Budzę się.
Czuję jak on żyje, oddycha i drży tuz obok mnie. Słyszę jak cicho nadchodzą te niemal niewidzialne dla oka zmiany , gdy mrok powoli cofa się, ustępując miejsca światłu. W jego szarej, najwcześniejszej odmianie widzę subtelny zarys twarzy. Wyciągam dłoń by poczuć pod palcami gładkość i ciepło jego skóry. Muskam ją ustami, dotykam językiem by poczuć słony, delikatny smak.
—Max- szepczę.
Nie odpowiada. Wiem że śpi. Jego powieki drżą lekko, na policzkach leżą czarne cienie długich rzęs Na łagodnie zarysowanych ustach zatrzymał się spokojny uśmiech. Rzadki widok.
Dlaczego tylko we śnie jest szczęśliwy? Dlaczego tylko we śnie jest naprawdę..
Mój?
Przesuwam palcem wzdłuż linii jego ust, głaszczę policzek i czoło. Odgarniam z niego wilgotne, czarne włosy, układając je w sposób który uwielbiam. Oddycha głębiej i porusza się we śnie. Obejmuję go, trzymam w uścisku tak mocnym, że zdajemy się stanowić jedność, tak jak stanowiliśmy ją wiele godzin temu. Moja pierś porusza się w tym samym rytmie co jego, nasze serca biją tuż obok siebie, moje uda- wciąż pełne śladów jego pocałunków- przywierają do ud Maxa. Nie chcę go budzić. Nie chcę skruszyć tej bliskości, nie chcę patrzeć jak delikatny, chłopięcy uśmiech spełza z jego warg, znika gdzieś by powrócić nocą, gdy on znowu zaśnie w moich ramionach. Nie chcę żeby mrok odszedł, pozostawiając nas zanurzonych w ciszy, zatopionych w świetle.
Całuję go w szyję, zaledwie muskając ja ustami i przesuwam dłońmi wzdłuż jego nagich bioder. Patrzę jak jego usta drżą a ich kąciki wędrują ku górze. Za chwilę obudzi się, spojrzy na mnie swoimi brązowymi, niezgłębionymi oczami i uśmiechnie się, już zupełnie inaczej.
—Liz- szepnie, jak co rano odgarniając włosy z mojej twarzy, całując moje oczy i usta, głaszcząc moje piersi. W jego oczach zobaczę miłość. I smutek. I zrozumiem, że jego sen się skończył. I mój również. Ze on...
Nie należy już tylko do mnie.
Za chwilę będę musiała wstać i pójść do łazienki, gdzie woda usunie z mojej skóry ciepło, zapach, wspomnienie jego dotyku. Ale to nic. W tym pokoju i łóżku wszystko pozostanie przesiąknięte jego zapachem i obecnością. A gdzieś wgłębi mnie, zawsze i wszędzie będzie istniała cząstka Maxa Evansa. W miejscu gdzie nikt jej nigdy nie odnajdzie, by móc mi ja odebrać.
Głaszczę jego nagie ciało, odwracając twarz ku oknu. Za nim, na wzgórzach, już za chwilę ujrzę zapalające się powoli światło.
Ale jeszcze przez moment...przez parę sekund...istniejemy tylko my dwoje. A on jest naprawdę... mój. Tulę go do siebie, chłonąc jego bliskość, jego zapach, ciepło, oddech, dotyk jego nagiej, wilgotnej skóry.
Ciemność cofa się pozostawiając nasze splecione ciała w słońcu, w świetle, w nowym dniu. Moje ramiona wokół jego szyi, moje nogi wokół jego bioder, moje usta przy jego ustach...
Budzę się.
Czuję na policzku muśnięcie palców i powoli otwieram oczy. Jak co rano przychodzi mi to z trudem. Ale przywołuję na usta uśmiech, wiedząc ze on i tak spojrzy na wskroś niego, ujrzy i dotknie bólu który noszę w sobie. Ukrytego za maską radości i spokoju, którą przywdziewam codziennie rano.
A on zasługuje na najszczerszy, najbardziej promienny uśmiech.
Taki jak ten który w ułamku sekundy rozświetla jego twarz, gdy patrzy na mnie, budzącą się rano u jego boku.
— Liz- szepcze, odgarniając włosy z mojej twarzy, całując moje oczy i usta, głaszcząc moje piersi. W jego oczach widzę miłość. I smutek. On rozumie, że mój sen się skończył. I jego też. Że ja...
— Nie należę tylko do niego.
— Dzień dobry Sean- uśmiecham się, przesuwając dłonią po jego jasnych, krótkich włosach.