Nie wiedziała, ile godzin spędziła w poczekalni w oczekiwaniu na cud. Czas nie był ważny, był pojęciem abstrakcyjnym, podobnie jak świat wokół.
Jedyne, czego była świadoma, to słów lekarza.
A każde wrzynało się w jej myśli niczym chirurgiczne ostrze.
I po raz pierwszy w życiu nie miała ochoty uciekać od bólu. Trwała tam, w samym epicentrum i źródle: przy Alexie. Nie uciekła, nie oddaliła się. Przyjmowała uczucia, jakimi były.
Strach nie był groźny. Dawał siłę. Pozwalał trwać, przykuwał do szpitalnej ławki skuteczniej niż tonowe ciężary. Oddalał niebezpieczeństwo. Pozwalał oddychać.
Czekała na noc. Kiedy noc zapadła, czekała na ostatni obchód, na ostatnie pielęgniarskie czynności... potem na kontrolę. Aż wreszcie znała informa-cje, które były jej potrzebne.
O jedenastej czterdzieści dziewięć ubrała się w szpitalny kitel.
Ujęła klamkę pokoju Aexa.
Był taki blady. Leżał na łóżku, przykryty jedynie prześcieradłem. Z żalem pomyślała, że zapewne jest mu zimno.
Łagodnie podniosła temperaturę w pokoju o kilka stopni. Okrążyła łóżko, przesuwając wózek z aparaturą.
Musisz żyć, Alex.
Ostrożnie ułożyła dłonie wokół jego głowy.
Pomieszczenie wypełnił ciepły, bursztynowy blask.
Cała dygotała os siły, spływającej z jej dłoni. Przelewała w niego wszystkie emocje, wszystkie uczucia, jakie dzięki niemu zaznała. Ciepło. Serdecz-ność. Uśmiech. Poczucie humoru. Zwariowane listy rzeczy. Obiady w Crashdown. Wytchnienie od sztywnej roli córeczki burmistrza. Śmiech. Radość. Pozwolenie na bycie sobą, na nieudawanie. Szczerość.
Osiem lat przyjaźni.
Wlewała w niego wraz z mocą samą siebie. Wszystko, czym była. Przez tych kilka minut on był nią. Jej moc leczyła jego, docierała do każdej ko-mórki. Przywracała duszę do martwego ciała.
Osunęła się na podłogę, przewracała coś i robiąc mnóstwo hałasu. Świat tańczył w czerwieni, ale mimo wszystko zobaczyła pochylającą się na dnia twarz, którą widywała ostatnio w snach. Cos powiedział, ale nie zrozumia-ła.
Świat nadal tańczył wokół.
Czerwień zamieniała się w granat, rozświetlony tysiącami gwiazd.
Czy to niebo?
Słyszała własny, świszczący oddech.
Serce stanęło.
Czarnozłote oczy utkwiły nieruchomo, zapatrzone w coś, czego inni nie mogli już dostrzec.
Usta wymawiały ostatnie słowa.
Alex.
Żyj.
Oddychaj.
Proszę.
Michael trzymał w ramionach dziewczynę, niezdolny zareagować.
Pamiętam twoją twarz. – chciał szeptać bez końca, lecz ona już go nie sły-szała. Obrońca. Przyjaciel. Jesteś jednym z nich. I chociaż nie znam two-jego imienia, wiem, że jesteś podobna do mnie.
Delikatnie przymknął jej powieki. Obce oczy zamknęły się, by już nie otworzyć.
List opadł na biurko. Proste, białe kartki zapisane młodą, męską dłonią. A jednak historia wywarła głębokie niezatarte piętno na czytającej ją osobie.
Mężczyzna nie kryłby łez, gdyby płynęły.
Ale już od lat nie potrafił płakać. Nie pamiętał nawet tego uczucia oczysz-czenia, ulgi, jakby słona woda płynąca po policzkach zmazywała część cierpienia.
Drżącymi dłońmi ujął ponownie zapisane arkusze.
Nie zostało wiele. Jak gdyby historia kończyła swój bieg.
A jednak nie zakończyła się na tych kartkach.
Nie wiem, kim pan jest i czy kochał pan córkę. Wiem, że ona pana tak. Czułem to, czułem to, kiedy przelewała swoje życie we mnie.
Było niewiarygodnym przeżyciem, doświadczyć, widzieć przemianę, jaka zachodziła w Liz, kiedy wspominała pana. Miłość to chyba zbyt błahe i wyświechtane określenie.
Nie wiedziałem, co do pana napisać... czy w ogóle napisać, kiedy wśród jej rzeczy znalazłem pański adres. Myślę jednak, że jestem jej to winny. A nawet więcej, dużo więcej. Miała tylko kilka tygodni życia, ale pełnego planów, nadziei... miała być może nadzieję, że w końcu zaprzyjaźni się z kimś takim jak ona. Ale ostatecznie została sama.
I żałuję, że nie zdążyłem... nawet nie wiem, czego. Przemilczę.
Nie jestem w stanie dalej pisać. Te słowa muszą panu wystarczyć.
Alex Whitman
Ostrożnie złożył list i włożył z powrotem do koperty.
List nadszedł tego poranka. Lecz dopiero teraz zdobył się, by go przeczy-tać. Jakby czuł, że pogruchocze jego serce.
— Panie Langley, za kilka minut północ. – jego sekretarka z uśmiechem przypomniała, że mają Sylwester. Ale jej uśmiech zniknął w tej samej chwili. Z rozszerzonymi oczami patrzyła, jak jej szef, najbardziej wpływowy producent w mieście, wychodzi ciężkim krokiem z gabinetu na taras i wpatruje się w nocne, rozgwieżdżone niebo. Nie rozumiała słów, nie rozumiała języka, którym mówił. Ale czuła, że życie się zmieniło. Coś sie skończyło.
Cichym korytarzom brakowało dźwięków codziennej krzątaniny. Dźwięków kroków, małych kółek, stukotu przyrządów czy otwieranych drzwi.
Pogrążony w półmroku oddział przemierzały dwie pielęgniarki. Jedna rozglądała się nerwowo, druga ze zniecierpliwieniem spoglądała raz po raz na zegarek. O północy, do której zostało 7 minut, kończyła zmianę, Marzyła o ciepłej kąpieli i wygodnym łóżku.
Druga jednak bała się.
Podobnie jak większość personelu. Pewien pokój był bowiem nawiedzony.
Hm, nawiedzony to może niewłaściwe słowo. Ale ludzie, którzy wchodzili do tego pokoju w nocy, twierdzili zawsze, że koło północy słyszą głos małej dziewczynki, nawołującej swojego tatę.
Nagle obie drgnęły nerwowo.
Tamten pokój rozświetlił nagle bursztynowy blask. Przerażone spojrzały na siebie.
— Może to tylko czyjeś żarty? – spytała niepewnie druga.
W drodze do pokoju pielęgniarek musiały minąć tamten pokój. Przebiegły szybko, zatykając uszy. Wpadły zdyszane do swojej salki i nie wychodziły przez kilkadziesiąt minut, aż obowiązki wygnały je na zewnątrz. Ale potem nawet nie patrzyły na szczególny pokój.
Na środku pomieszczenia siedziała mała, może czteroletnia dziewczynka. Ubrana w jasną piżamkę, bawiła się lalką. Bardzo ciemne, nakrapiane złotem oczy uśmiechały się do postaci, która nadchodziła znikąd.
Wstała i podała mu ufnie rączkę.
Światło zniknęło na zawsze z pokoju numer siedem.
Koniec!