14 LAT PÓŹNIEJ
Rick wyłączył telewizor. Spojrzał na Tess. W jego oczach wyczytała pytanie.
— To Skórowie – podniosła się i podeszła do okna. Widok drzew pokrytych śniegiem zawsze ją uspokajał. – Tak przynajmniej myślę. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie ... ale chyba się myliłam.
— Kivar? – Rick zmarszczył brwi.
— Tak – skinęła powoli głową. – Zdaje się, że w końcu stracił cierpliwość.
Rick podszedł do niej i objął ją. Oparła się o niego plecami i położyła głowę na jego ramieniu.
— Co teraz będzie? – spytał po chwili milczenia.
— Kivar podbije Ziemię – jej głos wydawał się spokojny, jakby mówiła o jakimś filmie. – Będzie nas szukał, a zwłaszcza Maxa. A gdy go znajdzie ... Max zginie.
— Czy jemu nie chodzi przede wszystkim o granilith?
— Nie – Tess ze smutkiem pokręciła głową. – Chce mieć granilith i Zana.
Odwróciła się do niego.
— Muszę tam wrócić.
— Gdzie? – spojrzał na nią zdumiony. – Do Roswell? Zwariowałaś? Tam właśnie toczą się najcięższe walki.
— Muszę – spojrzała na niego błagalnie, ale w jej oczach dostrzegł upór. – Nie poradzą sobie beze mnie.
— Tess ... – westchnął ciężko. – Nie przekonam cię, prawda?
— Nie – ze smutnym uśmiechem pokręciła głową.
— W takim razie zacznijmy się lepiej pakować.
— My? – krzyknęła zdumiona.
— Chyba nie myślałaś, że puszczę cię samą? – zmarszczył brwi. – To ponad dwa tysiące kilometrów, a samoloty przecież nie kursują. Będziemy się zmieniać za kierownicą, dzięki temu gdy dojedziemy będziesz gotowa do użycia Mocy. Bo coś mi się zdaje, że będzie potrzebna.
— Ale ... – zaczęła.
Uciszył ją pocałunkiem. Przez chwilę rozkoszowała się smakiem jego warg, mając świadomość, że może to być jedna z ostatnich spokojnych chwil w ich życiu. Niestety, miał rację. Jak zwykle. Aż ją to czasami przerażało. Spojrzała na twarz człowieka, którego kochała już od tylu lat. Ciemne włosy opadające łagodną falą na kark, intensywnie brązowe oczy skryte za szkłami okularów, patrzące na nią z taką samą miłością jak w dniu kiedy ukląkł przed nią i wyciągnął pierścionek. Zauważyła, że przybyło mu parę zmarszczek, od częstego śmiechu w kącikach oczu pojawiły się "kurze łapki". To do niej się uśmiechał. Zawsze potrafił ją rozbawić. Była z nim taka szczęśliwa. Przez jakiś czas prześladowało ją jeszcze wspomnienie Zana, ale szybko zbladło, aż rozmyło się zupełnie. To był inny świat, inne życie. Nie była już Avą. Nie była też Tess Harding. Nazywała się Tess Darker. I nigdy tego nie żałowała.
— Nie chcę, żeby coś ci się stało – szepnęła.
— A ja nie chcę, żeby coś stało się tobie – odpowiedział cicho. – Dlatego mam zamiar być przy tobie i dopilnować tego.
— Możesz zginąć – w jej oczach pojawiły się łzy.
— Nie zginę. I ty także nie.
— Wiesz, mogłabym cię zmusić do zostania.
— Nie rób tego – objął ją mocniej i spojrzał w oczy. – "Na dobre i na złe", pamiętasz? "Póki śmierć nas nie rozłączy".
— To się staje coraz bardziej prawdopodobne – uśmiechnęła się przez łzy.
— Hej, trochę optymizmu – mrugnął do niej. – Jeśli napotkamy tych całych Skórów, ja się po prostu odsunę, a ty zdmuchniesz ich tym swoim ognistym tornadem.
— Cóż, nabrałam wprawy w jego używaniu – zagryzła lekko wargę.
— I kontrolowaniu – Rick spojrzał na nią wymownie.
— Przecież ugasiłam tamten pożar. Spłonęły tylko dwa drzewa. A poza tym ...
— A poza tym to było sześć lat temu. Wiem, wiem – uśmiechnął się.
— Ty draniu – puknęła go lekko w ramię. – Odwracasz moją uwagę, co?
— Wydawałaś się lekko przygnębiona.
— Lekko przygnębiona? Jedziemy na niemal pewną śmierć, a ty mówisz, że jestem lekko przygnębiona?
— Wciąż możesz zmienić zdanie – spojrzał na nią poważnie. – Jeszcze możemy zostać.
Ponownie spojrzała na widok za oknem. Będzie jej brakować widoku ośnieżonych drzew.
— Nie – zdecydowanie potrząsnęła głową i odwróciła się do męża. – Jedźmy.
— Przepraszam. Powinnam cię była posłuchać – szlochała Tess.
Delikatnie odgarnęła mu włosy z zakrwawionej twarzy. Jęknął niemal niedosłyszalnie i podniósł rękę próbując chwycić jej dłoń, lecz był za słaby. Chwyciła więc jego palce i przytuliła do swego policzka.
— Daj spokój – odezwał się tak cicho, że musiała się pochylić nad nim by coś usłyszeć. – To nie twoja wina.
— Właśnie, że moja – nie próbowała nawet hamować łez. – Powinniśmy byli zostać w domu, tak jak mówiłeś.
— Musieliśmy przecież ... ratować świat – zaczynał mieć kłopoty z mówieniem, ale próbował się uśmiechnąć.
— Na co mi świat bez ciebie – objęła go lekko i przytuliła jego głowę do swego policzka. – Proszę, nie zostawiaj mnie.
— Musisz ... odnaleźć swoich – z wysiłku zamknął oczy. – Połączyć ... wasze siły ...
— Cicho – położyła mu palec na wargach. – Nie marnuj oddechu.
— Uratuj ... Ziemię – jego powieki otworzyły się gwałtownie. Patrzył na nią z determinacją. – Pokonajcie ... ich ... obiecaj ...
— Obiecuję – szepnęła starając się opanować łkanie, które wstrząsało jej ciałem. – Odnajdę Michaela, Isabel i Maxa i przegnamy Kivara. Ale musisz być ze mną. To ty jesteś źródłem mojej siły. Zawsze byłeś.
— Tess ... – czuła, że jego puls słabnie. Zagryzła wargi, by nie krzyczeć. – Nie żałuję ... ani chwili ... z tobą. Kocham ...
Z kącika jego ust popłynął strumyczek krwi. Powieki opadły gasząc ostatnie iskierki życia w jego oczach. Tess uniosła głowę ku niebu. Chciała krzyczeć, wyć z rozpaczy, jednak ze ściśniętego gardła wydobył się tylko jęk. Przycisnęła go do siebie. Nie mogła uwierzyć, że to już koniec. Już nigdy nie zobaczy jego uśmiechu. Ani tego płomyka miłości w jego spojrzeniu. Nigdy już nie obejmą jej jego ramiona, nie usłyszy jego głosu, jego śmiechu. Tuliła martwe ciało męża nie zwracając uwagi na zimny wiatr rozwiewający popioły zabitych Skórów, prześlizgujący się po karoseriach płonących samochodów. Nagle przez mgłę otępienia zasnuwającą jej umysł przedarł się jakiś dźwięk. Podniosła wzrok. W oddali zauważyła kilka sylwetek. Zbliżali się. Delikatnie uniosła głowę Ricka ze swych kolan i powoli opuściła ją na ziemię. Nie zważając na chłód (słońce zachodziło już za horyzont ustępując miejsca pustynnej nocy) gwałtownym ruchem ściągnęła kurtkę i podłożyła mu ją pod skroń. Jego twarz ... wydawała się taka spokojna. Pochyliła się, by złożyć pocałunek na jego wargach. Następnie wstała i rozejrzała się. Nadchodzili ze wszystkich stron. Było ich tak dużo. Zbyt dużo. I byli zbyt rozproszeni, by mogła skutecznie użyć swej Mocy. Jednak nie zamierzała tanio sprzedać swego życia. Zaczęła się koncentrować. Podchodzili coraz bliżej. Spojrzała jeszcze raz na swego męża.
— Chyba nie uda mi się dotrzymać obietnicy – szepnęła. – Przepraszam.
Skórowie zbliżyli się jeszcze bardziej. Dostrzegała już ich twarze. Poczuła, że ogień Mocy w jej wnętrzu wzmaga się próbując wyrwać się na wolność. Skórowie unieśli dłonie.
KONIEC