Plastikowy zegar odmierzał kolejne sekundy, które zamieniały się w minu-ty, a minuty w godziny. Z każdą kolejną chwilą spędzoną w poczekalni czuła, jak coś w jej sercu łamie się i ucieka z tamtego miejsca. Szpitalny zapach, zapach środków dezynfekujących, lekarstw, i tego osobliwego czegoś, co czuła jako pół obcy, pół człowiek... teraz wiedziała, że to za-pach strachu zmieszanego z nadzieją. Uczucia wibrowały w szpitalnych murach, były nim przesycone. Napierały na nią ze wszystkich stron, przy-wołując zepchnięte w najgłębsze zakamarki pamięci wspomnienia.
Zapach strachu... czy czujesz to, Elisabeth?
Otworzyła oczy, sparaliżowana. Słyszała ten głos tysiące razy w swojej głowie. Głos, który potrafił zabijać samym tonem. Głos, który dla niej był synonimem bólu, cierpienia i straty najbliższych.
Czuła, jak nagły niepokój bije od siedzącego obok Michaela.
On również to wyczuwa. Nie wie, co to jest, ale wszystkie zmysły biją na alarm. Wyczuwa niebezpieczeństwo, zagrożenie.
Czy czujesz, jak przenika twoją skórę? Jak przenika w głąb twojej chorej duszy?
Zamknęła z powrotem oczy. Świat wokół zaczął się niepokojąco się chwiać.
Alex leży tam sam, chory, bezradny, zdany na łaskę otaczającego go per-sonelu medycznego.
Czy starczy mi odwagi?
Czy nie ściągnę śmierci na innych? Czy nie ściągnę katów na Alexa, który przez tyle lat był światełkiem dla mnie, nadzieją, że na Ziemi żyją nie tyl-ko chorzy z nienawiści do wszystkiego, co inne?
Czy mam prawo?
Mam moc. Niewiarygodną.
Która być może zaniesie hybrydy do domu, tam, gdzie ich miejsce. By ocalili Antar. By po pół wieku wojen nastał pokój.
Cóż są cierpienia jednego dziecka wobec cierpienia narodów? Jednostka nie ma prawa wywyższać się ponad społeczność, Elisabeth. Ale ty... ty nawet nie jesteś jednostką. Jesteś cholernym bękartem, który nie ma du-szy, nie ma serca. Jesteś nikim, nikt za tobą nie zapłacze. Któżby miał za-płakać? Ludzie, na których przeprowadzaliście eksperymenty? Niszcząc im i ich rodzinom życie?
Słowa Pierce'a wwiercały się do jej świadomości. Nienawidziła tych wspo-mnień. Kaleczyły bardziej niż zdrada matki, bardziej nawet niż śmierć Mi-rii, którą kochała... ale nie rozumiała i jednocześnie zazdrościła jej błogiej nieświadomości.
Spójrz na swoją siostrzyczkę. Czyż nie jest słodka? Zwykły, mały ludzki człowieczek. Bezradny, głupi, kurczowo trzymający się maminej spódni-cy... Takich, jak ona porywaliście setki. Co z nimi robiliście, co? Odpo-wiedz, diable!
Wstała, mimo, że kolana nie bardzo chciały jej słuchać. Podeszła do szklanej ściany, dzielącej poczekalnię od dalszej części oddziału. Zmrużyła oczy, patrząc na rozmawiających dwóch lekarzy przed pokojem numer siedem.
Dlaczego to nie działało? Dlaczego krew nie pomogła? Dostali ją przecież na czas! – myślała zrozpaczona. Ruchy warg lekarzy przyprawiały ją o wstrząs. Oparła czoło o szybę.
Nienawidzę szpitali. Tutaj się umiera.
Nie zdawała sobie sprawy, że wypowiedziała te słowa na głos. Pan Whit-man zaniepokojony podniósł głowę i spojrzał na przyjaciółkę syna. Mimo własnej rozpaczy i wyrzutów sumienia nie był zupełnie zaślepiony, jak je-go żona. Widział cierpienia innych i rozumiał, że mają prawo czuć gorycz, żal, strach, wściekłość... reakcje najzupełniej normalne. Sam miał ochotę odebrać sobie życie za to, co się stało jego synowi... byleby tylko Alex żył.
Zaniepokojony przyjrzał się uważniej Liz. Jej towarzysz poszedł gdzieś za-dzwonić i obiecał, że przy okazji przyniesie świeżą kawę. Był mu wdzięcz-ny, ale nie rozumiał, co on tu robił. Nie kolegował się z Alexem. Może trzymała go tu Liz?
Ale Liz nie zwracała uwagi na nikogo. Siedziała skulona na ławce, od cza-su, kiedy dostali wiadomość, że zgłosił się dawca. Jakby nieco odetchnęła, by później pogrążyć się w osobliwym letargu, czekaniu przepełnionym rozpaczą.
Teraz, kiedy wstała i patrzyła przez szybę z taką rozpaczą, zrozumiał, że się w pewnym sensie odsłoniła. Nawet bardziej niż kiedykolwiek przed Alexem.
Jakby ponownie traciła duszę. Jakby traciła część siebie.
Chyba nigdy dotąd nie pojął tak wyraźnie, kim Alex był dla tej dziewczyny.
Liz stała bez ruchu, oparta plecami o szybę. Zdjęła okulary i przetarła oczy. Wiele wysiłku kosztowało ją, by oczy nabrały z powrotem ludzkich cech.
Kal ostrzegał ją w dzieciństwie, że może do tego dojść. Że jeśli pożyje wy-starczająco długo, obce geny zaczną dominować nad ludzkimi.
Ironią było, że stało się to w ostatnich tygodniach jej życia. Już nic jej nie uratuje.
Nawet odebranie Zanowi kilka miesięcy temu pieczęci.
Przestanie czuć ból... odejdzie na zawsze. Zniknie. Będzie nareszcie wol-na. Wolna od strachu przed bólem, wolna od obowiązku życia, bo hybrydy jej potrzebują. Wolna od obowiązku obrońcy, obowiązku, który płynął w jej żyłach.
Wybacz mi, Alex. Nie potrafię tego zrobić.
Jeśli cię uzdrowię, moje życie ponownie zamieni się w niewyobrażalne ba-gno.
Ty zobaczysz to bagno. Będziesz czuł to, co ja przeżyłam. Tortury, widok dręczenia Mirii i mamy... widok ich zmaltretowanych ciał... i czegoś, co nie przejdzie mi nigdy przez gardło. Nie mnie, która jestem w połowie z rasy, której przedstawiciele zabawiają się w ten sposób.
— Liz?
Odwróciła się w stronę pana Whitmana.
— Wszystko będzie dobrze. Alex wyzdrowieje. Jest silny.
Pochyliła głowę, by nie dojrzał jej łez.
— Nie, panie Whitman. Alex zapadł w śpiączkę. – usiadła pod ścianą i obję-ła rękoma kolana – Czytałam z ust dwóch lekarzy przed jego pokojem.
— Ale się obudzi, prawda? To stan tymczasowy?
— Nie wiem... – wyszeptała zmęczona, nagle wyczuwając jakiś niepokój za szybą. Odwróciła głowę. Zespół reanimacyjny biegł do sali numer siedem.
Boże, to Alex.