Minęły dwa miesiące. Przygotowania do ślubu matki Marii z szeryfem szły pełną parą. Już za dwa dni miała się odbyć ceremonia, a suknia panny młodej nie była jeszcze gotowa. Jakby tego jeszcze było mało w restauracji gdzie miało odbyć się wesele poplątano daty i na 25 sala była już zajęta. Amy była wściekła. Jakby nie dość, że z dnia na dzień stawała się coraz grubsza i co róż trzeba było przerabiać suknię to jeszcze nie miała gdzie wyprawić wesela. Żaliła się właśnie będąc u krawcowej razem z Marią i Liz, ( które jako druhny mierzyły swoje błękitne kreacje). Liz powiedziała:
— Przecież wesele może odbyć się u was w domu, w ogrodzie zmieszczą się wszyscy goście a jedzenie można dostarczyć z Carshdown Cafe.
— To cudowny pomysł! – wykrzyknęła Maria, ( na której co prawda też dwa razy poprawiano sukienkę)
— No nie wiem.
— Mamo!
— A kto się zajmie organizacją? Ja nie mam już na to czasu.
— Obie z Liz świetnie sobie same poradzimy. Prawda?
— Oczywiście!
— No dobrze. Może to i dobry pomysł. Zastrzegam jednak, że ja do tego ręki nie przyłożę.
— Cudownie! – wykrzyknęła Maria i podbiegła uściskać matkę.
Takim oto sposobem organizacja wesela Amy DeLuci z szeryfem Valentim spadła na Liz.
Mijał czas w końcu nadszedł wyczekiwany przez wszystkich dzień ślubu. W domu Marii wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Amy z córką siedziały na górze. Maria próbowała uspokoić matkę. Więc ostatnie przygotowania spadły jak zawsze na Liz. Właśnie przynieśli kwiaty i trzeba je było poustawiać. Bukiety były z kremowych róż, niebieskich dzwonków i białych margaretek. Wyglądały bardzo ładnie. Liz rzuciła ostatni raz okiem na stoły. Zimne zakąski leżały na tacach i na stołach, kieliszki były przygotowane, szampany i wina się chłodziły. Wszystko było zapięte na ostatni guzik i Liz w końcu mogła iść na górę – przebrać się.
Szeryf Valenti od dłuższej chwili stał pod ołtarzem. Ubrany był w elegancki czarny garnitur tak samo zresztą jak Kyle, który był jego świadkiem. Jim był bardzo szczęśliwy, że w końcu po tylu latach udało mu się zdobyć Amy DeLucę. Rozejrzał się po kościele. Nie zapraszali dużo gości – tylko przyjaciół: między innymi rodziców Liz i państwa Evansów. Jego ojciec na szczęści dostał przepustkę z domu starców i mógł być na ślubie. Rozległy się dźwięki marsza weselnego i do kościoła wszedł orszak panny młodej, czyli: Maria i Liz ubrane w bardzo ładne, długie do ziemi, niebieskie sunie. Każda z nich trzymała bukiecik z róż w różnych odcieniach żółci i malutkich niebieskich kwiatów. Następnie szła Amy miała na sobie białą, prostą sukienkę z krótkimi rękawami trzymała bukiet z takich samych kwiatów tylko, że większy wyglądała prześlicznie. Ten moment szeryfowi najbardziej utkwił w pamięci. Dalej ceremonia toczyła się swoim stałym biegiem.
— Czy Ty Amy DeLuca bierzesz sobie... ?
— Tak.
— Czy Ty Jimie Valenti bierzesz sobie... ?
— Tak.
Wszyscy goście przyjechali do domu pań DeLuca a od teraz właściwie rodziny Valentich. Wszystko szło zgodnie z planem. Goście zdążyli już wypić ze trzy toasty za młodą parę i zjeść, co najmniej połowę zakąsek. Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Wystarczyło spojrzeć na młodą parę a człowiekowi w oczach od razu zakręciła się łza. Zastanawiał się jak ci ludzie są szczęśliwi i jak gwiazdy im musiały sprzyjać, że po tylu latach odnaleźli się i stworzyli szczęśliwą rodzinę. Dzięki Liz przyjęcie udało się znakomicie.
Nadszedł wieczór goście wznieśli już ostatni toast za młodą parę i zaczęli krzyczeć:
— Gorzko, gorzko, gorzko!!!
Amy i Jim pocałowali się i zaczęli powoli oddalać się w stronę domu. Rozległy się oklaski. Ktoś krzykną:
— A bukiet?! Amy żuć bukiet!
Pannom nie trzeba tego było dwa razy powtarzać w okamgnieniu zbiły się w ciasną gromadę i czekały na rzucenie przez Amy bukietu. Kwiaty złapała Maria. Wszyscy goście zaczęli klaskać i śmiać się.
Goście rozeszli się do domów. Amy i Jim poszli do sypialni rozkoszować się nocą poślubną a Maria, Liz i Kyle zajęli się sprzątaniem. Maria przynosiła do kuchni brudne naczynia, Liz zmywała a Kyle wycierał. Maria poszła do ogrodu po nową porcję naczyń. Liz nagle zakręciło się w głowie i upuściła na ziemię szklaną miskę, którą właśnie umyła.
— Chyba się przemęczyłaś?
— Na to wygląda.
Tuż za drzwiami stanęła Maria. Coś jej mówiło, że nie powinna jeszcze wchodzić do kuchni.
— To była ukochana miska Amy. Dostała ją od swojej matki. Chyba ci się oberwie.
— Za co przecież nic jej się nie stało. – Liz wyciągnęła rękę i złożyła miskę
— No, no coraz lepiej kosmitko! – pochwalił Kyle
— Jak ty to zrobiłaś?!?!? – wykrzyknęła Maria wchodząc do kuchni
— Co? – udała zdziwioną Liz
— Złożyłaś miskę mojej mamy!
— Aaa, no cóż, więc nadszedł czas abyś i ty poznała prawdę ...
Minęły dwa miesiące. Przygotowania do ślubu matki Marii z szeryfem szły pełną parą. Już za dwa dni miała się odbyć ceremonia, a suknia panny młodej nie była jeszcze gotowa. Jakby tego jeszcze było mało w restauracji gdzie miało odbyć się wesele poplątano daty i na 25 sala była już zajęta. Amy była wściekła. Jakby nie dość, że z dnia na dzień stawała się coraz grubsza i co róż trzeba było przerabiać suknię to jeszcze nie miała gdzie wyprawić wesela. Żaliła się właśnie będąc u krawcowej razem z Marią i Liz, ( które jako druhny mierzyły swoje błękitne kreacje). Liz powiedziała:
— Przecież wesele może odbyć się u was w domu, w ogrodzie zmieszczą się wszyscy goście a jedzenie można dostarczyć z Carshdown Cafe.
— To cudowny pomysł! – wykrzyknęła Maria, ( na której co prawda też dwa razy poprawiano sukienkę)
— No nie wiem.
— Mamo!
— A kto się zajmie organizacją? Ja nie mam już na to czasu.
— Obie z Liz świetnie sobie same poradzimy. Prawda?
— Oczywiście!
— No dobrze. Może to i dobry pomysł. Zastrzegam jednak, że ja do tego ręki nie przyłożę.
— Cudownie! – wykrzyknęła Maria i podbiegła uściskać matkę.
Takim oto sposobem organizacja wesela Amy DeLuci z szeryfem Valentim spadła na Liz.
Mijał czas w końcu nadszedł wyczekiwany przez wszystkich dzień ślubu. W domu Marii wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Amy z córką siedziały na górze. Maria próbowała uspokoić matkę. Więc ostatnie przygotowania spadły jak zawsze na Liz. Właśnie przynieśli kwiaty i trzeba je było poustawiać. Bukiety były z kremowych róż, niebieskich dzwonków i białych margaretek. Wyglądały bardzo ładnie. Liz rzuciła ostatni raz okiem na stoły. Zimne zakąski leżały na tacach i na stołach, kieliszki były przygotowane, szampany i wina się chłodziły. Wszystko było zapięte na ostatni guzik i Liz w końcu mogła iść na górę – przebrać się.
Szeryf Valenti od dłuższej chwili stał pod ołtarzem. Ubrany był w elegancki czarny garnitur tak samo zresztą jak Kyle, który był jego świadkiem. Jim był bardzo szczęśliwy, że w końcu po tylu latach udało mu się zdobyć Amy DeLucę. Rozejrzał się po kościele. Nie zapraszali dużo gości – tylko przyjaciół: między innymi rodziców Liz i państwa Evansów. Jego ojciec na szczęści dostał przepustkę z domu starców i mógł być na ślubie. Rozległy się dźwięki marsza weselnego i do kościoła wszedł orszak panny młodej, czyli: Maria i Liz ubrane w bardzo ładne, długie do ziemi, niebieskie sunie. Każda z nich trzymała bukiecik z róż w różnych odcieniach żółci i malutkich niebieskich kwiatów. Następnie szła Amy miała na sobie białą, prostą sukienkę z krótkimi rękawami trzymała bukiet z takich samych kwiatów tylko, że większy wyglądała prześlicznie. Ten moment szeryfowi najbardziej utkwił w pamięci. Dalej ceremonia toczyła się swoim stałym biegiem.
— Czy Ty Amy DeLuca bierzesz sobie... ?
— Tak.
— Czy Ty Jimie Valenti bierzesz sobie... ?
— Tak.
Wszyscy goście przyjechali do domu pań DeLuca a od teraz właściwie rodziny Valentich. Wszystko szło zgodnie z planem. Goście zdążyli już wypić ze trzy toasty za młodą parę i zjeść, co najmniej połowę zakąsek. Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Wystarczyło spojrzeć na młodą parę a człowiekowi w oczach od razu zakręciła się łza. Zastanawiał się jak ci ludzie są szczęśliwi i jak gwiazdy im musiały sprzyjać, że po tylu latach odnaleźli się i stworzyli szczęśliwą rodzinę. Dzięki Liz przyjęcie udało się znakomicie.
Nadszedł wieczór goście wznieśli już ostatni toast za młodą parę i zaczęli krzyczeć:
— Gorzko, gorzko, gorzko!!!
Amy i Jim pocałowali się i zaczęli powoli oddalać się w stronę domu. Rozległy się oklaski. Ktoś krzykną:
— A bukiet?! Amy żuć bukiet!
Pannom nie trzeba tego było dwa razy powtarzać w okamgnieniu zbiły się w ciasną gromadę i czekały na rzucenie przez Amy bukietu. Kwiaty złapała Maria. Wszyscy goście zaczęli klaskać i śmiać się.
Goście rozeszli się do domów. Amy i Jim poszli do sypialni rozkoszować się nocą poślubną a Maria, Liz i Kyle zajęli się sprzątaniem. Maria przynosiła do kuchni brudne naczynia, Liz zmywała a Kyle wycierał. Maria poszła do ogrodu po nową porcję naczyń. Liz nagle zakręciło się w głowie i upuściła na ziemię szklaną miskę, którą właśnie umyła.
— Chyba się przemęczyłaś?
— Na to wygląda.
Tuż za drzwiami stanęła Maria. Coś jej mówiło, że nie powinna jeszcze wchodzić do kuchni.
— To była ukochana miska Amy. Dostała ją od swojej matki. Chyba ci się oberwie.
— Za co przecież nic jej się nie stało. – Liz wyciągnęła rękę i złożyła miskę
— No, no coraz lepiej kosmitko! – pochwalił Kyle
— Jak ty to zrobiłaś?!?!? – wykrzyknęła Maria wchodząc do kuchni
— Co? – udała zdziwioną Liz
— Złożyłaś miskę mojej mamy!
— Aaa, no cóż, więc nadszedł czas abyś i ty poznała prawdę ...