— Nie masz nic ciekawszego do roboty niż przesiadywanie na przerwach w pustych salach? – Alex przywitał ją w progu Crashdown i wręczył antenki. Taki gest z dzieciństwa. Ale Whitman nie wiedział, jak bardzo nienawidziła antenek. Były jak żywy zarzut, kim była... i kim nie była.
— Czy to część plotek o mnie? – spytała zaniepokojona, siadając w loży Whitmanów. Właściciele mieli lożę, która zawsze zostawiali wolną dla syna i jego przyjaciół. Czasem z niej korzystała. Teraz błogosławiła ten zwyczaj, bo kawiarnia była przepełniona.
Bezwiednie sięgnęła do karku. Miała wrażenie, że wwiercają się w nią oczy Michaela Guerina.
Głupie uczucie. Jego tu nie było.
— Może.
— No dobrze, wal śmiało, nie spadnę z fotela... – uśmiechnęła się i skinęła na kelnerkę. Agnes skinęła głową i dała znak, że zaraz podejdzie, jak tylko zaniesie zamówienie. W przelocie postawiła na stoliku dwa kubki z wiśnio-wą colą i limonką, a do tego tabasco.
Przyzwyczajenie drugą natura człowieka. Obsługa Crashdown była przyzwyczajona, że pannę Parker należy traktować jak Very Important Person. No, za wyjątkiem Agnes. Dzisiejsze zachowanie było chyba zasługą jej dobrego humoru.
— Terry Johnson rozpowiada po szkole, że miał cię w ostatni weekend.
Zakrztusiła się colą i nim zdążyła pomyśleć, czy ją ktoś usłyszy, wypaliła:
— Mam lepszy gust niż oślizgły kretyn bez krztyny inteligencji, udający gwiazdora reprezentacji koszykówki. Chociaż... ta ulica... no tak, dodali dwa do dwóch i wyszło im pięć. Nie mogli wymyślić jakiegoś ciekawszego obiektu?
— Na przykład? – roześmiał się rozbawiony określeniem kapitana szkolnej reprezentacji mianem "oślizgłego kretyna".
— Guerin? – podała przykład.
— On? Czemu?
— Z jednego konkretnego powodu. Nie widziałeś ostatnio Ratha... a Guerin jest do niego wyjątkowo podobny.
— Jaaasne... To kompletnie inne typy!
— Poważnie. – wzruszyła ramionami, sięgając do kieszeni. Miała tam listę zakupów, ale tymczasowo przerobiła ja na zjecie Ratha. Położyła to na blacie stolika i przesunęła w jego stronę.
— O kurcze... – jęknął – Cofam, co powiedziałem. Bezwzględnie podobni. Mam nadzieję, że nie z charakteru? – spytał ostrożnie.
— Skąd mam wiedzieć? Guerin mnie nie interesuje. Ledwo go znam.
— Więc... jednak Rath... jak zwykle twoja niezmienność gustów mnie za-dziwia... – zawiesił głos w oczekiwaniu, oddając jej fotografie. Doskonale wiedział, że to nie była prawdziwa fotka. Elisabeth nie pozwoliłaby sobie na błąd typu noszenie fotografii niezwykłych znajomych w kieszeni.
— Niezupełnie. – spuściła głowę.
— Elisabeth Langley, alias Liz Parker! – Whitman uderzył w surowy ton – Coś ty znowu zmajstrowała? Zaciągnęłaś go do łóżka i wyrzuciłaś, jak tyl-ko nad Nowym Jorkiem ukazały się pierwsze promienie słońca?
Mieszała słomką w wiśniowy napój i tabasco, nie odzywając się przez chwilę. W końcu postanowiła być szczerą.
— Pamiętasz... jak opowiadałam ci o pewnej... substancji koloru niebieskiego?
— Raczej zielonego... No i?
— Skończyła mi się trzy miesiące temu, a ja nie pojechałam po nowy za-pas.
— Rath coś by podejrzewał, to by nie przeszło. Najmniejsze podejrzenie, że odstawiłaś leki, a stawiłby się tu w kilka godzin. Nie wspominając co by zrobił doktorkowi.
— Ależ zapewniam cię, że to przeszło.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
— Wystarczyło połechtać próżność Zana. To egoista do kwadratu.
— Pamiętam! – skrzywił się na wspomnienie – Zapatrzony w siebie dupek. Jakim cud... nie, nie, nie... Liz, ty chyba nie...
— Nie, ale on myśli, że tak.
Jęknął.
— I dziwić się, że przeżyłaś na ulicy trzy lata mając w alternatywie luksu-sowy domek i dbającego tatusia.
Wzruszyła ramionami.
— Pomogła mi Ava. W każdym bądź razie Zan myśli, że mnie do tego zmu-sił... więc trzęsie portkami, żeby to się nie wydało. Widziałeś, jak Rath re-aguje na, kiedy Zan podchodzi do mnie bliżej niż dwa metry... Nawet zor-ganizował wszystko tak, by Rath był przekonany, że regularnie, co tydzień przesyłają mi z laboratoriów leki.
Alex przez chwilę bił brawo z uznaniem.
— Nie myślałem, że tak załatwisz biednego Zana... – zaśmiał się, ale zaraz spoważniał i pochylił się nad stolikiem – Chciałbym widzieć jego minę, kie-dy facet dowie się, że obszedł się smakiem.
Odwzajemniła uśmiech.
— Więc... pijemy za głupotę Zana? Bo rozumiem, że chcesz, żeby Rath da-lej martwił się o twoje zdrowie?
Skinęła głową i uniosła swój kubek z colą i stuknęła w kubek Alexa.
— Za głupotę Zana.
Wypili.
Żadne nie zadało sobie trudu, by spojrzeć za gęste listowie sztucznych kwiatów. Ale też i nie widzieli potrzeby. Rozmawiali cicho i żaden człowiek nie mógł ich usłyszeć.
Co innego hybryda o imieniu Michael...