Hotaru

Samotność o Północy (11)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Pustynia kusiła ją swoją samotnością. Skała, w której znajdował się nie-gdyś tak dobrze strzeżony granilith jaśniała na tle innych skalnych forma-cji. Tysiące gwiazd rozświetlało niebo nad jej głową. Ale nie tam, nie w kosmos kierowała swoje obce oczy.
Ciaśniej objęła ramionami kolana. Wiatr znad pustyni przywiał znajome zapachy. I może nawet coś jeszcze. Jakiś złośliwy szept.
Tak bardzo liczyłaś na niego.
Nie zostało nic. Alex też patrzył na nią tak, jak patrzyli na nią ludzie, któ-rzy wiedzieli. Dreszcz strachu przenikał wzdłuż jej kręgosłupa, kiedy po-myślała, ile wiedział.
Tyle osób mogło zginąć, bo mu zaufała. Zaufała przyjacielowi. Komuś kto, jak sądziła, nie pytał, ale oczekiwał wyjaśnień. Nie naciskał, wierzył w nią. Kto stał po jej stronie, pomagał w niełatwym życiu. Chryste, on nawet pomagał jej w pewnej chwili zdobyć składniki do lekarstw!
Gdyby potrafiła, wymazałaby mu najchętniej to z pamięci. Ale nie potrafiła.
Musiała tam wrócić.
Do Crashdown.
I w jakiś sposób sprawić, by nie cofnął się z obrzydzeniem, nie patrzył na nią jak na jakieś obce, niebezpieczne zwierzę i wysłuchał.
Ale nawet jeśli wysłucha, nikt nie mógł jej zagwarantować, że będzie mil-czał.
A co, jeśli już komuś powiedział?
Zimny dreszcz strach przeniknął jej ciało. Ale ten był silniejszy niż wszyst-kie dotychczasowe.
Coś się stało. Bardzo niedobrego.
Zaczęła biec zimną, nieprzyjazną pustynią. Obce oczy widziały wszystko. Ciemność nie stanowiła przeszkody.

Zdyszana wpadła na ulicę, przy której stał Crashdown.
Wokół pełno było policyjnych samochodów. Karetka. Nie, dwie. Mnóstwo gapiów. Nieznani ludzie. Jacyś reporterzy.
Dostrzegła Agnes. Parę sekund później złapała ja za ramię.

— Co się stało?
Kelnerka spojrzała na nią beznamiętnie.

— Niemal się pozabijali. A właściwie jego.

— Kto? Kogo?

— No, Alexa. Kłócili się strasznie i...
W tym momencie dostrzegła, jak sanitariusze w wielkim pędzie wynoszą nosze, na których leżał Alex z zakrwawiona twarzą. Był przytomny i w chwili, kiedy podciągali go do karetki, napotkała jego spojrzenie.
Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie.
W strachu?
Nienawiści?
Przełknęła ślinę.
Żalu i zawodu.

Kiedy dotarła do szpitala, wiedziała już wszystko. Rodziców Alexa nie było w domu, kiedy Alex zobaczył jej niezwykłe oczy. Byli w restauracji na spo-tkaniu z adwokatami. Spotkanie nie skończyło się bynajmniej ugodą i w momencie, kiedy wchodzili z powrotem do domu, kłócili się zapamiętale. Alex usłyszał ich i padło kilka ostrych słów. Co bardziej pikantne relacje mówiły o słowach nienawiści i zapowiedzi natychmiastowej wyprowadzki z domu. Doszło do szamotaniny z silniejszym ojcem, który nieszczęśliwie popchnął syna na ścianę. Śruby mocujące półkę nad głową Alexa były ob-luzowane i pchnięcie na ścianę sprawiło, że puka wraz z zawartością – mnóstwem szklanek i talerzy – spadła prosto na głowę i ramiona chłopa-ka.
Na szczęście zdążyła "pożyczyć sobie" ciemne okulary od jakiegoś prze-chodnia w drodze do Crashdown, tak więc nie miała większego problemu z przemieszczaniem się po mieście. W recepcji szpitala dowiedziała się, że Alexa opatrzono i zaaplikowano mu preparaty krwiotwórcze i że leży na intensywnej terapii. Nie wpuszczano nikogo prócz rodziny.
Wyszła na zewnątrz i okrążyła budynek.
Odnalazła właściwe okno. Rozejrzała się szybko, czy nikt nie kręci się w pobliżu.
Cisza i spokój.
Potem zaczęła się wspinać. Miała niewiele czasu.

Kiedy już dostaniesz się na oddział, nie pytają się, co tam robisz. Przebra-ła się w szpitalny kitel, który dość skutecznie maskował, że jest raczej tymczasowym gościem. Niestety, problemem pozostawały oczy.
Zajrzała do karty Alexa i z przerażeniem wyczytała diagnozę.
Stan bardzo ciężki. Stracił zbyt dużo krwi.
Niejasno przypomniała sobie, że ma nie tyle bardzo rzadką grupę krwi, co jakieś tam jej cechy występują raz na pięć milionów przypadków. Musieli albo w niewiarygodnie szybkim tempie znaleźć bank krwi, który miał akurat na składzie taką krew. Preparaty krwiotwórcze były tylko powierzchownym rozwiązaniem. Z każdą minutą, w której w ciele Alexa brakowało krwi, jego stan się pogarszał.
Gdybym nie wypadła stamtąd, przerażona jego reakcją, być może po pro-stu wyciągnęłabym go z domu i nie byłby tam w chwili, gdy wrócili rodzi-ce.
Muszę coś zrobić.
Miała nieśmiałą nadzieję, że szybko znajdzie się krew.
Opuściła zamknięty oddział bardziej tradycyjną droga. Potem założyła z powrotem okulary i udała się do poczekalni, zdołować państwo Whitman.

Minuty odmierzał prosty, plastikowy zegar, zawieszony na ścianie. Liz wpatrywała się w niego uporczywie, jakby chcąc zatrzymać czas. Wiedzia-ła, że to głupie i nierozsądne, ale z każą sekundą nadzieja odpływała sobie na dłuuuugie wakacje. Wskazówki przesuwały się z nieubłaganą regular-nością. Tik, tak, tik, tak.
Głupi zegar.
Zacisnęła dłonie na uszach, by nie słyszeć biadolenia pani Whitman. Ko-bieta działała jej na nerwy. Boże, czy ona nie może się zamknąć? Czy cho-ciaż nie może zamilknąć, przygnieciona do ziemi wyrzutami sumienia? Czy nie dość, że przyczyniła się do tego, kłócąc się z mężem, to jeszcze zakłó-cała ciszę i spokój, angażując myśli i uwagę męża, zamiast pozwolić mu w spokoju przemyśleć jedno. Że nie powinien był podnosić ręki na syna.
Mimowolnie pomyślała o Kalu. Nigdy nie podniósł na nią ręki. Nawet przez myśl by mu to nie przeszło.
Tym bardziej irytowała ją pani Whitman.

— Mogłaby się pani w końcu zamknąć! – warknęła nieoczekiwanie dla siebie samej. Ale własne słowa trudno było cofnąć. Musiała dociągnąć do końca, skoro już zaczęła. Chyba traciła nie tylko przyjaciela, ale i nerwy i rozsą-dek. – Alex leży tam z waszej winy, a wy tu siedzicie i użalacie się nad so-bą, zamiast modlić się do wszelkich sił, by odzyskał zdrowie!

— Ależ on może nawet umrzeć! – zawyła pani Whitman.
Liz zacisnęła zęby. Policz do dziesięciu albo trzaśnij te babę prosto w twarz.

— Tym bardziej powinna się pani modlić. Cóż innego może pani w tej chwili zrobić? – zdołała zapanować nad sobą i powiedzieć to spokojniej, ugodo-wym i współczującym tonem. Własny głos przypomniał jej o jeszcze jed-nym problemie tej nocy: Michaelu.
Lekarz przyszedł trzy kwadranse później.

— Niedługo przyślą nam helikopterem kilkanaście jednostek krwi dla Alexa. Trochę to trwało, zanim znaleźli bank, posiadający odpowiednią krew, ale na szczęście się udało. Państwa syn chyba ma duży kredyt u wyższych mocy. – lekarz uśmiechnął się serdecznie – Za jakieś dziesięć minut powi-nien przylecieć helikopter. Proszę być dobrej myśli.
Liz wyczuła nagle, że obejmuje ją jakieś ramię.
Męskie.

— Właśnie się dowiedziałem. Tak mi przykro. Czy mogę jakoś pomóc?
Michael objął ją władczo ramieniem, sugerując, że jest co najmniej jej przyjacielem.
Niech cię szlag, Guerin!
Mam dość problemów i bez ciebie.

— Tak, zjeżdżaj stąd. – syknęła tak cicho, by tylko on ją usłyszał – Mimo, że parę razy mi pomogłeś, to mam naprawdę dość twojej głupoty, igno-rancji i zadufania.

— No, no... spokojnie. Nie wyciągaj pazurków. Chciałem się upewnić, że tak gwałtowne przerwanie... kontaktu nie miało efektów ubocznych. Naj-wyraźniej się pomyliłem.

— Od kiedy to się tak troszczysz o moją skromną osobę?
Uśmiechnął się. Ta dziewczyna nawet w tragicznej sytuacji nie traciła re-zonu!

— Wiesz, że bardzo teraz przypominasz Kala? – spytał na głos.
Niespodziewanie twarz Liz rozjaśnił pełen ciepła i czułości uśmiech. Usiadła z powrotem na ławce.

— Wiem. Z każdym rokiem staję się coraz bardziej podobna. Kiedy byłyśmy małe, to właśnie Miria, nie ja, była fizycznie do niego podobna.

— Hm, pewnie przypominałaś go z charakteru. Nic dziwnego, że Rath po-łamał na tobie zęby.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.

— Zaraz wracam. – mruknęła. Wyszła na sąsiedni korytarz, wyjęła komórkę i wybrała numer telefonu.
Głos po drugiej stronie był zaspany, ale co ją to obchodziło. Alex z każdą minutą oddalał się od życia. Nie mogła pozwolić, by błąd rodziców znisz-czył mu życie... albo go pozbawił.

— Przyślij mi natychmiast osobę z grupą krwi Alexa Whitmana.

— Zwariowałaś? O tej porze? Gdzie ja taką osobę znajdę?

— Nie obchodzi mnie to. Chcę co najmniej jednego zdrowego, za godzinę, w szpitalu miejskim w Roswell. – powiedziała spokojnym, opanowanym tonem. Rozmówca po drugiej stronie drgnął nerwowo, rozumiejąc, że nie żartuje. Było cos takiego w jej głosie, co zmuszało do całkowitego posłu-szeństwa. – Jak załatwisz to szybciej, dostaniesz dużą premię.
Nie mówiła, co zrobi, jeśli zawali. Niemożliwością było, by zawalił.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część