Hotaru

Samotność o Północy (9)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część


Michael czekał na nich w zwyczajowym miejscu. Isabel wyskoczyła z dżipa i pobiegła go uprzedzić. Z Michaelem nigdy nic nie wiadomo, potrafił palnąć czasem takie rzeczy, że zawodowy polityk miałby problemy z wyprostowaniem tego.
Tym samym Max i Liz zostali sami w łaziku.
Liz siedziała na tylnym siedzeniu w swojej czerwonej sukience i przeklinała w duchu Isabel. Doskonale zdawała sobie sprawę, że zostawiła ją samą z bratem, żeby ten mógł zatuszować swoje poranne zachowanie.

— Mam prośbę. – mruknęła ze swojego miejsca.
Max odwrócił się z uśmiechem i napotkał brązowe spojrzenie.

— Tak?

— Wiesz, gdzie mieszkają Johnsonowie?
Spiął się na dźwięk tego nazwiska. Słyszał plotki, jakie rozgłaszał Terry. Odparł jednak z całym spokojem, że wie.

— Możecie mnie tam podrzucić przed szkołą?

— Czemu?

— Teraz tam mieszkam.

— Co? – zdumiał się – Mieszkasz u Johnsonów?
Skrzywiła się.

— Nie, źle mnie zrozumiałeś. Mieszkam na tej samej ulicy.

— Od kiedy? – wciąż nie mógł wyjść ze zdziwienia. Nie słyszał, żeby Parke-rowie się przeprowadzali. Ale też ostatnio ktoś widział tam parę razy Liz i przez to plotki o niej i Terrym nie umarły śmiercią naturalną.

— Wczoraj skończyłam się przeprowadzać.

— Sama? – jeszcze bardziej się zdziwił.

— Tak. Zostawiłam tam plecak z książkami.
Fakt. Liz wyszła od Evansów tak, jak stała – w czerwonej sukience i nieco ciemniejszej sztruksowej katanie, do kieszeni której wcisnęła komórkę. W drugiej miała portfel. Też czerwony.
Ciekawe, co jeszcze miała na sobie czerwonego?

— Ok. Zaczekać na ciebie?

— Byłabym wdzięczna. Moje prawo jazdy straciło ważność dzisiaj o drugiej nad ranem.
Wypatrywał Isabel i Michaela, ale nigdzie ich nie było widać. Dziękował w duchu za to wszystkim dobrym mocom.

— Czy to dlatego tata się tobą zajął? Coś się stało?

— Uwłasnowolniłam się i przy okazji wróciłam do mojego nazwiska. Muszą wyrobić mi nowe dokumenty.

— Och. Moje gratulacje.

— Dzięki.
Zamilkli. Liz pogrążyła się w swoich rozmyślaniach, a Max nie chciał jej przeszkadzać natrętnymi pytaniami. Najwyraźniej miała jakieś kłopoty, o których nie wiedział. Postanowił się tego dowiedzieć i poprosić Isabel, by dostała się do jej snów.
Pewnie miałby na ten temat inne zdanie, gdyby wiedział, że rozmyślała o Michaelu Guerinie...
Isabel wróciła po kilkunastu sekundach. Wydawało mu się to podejrzane, ale stwierdził, że raczej ich z Michaelem nie obserwowali i nie czekali na "dogodny" moment.
Biedny Max. Tego ranka kompletnie nie miał pojęcia, co chodzi po głowie innym osobom.

Liz zniknęła za drzwiami mieszkania. Michael przesunął się na środek sie-dzenia i pochylił się do przodu.

— Co jest grane, Max?

— Nie wiem, ale Liz chyba ma jakieś kłopoty. Ojciec przyjechał o trzeciej nad ranem z nią do domu. Spała u nas w salonie. – wyjaśniła Isabel.

— Jesteś pewna, że w salonie?
Oberwał kuksańca od lodowej księżniczki. Max postanowił interweniować, zanim sprawy zajdą za daleko.

— Tata pomógł uwłasnowolnić się Liz. Od wczoraj tutaj mieszka.

— Co?

— Tak powiedziała, kiedy Isabel poszła po ciebie.

— Wiesz co? Lepiej zacznij od początku! – Michael był zdenerwowany, ale rodzeństwo nie zwróciło na to większej uwagi.

— Poprosiła, by ją tutaj podwieźć, bo zostawiła plecak z książkami. Powie-działa, że wczoraj skończyła się tutaj przeprowadzać i że od drugiej nad ranem jest pełnoletnia.

— Wyprowadziła się z domu? – Isabel nie mieściło się to w głowie. Córecz-ka burmistrza nie wyprowadza się z domu do czasu zamążpójścia!

— Tak zrozumiałem...
Nie mieli już więcej czasu, bo Liz wyszła z domu i zamykała drzwi.

— Szybka jest! – skomentowała Isabel jej ubiór. Zdążyła się przebrać w jasne spodnie i takąż bluzkę. Sztruksowa kurtka była ta sama.
Z sąsiedniego bliźniaka wyszło właśnie dwoje ludzi.
Isabel stłumiła złośliwy chichot. Max zasłonił usta, a Michael rozsiadł się jeszcze wygodniej i z zimną ironią wpatrywał się w Terry'ego.
Nie, że kiedykolwiek mu wierzył. Bawiło go zakłopotanie chłopaka i czuł złośliwą satysfakcję.

— Dzień dobry, Liz! – pani Johnson uśmiechnęła się do swojej nowej są-siadki, otwierając samochód. Terry stał jak niepyszny z drugiej strony au-ta, marząc zapewne o tym, by jak najszybciej się stąd wynieść.
Liz odwzajemniał pozdrowienie.

— Dzień dobry, pani Johnson.

— Nowi znajomi? – wskazała na siedzących w łaziku nastolatków.

— Skądże. – uśmiechnęła się, schodząc po schodkach – Miłego dnia.

— Dziękuje, wzajemnie.
Liz podeszła do samochodu i spojrzała na Michaela. Albo miała zwidzenia, albo lustrował ją uważnie spojrzeniem – zwyczajnie, jak mężczyzna kobie-tę. Ku swojej irytacji zarumieniła się lekko.
Pozostali w łaziku na szczęście nic nie zauważyli, swoją uwagę skupili bo-wiem na Johnsonie. Michael usunął się nieco na siedzeniu, ale tylko na ty-le, by jakoś mogła siąść z powrotem. Siedziała więc ściśnięta między swój plecak a niego i nie mogła powiedzieć, że to się jej nie podobało.

W szkole wrzało i Liz z czystym sumieniem nie mogła powiedzieć, że nie jest temu winna. A przynajmniej nie mogła powiedzieć, że nie jest tema-tem większości plotek. Domyśliła się bez większego wysiłku, że Isabel mocno podziałała. Tajemnicą pozostawało dla niej, dlaczego.
Ale może lodowa księżniczka miała jakieś prywatne porachunki z Terry'm? Albo postanowiła dołożyć się do rachunku tatusia, jaki zapewne wystawi jej pan Evans za pomoc prawną? Kto to mógł wiedzieć?
Zresztą, było to jej obojętne.
Na trzeciej lekcji – biologii – do drzwi pracowni zastukała pedagog w towa-rzystwie samego szeryfa Valenti. Liz poczuła, jak do jej duszy zakrada się niepokój.
Topolski rozmawiała przez chwilę z biologiczką, potem nauczycielka dała jej najwyraźniej wolną rękę.

— Liz? – Topolski krótko i wyraźnie dała do zrozumienia, kogo chce widzieć na zewnątrz.
Ignorując ciekawskie spojrzenia innych uczniów wyszła z klasy.
Topolski zaprowadziła ją i Valentiego do swojego gabinetu.
Najwyraźniej szeryf miał u niej poważanie.

— Proszę się nie śpieszyć. – uśmiechnęła się promiennie, po czym opuściła pomieszczenie.
Liz odetchnęła z ulgą.
Valenti wyjął z kieszeni grubą kopertę i położył na biurku.

— To dla ciebie. Ze względu... hm... na twoją szczególną sytuację postara-liśmy się z Phillipem o specjalny priorytet w stanowej drukarni. Przysłali to przed kwadransem.
Drżącą dłonią rozpieczętowała kopertę. Dokumenty, dokumenty, doku-menty.... Wszystkie bezcenne i jak najbardziej prawdziwe, wystawione na nazwisko Elisabeth Kaila Langley, córki Kala Langleya i jego żony Elie. Uśmiech radości rozjaśnił jej twarz.

— Jakim cudem tak szybko to pan załatwił?

— To tylko dzięki oryginałom twoich dokumentów, Elisabeth. Pieczątki tej waszyngtońskiej kliniki na twojej metryce nie były nawet wypłowiałe! Wystarczyło kilka telefonów, by zorientować się, że wciąż figurujesz w rejestrach i nie uznano cię za zmarłą, jedynie za zaginioną. Chciałbym cię w związku z tym zapytać o kilka spraw, o których nie rozmawialiśmy w nocy.

— Słucham... – usiadła przed biurkiem pedagog. Valenti zajął miejsce To-polski.

— Rozmawiałem z Phillipem, kiedy kurier przywiózł dokumenty. Wspominał o czymś bardzo istotnym, a potem niestety nie mógł dłużej zostać, bo-wiem miał spotkanie z klientem.
Westchnął.

— Mówił, że masz sporo materiałów dowodowych... odnośnie historii swo-jego życia. Wspomniał, że miałaś dostęp nie tylko do swojej metryki, ale także dostęp do najtajniejszych akt Wydziału.
Coś w spojrzeniu Liz kazało mu się uważniej jej przyjrzeć.

— Słyszał twoją rozmowę z sędzią. Nie był pewien, ale podobno jesteś w posiadaniu jakichś dokumentów i taśm video, które mogłyby udokumen-tować śmierć twojej siostry i matki.
Spojrzała na niego obojętnie, po czym sięgnęła do kieszeni. I znowu ta sama fotografii Mirii posłużyła jej jako dowód.

— Jezu... naprawdę jesteś w stanie to wszystko udowodnić? – Valenti był wstrząśnięty widokiem fotografii. Przepracował sporo lat w policji i zdawał sobie sprawę ze znacznie większych szczegółów niż pani Thomas. Wystar-czył na przykład jeden rzut oka, by wiedzieć, czym jest zastygła substan-cja na jej policzku... skąd wzięły się niewielkie ranki pod nosem, z czego powstały sińce przy skroni... i mnóstwo innych szczegółów. Ale wiedział też, że fotka powstała z fragmentu nagrania video.

— Czy wciąż istnieje nagranie video, z którego wykonano tą fotografię?
Skinęła głową.

— Czy to jedyny materiał dowodowy?

— Nie. Niektórzy prawnicy uważają, że prawie każdy dowód można podważyć, zeznanie praktycznie każdego świadka da się podważyć... i cóż, mają rację. Nie każdy dowód da się podważyć. Udokumentowany na czterech kamerach video miesiąc przetrzymywania, nie wspominając o tysiącach innych rzeczy, od notatek służbowych po kilka zabezpieczonych i dawno temu poddanych analizie egzemplarzy broni. Ale tego nie użyję. Nie ja. Zresztą, nawet nie mam tych dowodów. Powierzyłam to komuś, kto zrobi z tego znacznie lepszy użytek.

— Chcesz powiedzieć, że dopiero po twojej śmierci zostanie wniesione oskarżenie?

— Dokładnie, szeryfie. Nie jest dla pana tajemnicą mój stan zdrowia. Dla-tego też postarał się pan tak szybko o te dokumenty, nieprawdaż?
Valentiemu przemknęło przez głowę pytanie, kto właściwie kieruje tą roz-mową, ale postanowił na nie nie odpowiadać.

— No cóż, żaden uczciwy lekarz nie powie mi, że będę żyła długie lata. Wie pan, czasem zazdroszczę Mirii, że umarła tak szybko. Wystarczającym koszmarem jest moja choroba, nie chcę za wszelką cenę zemsty.

— Liz, jeśli nie wysuniesz teraz oskarżenia, przedawnienie nabierze mocy prawnej.

— Nie mnie jedną tak potraktowali. To się kiedyś na nich zemści, szeryfie. – oznajmiła spokojnie – A ja nie chcę odgrzebywać wspomnień. Miałam wtedy nieco ponad cztery lata, ale znacznie dłużej mi zajął powrót do równowagi.

— Więc jesteś zdecydowana? Wiesz chyba, ze morderstwo jest ścigane z urzędu?

— Tak, wiem o tym dobrze. Znam nawet osobę, która w Waszyngtonie prowadziła sprawę porwania i domniemanego morderstwa. Odpowiedni materiał zostanie jej przekazany po mojej śmierci.

— Wiesz, że ciąży na mnie obowiązek zgłoszenia tego, co wiem?
Och, nie bądź takim służbistą! – jęknęła w duchu.

— Wiem.

— Możesz złożyć u Phillipa poświadczone zeznanie z klauzulą przekazania policji dopiero po twojej śmierci.

— Pomyślę o tym.

— Ta zbrodnia nie może ujść na sucho.
Uśmiechnęła się smutno. Valenti nie mógł wiedzieć, że to były ostatnie słowa jej matki. Zaraz potem zginęła.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część