęło mu odwalać lekko z buddyzmem, ale Maria nigdy – nigdy nie powiedziałaby, że właśnie on odkryłby w sobie powołanie! Pomyśleć, że przyjaźniła się z przyszłym księdzem... Niesamowite.
-Ile kobiecych serc złamałeś idąc do seminarium? – zapytała na pół serio, na pół żartobliwie.
-Jakieś pół miasta – brzmiała żartobliwa odpowiedź. – Ale jak myślisz, dlaczego w niedzielę mój kościół pęka w szwach? Bo te wszystkie kobiety przychodzą na mnie popatrzeć!
Maria roześmiała się. Jakoś nie potrafiła wyobrazić sobie Kyle’a Valentiego bez jakiejś panny, która by się obok niego kręciła. Teraz to chyba co najwyżej zakonnica... to znaczy, no, chyba w ogóle żadna, ale jeśli już...
-Ale słuchaj, może ja teraz powinnam do ciebie mówić „proszę księdza”? – zapytała nagle z niepokojem.
-Teraz ci daruję – Kyle skinął łaskawie głową. – Ale jak zostanę biskupem, to będziesz musiała mówić do mnie per wasza ekscelencjo.
-Jasne – roześmiała się znowu. – Ale powiedz, co się z tobą działo przez te wszystkie lata?
-Właściwie to powinienem się na ciebie obrazić, że przestałaś się odzywać – powiedział z namysłem Kyle. Maria zaczerwieniła się lekko.
-Przepraszam, ale to było coś szalonego, ciągle tylko praca i praca... – zaczęła, ale przerwał jej.
-Daj spokój, przecież wiem – uśmiechnął się do niej i postawił na stole dwa kubki kawy. – W filiżance byłoby bardziej elegancko, ale co tam, nie musimy być eleganccy. Ksiądz i piosenkarka mogą wypić w kubkach.
-Skąd wiesz? – zapytała zaskoczona. – To znaczy skąd wiesz, że naprawdę ciężko pracowałam?
Kyle spojrzał na nią dziwnie.
-Każdy wie – odparł. – Trudno nie wiedzieć, stałaś się kimś, wszyscy cię znają. Całe dziewięć lat twojej kariery zostało przecież dokładnie opisane, płyty, nagrody, koncerty, występy... Jesteś w prawie każdej gazecie i wszyscy spekulują gdzie weźmiesz ślub. Fajnie, że u mnie, bo rozumiem, że po to tu przyjechałaś. Sprawię sobie nowy ornat z tej okazji. Co powiesz na różowy?
Maria uświadomiła sobie, że miał rację. Istotnie, od dziewięciu lat jej życie było raczej publiczne niż prywatne. I istotnie przyjechała tu tylko po to, żeby wziąć ślub... nie żeby odnaleźć starych przyjaciół. Ot, głupie sentymenty.
-Masz rację – przyznała cicho. – Tylko że jakoś nigdy nie chciałam wracać do Roswell, wiesz, nie po to stąd uciekałam...
-Wszyscy stąd uciekliśmy – zauważył filozoficznie Kyle. – Ty uciekłaś pierwsza, do muzyki i do Los Angeles, potem Liz do swojej nauki i do Bostonu, a na końcu ja – w wiarę.
-Powinnam była zadzwonić – westchnęła smutnie Maria. – Ale nie miałam tyle odwagi. Aż mi teraz głupio...
-Było, minęło – skwitował krótko.
-Ale dlaczego zostałeś w Roswell? – zapytała Maria. – Przecież też mogłeś wyjechać, ksiądz chyba nie jest przypisany do określonego, jednego miejsca na Ziemi, nie? Mogłeś poprosić o przeniesienie czy coś takiego...
-Lubię Roswell – odparł zwięźle Kyle.
Maria popatrzyła na niego przeciągle. Koloratka nie koloratka, ale jednak wciąż nie potrafił ukryć swoich uczuć.
Oboje powrócili myślą do tamtej wiosny przed dziewięciu laty.
Dziewięć lat temu było ich tutaj ośmioro. Było – ale już nie ma. Zaczęło się od Alexa, który zginął w wypadku samochodowym. A potem wszystko potoczyło się jak z górki – była ich czwórka, czwórka prawdziwych kosmitów. Czwórka kosmitów, którzy odlecieli na swoją planetę, choć byli ludźmi. Max, Michael, Isabel i Tess. Pozostawili na Ziemi ich troje – Marię, Liz i Kyle’a, wszystkich troje złamanych i nieszczęśliwych. Każde z nich inaczej poradziło sobie z tym, co ich spotkało, z nagłą samotnością. Istotnie, pierwsza wyjechała Maria. Jeszcze tamtego lata. To była jednorazowa okazja, to właśnie wtedy poznała Jesse’go – młodego prawnika, który pracował w branży muzycznej. Czy urzekł go talent młodej dziewczyny, jej uroda i wdzięk, a może determinacja – nie wiadomo. Ale pojechała razem z nim do Los Angeles, zostawiając za sobą swoją pierwszą młodość, a przynajmniej tak jej się tedy wydawało. Przed sobą miała resztę życia i oszałamiającą karierę, w której wspierał ją zawsze właśnie Jesse. Najpierw jako menedżer, potem jako chłopak. A za miesiąc jako mąż.
Liz z kolei, jak to Liz, poświęciła się nauce. Skończyła szkołę z wyróżnieniem, bez problemu zdobywając miejsce na Harvardzie – ale ona to kochała i poświęciła się temu bez żalu. Owszem, Liz i Maria utrzymywały jeszcze kontakt – nie taki, jak dawniej, rzecz jasna, ale... jednak pamiętały o sobie.
A Kyle jak widać po tym wszystkim zwrócił się w kierunku religii. Maria już dawniej podejrzewała, że Kyle czuł co najmniej miętę do jednej z kosmitek, ale do której – tego już nie potrafiła zgadnąć, a i Kyle nie był chętny do opowiadań. Kiedy już jej się wydawało, że sercem Kyle’a zawładnęła Tess, to Kyle zachowywał się tak, jakby chodziło o Isabel, a kiedy była już niemal pewna, że w grę wchodziła Isabel – natychmiast pojawiała się Tess. Oszaleć można. W rezultacie Kyle został księdzem.
-Więc wychodzisz za mąż – odezwał się Kyle. – Przypomnij mi jeszcze raz tego swojego wybranka, bom zapomniał.
-Jesse Ramirez – odparła Maria.
-Ho ho – powiedział Kyle kiwając głową. – Ho ho... Ho ho...
-Co tak „hohasz”? – zdziwiła się Maria. – Płyta ci się zacięła, zakrztusiłeś się?
-Ho ho – powtórzył Kyle, najwidoczniej niezdolny do powiedzenia czegoś więcej. – Ho ho... to znaczy masz wyraźne upodobanie do hiszpańskich nazwisk, moja droga duszko.
-Że co? – zdziwiła się.
-Nie mówi się „co”, tylko „słucham” – pouczył ją. – No, sama popatrz, DeLuca, Guerin, Valenti, teraz Ramirez...
-Jasne – przewróciła oczami. – Bardzo odkrywcze, Valenti.
-Przyjechałaś na długo? – zapytał Kyle. Popukała się w czoło.
-Chyba zwariowałeś – mruknęła. – Ja – na długo?
-Masz rację, głupie pytanie – uśmiechnął się do niej. – Czekaj, czy to oznacza, że przyjechałaś tu błagać mnie o udzielenie wam ślubu? – zainteresował się gwałtownie. – No, pochlebiasz mi. Zastanowię się, zastanowię... rozważę waszą prośbę, moi drodzy, aczkolwiek nie ukrywam, że może być ciężko, tylu ludzi jest ogarniętym szałem miłości, że wszyscy chcą się żenić... – zrobił zbolałą minę.
-Nie zgrywaj się, Valenti – roześmiała się znowu i wyjęła z torebki portfel. – Gadaj, ile mam zapłacić za udzielenie ślubu przez waszą ekscelencję?
-Nic – brzmiała odpowiedź. Maria popatrzyła na niego zaskoczona. – No... chyba, że będziesz się upierała, wtedy możesz złożyć datek na kościół – mrugnął do niej okiem.
-Dobra – odparła i zerknęła na zegarek. – Muszę lecieć. Zarezerwuj sobie sobotę za miesiąc, muszę jeszcze gdzieś tutaj załatwić lokal na wesele...
-Jeśli mnie zaprosisz na wesele, to dam ci namiary na pewne miejsce – zaproponował.
-Chyba na klasztor – mruknęła do siebie.
-Pardon? – Kyle najwyraźniej nie dosłyszał.
-Nic nic – wyszczerzyła zęby. – Tak sobie... mówię do siebie. Wiesz, artyści mają takie... fixum dyrdum.
-Powołaj się na mnie, to dostaniesz zniżkę – powiedział zapisując na skrawku papieru adres lokalu.
-Masz z nimi jakąś umowę? – Maria uniosła jedną brew.
-No wiesz... – Kyle zrobił niewinną minę. – Udziela się ślubów to tu, to tam...
Maria roześmiała się.
-Wpadnij kiedyś, niekoniecznie na mszę, chociaż zapraszam – powiedział Kyle przy pożegnaniu. – Razem z tym swoim chłoptasiem.
-Mój „chłoptaś” jest ode mnie starszy o siedem lat – zauważyła.
-Nie szkodzi – oznajmił Kyle z niezmąconym spokojem. – I tak wpadnijcie.
Maria wyszła z plebanii i wsiadła do samochodu, poczym roześmiała się głośno. Wciąż nie mogła w to uwierzyć – Kyle Valenti w koloratce!
Cicha - no wiem, wiem, to chyba po TLB... co do tego polarka to się zastanawiam, bo po drodze i tak trochę pomieszam, w końcu to opowiadanie całkowicie UC.
Maleństwo - bo ja po prostu dbam o wasze zdrowie - tak, tak! Przedłużam wam życie! Ileś tam minut śmiechu dziennie przedłuża życie o ileśtam.
Onarku - spokojnie, spokojnie, oddychaj!
Widzę, że wszystkim uderzył do głowy ksiądz Kyle... i przyznam, że to wszystko przez niego Uczyłam się historii (Rzymu, i to bynajmniej nie Nerona czy Dioklecjana) i nagle zobaczyłam w wyobraźni postać Kyle'a, w czarnej marynarce, z koloratką, zawadiackim uśmiechem i z kościołem w tle. Tak mnie to rozbawiło, że zostawiłam Rzym i postanowiłam "uwiecznić" tą niezwykłą wizję...
Część 2
Kuchnia była duża i przestronna, bardzo jasna. wszystko było w niej uporządkowane i na swoim miejscu, nigdzie nie leżały jakieś rzeczy, które zostały wyjęte i nie schowane. Czysto, schludnie i porządnie.
-Chcesz kawy czy herbaty? – zapytał Kyle otwierając jedną z szafek. – Przyznaję, że na nic więcej mnie nie stać – to znaczy stać, ale nie mam inwencji, moja gosposia pojechała do córki. Osobiście polecałbym ci raczej kawę...
Oszołomiona Maria usiadła na podsuniętym jej krześle i wciąż patrzyła na Kyle’a lekko niedowierzającym wzrokiem.
-Co? – zapytał widząc wlepiony w siebie niemal drapieżny wzrok. – Pobrudziłem się, mam gdzieś plamę czy co?
-Nie wierzę, że jesteś prawdziwy – wyjaśniła Maria nieufnie. – Muszę cię pomacać, może to wszystko mi się śni.
-A macaj – zgodził się Kyle. – Możesz mnie macać do woli, tylko proszę nie pobrudź mi marynarki, bo gosposia się wścieknie.
Maria podniosła się i pomacała go ostrożnie po rękawie. Jednak był prawdziwy, chociaż – to naprawdę niemożliwe!
-Nie mogę uwierzyć, że ty tutaj jesteś – mruknęła po chwili.
Kyle prychnął śmiechem.
-Ty nie możesz uwierzyć? A co ja mam powiedzieć w takim razie? Wielka Maria DeLuca, światowej sławy piosenkarka i aktorka w skromnych progach mojej kuchni! – Kyle uczynił dramatyczny gest poczym puścił do niej oczko. – Powiem o tym na niedzielnym kazaniu.
-Nie, to nie to – Maria pokręciła głową. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę jesteś... księdzem – rzuciła mu dziwne spojrzenie. – Jak do tego doszło, Kyle? Ty zostałeś księdzem? Ty?
-O ba, moja droga – Kyle uśmiechnął się żartobliwie. – To jest wymarzone zajęcie dla mnie, sama przyznaj. Mam w domu kobietę, która mi pierze, prasuje i gotuje, co tydzień całe rzesze ludzi słuchają tylko mnie, a piękne babki wyjawiają mi swoje tajemnice... No lepiej być nie może!
-Kyle, ja mówię poważnie – Maria naprawdę mówiła serio. – Dlaczego zostałeś księdzem?
-Nie śmiej się, ale to powołanie – wyznał Kyle. – Wiesz, po prostu po zrozumiałem to pewnego dnia, wiesz, w jedne wakacje stałem się buddystą, w drugie katolikiem – zażartował.
Maria pokręciła głową. To było nieprawdopodobne. Kyle, gwiazda szkolnej drużyny koszykówki, mechanik na każde zawołanie, zgrywus, podrywacz, kobieciarz, który nic nie traktował na poważnie – nagle stał się osobą duchowną? Pewnie, że już w szkole średniej, w przedostatniej klasie zaczęło mu odwalać lekko z buddyzmem, ale Maria nigdy – nigdy nie powiedziałaby, że właśnie on odkryłby w sobie powołanie! Pomyśleć, że przyjaźniła się z przyszłym księdzem... Niesamowite.
-Ile kobiecych serc złamałeś idąc do seminarium? – zapytała na pół serio, na pół żartobliwie.
-Jakieś pół miasta – brzmiała żartobliwa odpowiedź. – Ale jak myślisz, dlaczego w niedzielę mój kościół pęka w szwach? Bo te wszystkie kobiety przychodzą na mnie popatrzeć!
Maria roześmiała się. Jakoś nie potrafiła wyobrazić sobie Kyle’a Valentiego bez jakiejś panny, która by się obok niego kręciła. Teraz to chyba co najwyżej zakonnica... to znaczy, no, chyba w ogóle żadna, ale jeśli już...
-Ale słuchaj, może ja teraz powinnam do ciebie mówić „proszę księdza”? – zapytała nagle z niepokojem.
-Teraz ci daruję – Kyle skinął łaskawie głową. – Ale jak zostanę biskupem, to będziesz musiała mówić do mnie per wasza ekscelencjo.
-Jasne – roześmiała się znowu. – Ale powiedz, co się z tobą działo przez te wszystkie lata?
-Właściwie to powinienem się na ciebie obrazić, że przestałaś się odzywać – powiedział z namysłem Kyle. Maria zaczerwieniła się lekko.
-Przepraszam, ale to było coś szalonego, ciągle tylko praca i praca... – zaczęła, ale przerwał jej.
-Daj spokój, przecież wiem – uśmiechnął się do niej i postawił na stole dwa kubki kawy. – W filiżance byłoby bardziej elegancko, ale co tam, nie musimy być eleganccy. Ksiądz i piosenkarka mogą wypić w kubkach.
-Skąd wiesz? – zapytała zaskoczona. – To znaczy skąd wiesz, że naprawdę ciężko pracowałam?
Kyle spojrzał na nią dziwnie.
-Każdy wie – odparł. – Trudno nie wiedzieć, stałaś się kimś, wszyscy cię znają. Całe dziewięć lat twojej kariery zostało przecież dokładnie opisane, płyty, nagrody, koncerty, występy... Jesteś w prawie każdej gazecie i wszyscy spekulują gdzie weźmiesz ślub. Fajnie, że u mnie, bo rozumiem, że po to tu przyjechałaś. Sprawię sobie nowy ornat z tej okazji. Co powiesz na różowy?
Maria uświadomiła sobie, że miał rację. Istotnie, od dziewięciu lat jej życie było raczej publiczne niż prywatne. I istotnie przyjechała tu tylko po to, żeby wziąć ślub... nie żeby odnaleźć starych przyjaciół. Ot, głupie sentymenty.
-Masz rację – przyznała cicho. – Tylko że jakoś nigdy nie chciałam wracać do Roswell, wiesz, nie po to stąd uciekałam...
-Wszyscy stąd uciekliśmy – zauważył filozoficznie Kyle. – Ty uciekłaś pierwsza, do muzyki i do Los Angeles, potem Liz do swojej nauki i do Bostonu, a na końcu ja – w wiarę.
-Powinnam była zadzwonić – westchnęła smutnie Maria. – Ale nie miałam tyle odwagi. Aż mi teraz głupio...
-Było, minęło – skwitował krótko.
-Ale dlaczego zostałeś w Roswell? – zapytała Maria. – Przecież też mogłeś wyjechać, ksiądz chyba nie jest przypisany do określonego, jednego miejsca na Ziemi, nie? Mogłeś poprosić o przeniesienie czy coś takiego...
-Lubię Roswell – odparł zwięźle Kyle.
Maria popatrzyła na niego przeciągle. Koloratka nie koloratka, ale jednak wciąż nie potrafił ukryć swoich uczuć.
Oboje powrócili myślą do tamtej wiosny przed dziewięciu laty.
Dziewięć lat temu było ich tutaj ośmioro. Było – ale już nie ma. Zaczęło się od Alexa, który zginął w wypadku samochodowym. A potem wszystko potoczyło się jak z górki – była ich czwórka, czwórka prawdziwych kosmitów. Czwórka kosmitów, którzy odlecieli na swoją planetę, choć byli ludźmi. Max, Michael, Isabel i Tess. Pozostawili na Ziemi ich troje – Marię, Liz i Kyle’a, wszystkich troje złamanych i nieszczęśliwych. Każde z nich inaczej poradziło sobie z tym, co ich spotkało, z nagłą samotnością. Istotnie, pierwsza wyjechała Maria. Jeszcze tamtego lata. To była jednorazowa okazja, to właśnie wtedy poznała Jesse’go – młodego prawnika, który pracował w branży muzycznej. Czy urzekł go talent młodej dziewczyny, jej uroda i wdzięk, a może determinacja – nie wiadomo. Ale pojechała razem z nim do Los Angeles, zostawiając za sobą swoją pierwszą młodość, a przynajmniej tak jej się tedy wydawało. Przed sobą miała resztę życia i oszałamiającą karierę, w której wspierał ją zawsze właśnie Jesse. Najpierw jako menedżer, potem jako chłopak. A za miesiąc jako mąż.
Liz z kolei, jak to Liz, poświęciła się nauce. Skończyła szkołę z wyróżnieniem, bez problemu zdobywając miejsce na Harvardzie – ale ona to kochała i poświęciła się temu bez żalu. Owszem, Liz i Maria utrzymywały jeszcze kontakt – nie taki, jak dawniej, rzecz jasna, ale... jednak pamiętały o sobie.
A Kyle jak widać po tym wszystkim zwrócił się w kierunku religii. Maria już dawniej podejrzewała, że Kyle czuł co najmniej miętę do jednej z kosmitek, ale do której – tego już nie potrafiła zgadnąć, a i Kyle nie był chętny do opowiadań. Kiedy już jej się wydawało, że sercem Kyle’a zawładnęła Tess, to Kyle zachowywał się tak, jakby chodziło o Isabel, a kiedy była już niemal pewna, że w grę wchodziła Isabel – natychmiast pojawiała się Tess. Oszaleć można. W rezultacie Kyle został księdzem.
-Więc wychodzisz za mąż – odezwał się Kyle. – Przypomnij mi jeszcze raz tego swojego wybranka, bom zapomniał.
-Jesse Ramirez – odparła Maria.
-Ho ho – powiedział Kyle kiwając głową. – Ho ho... Ho ho...
-Co tak „hohasz”? – zdziwiła się Maria. – Płyta ci się zacięła, zakrztusiłeś się?
-Ho ho – powtórzył Kyle, najwidoczniej niezdolny do powiedzenia czegoś więcej. – Ho ho... to znaczy masz wyraźne upodobanie do hiszpańskich nazwisk, moja droga duszko.
-Że co? – zdziwiła się.
-Nie mówi się „co”, tylko „słucham” – pouczył ją. – No, sama popatrz, DeLuca, Guerin, Valenti, teraz Ramirez...
-Jasne – przewróciła oczami. – Bardzo odkrywcze, Valenti.
-Przyjechałaś na długo? – zapytał Kyle. Popukała się w czoło.
-Chyba zwariowałeś – mruknęła. – Ja – na długo?
-Masz rację, głupie pytanie – uśmiechnął się do niej. – Czekaj, czy to oznacza, że przyjechałaś tu błagać mnie o udzielenie wam ślubu? – zainteresował się gwałtownie. – No, pochlebiasz mi. Zastanowię się, zastanowię... rozważę waszą prośbę, moi drodzy, aczkolwiek nie ukrywam, że może być ciężko, tylu ludzi jest ogarniętym szałem miłości, że wszyscy chcą się żenić... – zrobił zbolałą minę.
-Nie zgrywaj się, Valenti – roześmiała się znowu i wyjęła z torebki portfel. – Gadaj, ile mam zapłacić za udzielenie ślubu przez waszą ekscelencję?
-Nic – brzmiała odpowiedź. Maria popatrzyła na niego zaskoczona. – No... chyba, że będziesz się upierała, wtedy możesz złożyć datek na kościół – mrugnął do niej okiem.
-Dobra – odparła i zerknęła na zegarek. – Muszę lecieć. Zarezerwuj sobie sobotę za miesiąc, muszę jeszcze gdzieś tutaj załatwić lokal na wesele...
-Jeśli mnie zaprosisz na wesele, to dam ci namiary na pewne miejsce – zaproponował.
-Chyba na klasztor – mruknęła do siebie.
-Pardon? – Kyle najwyraźniej nie dosłyszał.
-Nic nic – wyszczerzyła zęby. – Tak sobie... mówię do siebie. Wiesz, artyści mają takie... fixum dyrdum.
-Powołaj się na mnie, to dostaniesz zniżkę – powiedział zapisując na skrawku papieru adres lokalu.
-Masz z nimi jakąś umowę? – Maria uniosła jedną brew.
-No wiesz... – Kyle zrobił niewinną minę. – Udziela się ślubów to tu, to tam...
Maria roześmiała się.
-Wpadnij kiedyś, niekoniecznie na mszę, chociaż zapraszam – powiedział Kyle przy pożegnaniu. – Razem z tym swoim chłoptasiem.
-Mój „chłoptaś” jest ode mnie starszy o siedem lat – zauważyła.
-Nie szkodzi – oznajmił Kyle z niezmąconym spokojem. – I tak wpadnijcie.
Maria wyszła z plebanii i wsiadła do samochodu, poczym roześmiała się głośno. Wciąż nie mogła w to uwierzyć – Kyle Valenti w koloratce!
No dobrze niech Ci bedzie Nan akceptuje Kyle-ksiedza! Ale wiecej takich dziwnosci wolalabym uniknac Wiesz nawet jak na ksiedza to on jest dalej rownie zabawny i ma niezle poczucie humoru!
I co teraz? Nasi kosmici zleca na Ziemie? Go go Michael w niebieskiej pelerynie bo niby czemu nie skoro Kyle zostal ksiedzem
PS. Proponowalabym nie zwracac na mnie uwagi zawsze po gripexie mam dziwne nastroje
I co teraz? Nasi kosmici zleca na Ziemie? Go go Michael w niebieskiej pelerynie bo niby czemu nie skoro Kyle zostal ksiedzem
PS. Proponowalabym nie zwracac na mnie uwagi zawsze po gripexie mam dziwne nastroje
Tak Nan zdecydowanie przedłużasz mi życie śmiechem I mam takie pytanie, dużo jeszcze się będziesz uczyła tej historii? Jak tak, to znaczy, że możemy w najbliższym czasie liczyć na kolejne cieeekawe i oryginalne pomysły Jestem Za!
Kyle księdza zaakceptowałam podobnie jak Onarek, ale zaczynam się zastanawiać, czy teraz zacznie zjeżdżać do Roswell dalsza część towarzystwa? Sama, z tego co pamiętam, zapowiedziałaś 'powrót' w streszczeniu W sumie pozostaje tylko Liz, bo królewska czwórka chyba nie wróci na ziemię...choć tam jest napisane...
Kyle księdza zaakceptowałam podobnie jak Onarek, ale zaczynam się zastanawiać, czy teraz zacznie zjeżdżać do Roswell dalsza część towarzystwa? Sama, z tego co pamiętam, zapowiedziałaś 'powrót' w streszczeniu W sumie pozostaje tylko Liz, bo królewska czwórka chyba nie wróci na ziemię...choć tam jest napisane...
Więc chyba jednak możemy się ich spodziewać, ale coś czuję, że kontakty na linii kosmiczno/ziemskiej będą napięte. W końcu sławetna czwórka porzuciła naszych biedaków. Już nie mogę się doczekać ciągu dalszego. Wracaj szybkoNan wrote:Kolejny powrót do Roswell, aczkolwiek może nieco nietypowy dla części bohaterów...
Maleństwo
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Oj Nan... Poprawiłaś mi radykalnie nastrój nie ma co.... You're simple the best!!!!
Macanie księdza... <hahahaha> dobre.... Kyle ak Kyle nawet jako ksiądz jest tym samym z poczuciem humoru chłopakiem. Niech żyje bycie sobą...!!!!
co prawda po pierwszej częsci byłem w szoku. Kyle księdzem... Kopara opadła mi na samą ziemię. Teraz jest wszystko juz OK.
Oby szybciej z następną częscią...
Macanie księdza... <hahahaha> dobre.... Kyle ak Kyle nawet jako ksiądz jest tym samym z poczuciem humoru chłopakiem. Niech żyje bycie sobą...!!!!
co prawda po pierwszej częsci byłem w szoku. Kyle księdzem... Kopara opadła mi na samą ziemię. Teraz jest wszystko juz OK.
Oby szybciej z następną częscią...
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 5 guests