Max ruszył pół sekundy wcześniej nim strzelba wypaliła. Błyskawicznym ruchem zerwał się z krzesła i skoczył w stronę Liz. Całą przestrzeń między stolikiem a dziewczyną pokonał w ułamek chwili. Zdążył. Pociski z mdłym odgłosem rozorały ciało, zamieniając jego plecy w krwawą jatkę. Jedynie cichy jęk świadczył o bólu jaki poczuł w tym momencie. Siła strzału rzuciła ich oboje na podłogę. Liz z przerażeniem wpatrywała się w nagle pobladłą twarz Maxa. Leżał na niej bezwładnie, z jego ust wydobyło się kaszlnięcie zmieszane z krwią. Znieruchomiał. Chyba nie oddychał.
— Max? – starając się nie poddać histerii przyłożyła rękę do jego serca.
Nie biło. Całkowity brak tętna. Max nie żył. Jej Max nie żyje. W szoku patrzyła na jego twarz nie mogąc uwierzyć, że to już koniec. Że on tak po prostu ... odszedł. Przytuliła się do jego policzka rosząc go słonymi łzami.
Cholera – zaklął w myślach Michael. Z chęcią dorzuciłby jeszcze parę bardziej dosadnych słów, ale nie było na to czasu. Poderwał się opierając dłonie na stoliku i zrobił fikołka na jego blacie. Niższy napastnik stał po drugiej stronie, jego wzrok był skierowany na parę leżącą na ziemi. Zaczął dopiero odwracać głowę z powrotem, gdy opadająca pięta Michaela wytrąciła mu broń z rąk. Chłopak zakończył płynny ruch stając tuż przed bandytą. Chwycił go za klapy kurtki i silnie uderzył czołem w twarz. Mężczyzna upadł, jego świadomość rozpłynęła się w czerwonej mgle bólu. Michael rzucił się w stronę drugiego rabusia. Ten skierował na niego swego obrzyna, lecz nie mógł się równać szybkością z Dzieckiem Mroku. Chłopak całym ciałem wpadł na bandytę, rzucając ich obu na boczną ścianę kontuaru. Błyskawicznie się podniósł i dobrze wymierzonym ciosem walnął go w skroń. Strzelba wysunęła się z bezwładnej dłoni. Wampir skierował teraz wzrok na przyjaciela. Skrzywił się na widok rany. Zerknął na pozostałych gości. Chyba wciąż byli w szoku. Tylko ta druga kelnerka podnosiła się chwiejnie, najwyraźniej zamierzała sprawdzić co z jej koleżanką.
— Dzwoń po karetkę! – krzyknął do niej.
Szybko podszedł do Maxa, chwycił go za ramię i podniósł. Leżąca kelnerka z trudem oderwała wzrok od swojego wybawcy i obrzuciła go nieprzytomnym wzrokiem.
— On nie żyje – szepnęła martwym głosem.
Nagle Max otworzył oczy. Zaczerpnął lekko powietrza.
— Nic ci nie jest? – jego pierwsze słabe słowa skierowane były do dziewczyny.
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem.
— Musimy iść, Max – Michael zarzucił sobie jego ramię na szyję i spojrzał na gości przy stolikach. – Zabieram go do szpitala.
Liz gwałtownie wciągnęła powietrze. Miała teraz przed oczami plecy Maxa. Ogromne rany samoistnie się goiły, skóra regenerowała się, mięśnie odbudowywały. Proces następował powoli, ale był wyraźnie widoczny. Zauważyła kawałek śrutu wynurzający się z jego ciała i wypadający na podłogę. Ja chyba śnię – pomyślała. Michael zwrócił wzrok na nią. Od razu dostrzegł jej minę.
— Nic nie widziałaś – w jego głosie wyraźnie brzmiała groźba.
Próbował poprzeć ją odpowiednim nakazem myślowym, ale był zdenerwowany, więc nie miał pewności czy podziałało. Ruszył w stronę zaplecza. Nie zważając na ciężar przyjaciela szybko odszukał tylne wyjście. Na zewnątrz zarzucił sobie Maxa na ramię i pobiegł znikając w ciemności uliczki.
Jim wracał właśnie do domu, gdy policyjne radio poinformowało o uruchomieniu cichego alarmu w pobliskiej kawiarni. Zaklął cicho. Zignoruj to – nakazał sobie. Jesteś po służbie; miałeś ciężki dzień i chcesz tylko wrócić do domu i uderzyć w kimono. Pomyśl o miękkim łóżku, nie o tym, że ta kawiarnia jest zaledwie trzy przecznice stąd. Myśl o ... cholera. Skręcił gwałtownie. Był policjantem. To nie był tylko jego zawód, to było coś czym był.
Maria podbiegła do przyjaciółki.
— Nic ci nie jest? – nieświadomie powtórzyła słowa Maxa. – Mój Boże, ile krwi. Jesteś ranna? Możesz wstać?
— Nic mi nie jest – nie była to całkowita prawda, ale fizycznie zdawało się nic jej nie dolegać. – To nie moja krew.
— Karetka już jedzie – Maria objęła ją i pomogła wstać. – Gdzie oni poszli? – wskazała głową na zaplecze, by nie było wątpliwości o kim mówi. – Ten Max był chyba poważnie ranny.
— Nic nie widziałam – odezwała się Liz dziwnym tonem.
Jej oczy patrzyły gdzieś w dal.
— Już dobrze – jej przyjaciółka objęła ją pocieszająco. – Tylko dlaczego nie poczekał na karetkę? – spytała sama siebie spoglądając na drzwi za którymi zniknęli chłopcy. – Przecież sam kazał mi ją wezwać.
— Nic nie widziałam – powtórzyła Liz.
Maria spojrzała na nią z troską. Z jej przyjaciółką było chyba naprawdę niedobrze. Nic dziwnego, otarła się o śmierć. Zauważyła, że spośród gości jedna para (ta starsza) wyszła chyłkiem. Ci drudzy podeszli do nich.
— Nic wam nie jest? – mężczyzna wyglądał na naprawdę przejętego.
Liz pokręciła głową. Pomyślała, że w ciągu najbliższych kilku godzin nie raz jeszcze usłyszy to pytanie.
— Lepiej usiądź – Maria posadziła ją na krześle.
Liz nie protestowała. Jej nogi rzeczywiście wydawały się w tej chwili niezdolne do wysiłku jakim było utrzymanie jej ciała w pionie.
Nagle drzwi wejściowe otworzyły się. Wszyscy jak na komendę spojrzeli w tamtą stronę z trwogą. Mężczyzna stojący w drzwiach podniósł trzymaną w dłoni odznakę.
— Policja – jego wzrok już prześlizgiwał się po leżących na ziemi bandytach i zatrzymał się na chwilę na kałuży krwi. – Czy ktoś jest ranny?
Pytanie najwyraźniej skierowane było w szczególności do Liz. Jej zakrwawiony strój rzeczywiście sprawiał kiepskie wrażenie.
— My nie – Maria przejęła na siebie ciężar rozmowy z policjantem. – Ale był tu jeden chłopak. To on ją zasłonił – lekkim ruchem głowy wskazała na przyjaciółkę. – Był poważnie ranny, ale jego przyjaciel zabrał go do szpitala.
— Naprawdę? – Valenti powoli podszedł do niedoszłych rabusi i butem odsunął strzelby poza ich zasięg. Prawą dłoń wciąż trzymał na kaburze. – A co stało się z nimi?
— Ten drugi ich rozwalił – wtrącił się mężczyzna. – Mówię panu, to było niesamowite. Poruszał się jak błyskawica. Tamten pierwszy zresztą też.
— Wiele mu to nie pomogło – Jim przyjrzał się plamie krwi na podłodze. – Więc mówicie, że pojechali do szpitala?
— Tak mówił ten drugi – odezwała się wreszcie kobieta.
— Gość był niesamowity – zaraz wtrącił się znów jej towarzysz. – Załatwił ich jednym ciosem. To znaczy, nie obu jednym ciosem, tylko po jednym ciosie na każdego.
— Tak, tak, rozumiem – przerwał mu Valenti. – Będziemy musieli oczywiście spisać wasze zeznania.
— Oczywiście – mężczyzna kiwnął głową z zapałem. – Może pan na nas liczyć.
Jim nie odpowiedział. Patrzył ze zmarszczonymi brwiami na Liz.
— Przepraszam, czy ja cię już gdzieś nie widziałem? – spytał.
— Spotkałam się parę razy z Kylem – odparła słabo.
— Ach tak – rozpogodził się. – Liz Parker. Bardzo mi przykro.
— Och, Kyle nie jest taki zły – uśmiechnęła się lekko.
Wypadło to blado, ale zawsze był to uśmiech.
— Żartujesz. To dobrze – zauważył. – Wiem, że to musiało być dla ciebie ciężkie przeżycie, ale najważniejsze że nic ci się nie stało.
Myli się pan, detektywie – pomyślała. Nie była do końca pewna co się dziś wydarzyło, ale z całą pewnością nie mogła powiedzieć, że nic jej się stało.