Isabel przesunęła kolejną sukienkę. I kolejną. Zirytowana przesunęła wszystkie po kolei. Wszystkie były do niczego. Rozejrzała się po sklepie. Oto radość mieszkania w Roswell. Kiedy człowiek chce sobie kupić coś ładnego, musi jechać do innego stanu. Wiedziała, że przesadza, ale mieszkanie w Roswell zaczynało ją męczyć. Wszystkie najlepsze ciuchy z ostatniej dostawy zostały wykupione tuż przed końcem roku szkolnego, przez ludzi wyjeżdżających na wakacje, a nowej nie będzie jeszcze przez tydzień. Nie – powiedziała sobie – dziś nic nie zdoła zepsuć mi humoru. Przypomniał jej się wczorajszy wieczór. Koncert, pocałunek Zacka, a potem jeszcze ta rozmowa z Maxem. Na pewno widział ich, ale nie wspomniał o tym ani słowa. Zamiast tego przeprosił ją za to jak się zachowywał. Powiedział, że chociaż nie akceptuje jej związku z Zackiem, to ufa jej i wie że nie zrobi niczego czego musiałaby się wstydzić. Ona z kolei podziękowała mu, że tak się o nią martwi i obiecała, że nie zrobi nic głupiego. Skończyło się wielkim uściskiem brata i siostry. Oboje wiedzieli, że więź jaka ich łączy jest szczególna i żaden obcy nie zdoła jej zerwać. Isabel naprawdę ulżyło. Miała już dosyć tych milczących dni między nimi, tęskniła do dawnych czasów, gdy mówili sobie o wszystkim. Chciała opowiedzieć mu o swojej wizji, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Była szczęśliwa, że się pogodzili i bała się by tego nie zepsuć. Poza tym ta wizja była taka ... osobista.
Nagle czyjeś dłonie zakryły jej oczy.
— Zgadnij kto to – usłyszała głos którego nie mogła nie rozpoznać.
— Zack – odwróciła się z uśmiechem – przestraszyłeś mnie.
Zamknął jej usta pocałunkiem. Znieruchomiała przygotowana na kolejną wizję, ale nic takiego się nie stało. Szybko zresztą o tym zapomniała. Impulsywnie oddała pocałunek przyciągając go do siebie. Stali tak przez chwilę przytuleni, pogrążeni w swoim własnym świecie, a ich wargi składały sobie nieme obietnice. Rozłączyli się dopiero gdy ich płuca groziły rozerwaniem z braku powietrza.
— Nie mogłem się opanować – przyłożył dłoń do jej policzka – wyglądałaś tak pięknie.
— Wyglądałam? – zapytała przekornie.
— Wyglądasz – poprawił się ze śmiechem.
— Zack – na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie i strach. Strach o niego. Dotknęła lekko jego policzka gdzie siniak mienił się różnymi odcieniami fioletu. – Co ci się stało?
— A, to? – delikatnie chwycił jej dłoń. – To nic takiego. Mały wypadek.
— Mały wypadek? – Isabel wciąż wpatrywała się w niego z przerażeniem. – Wyglądasz jakby ktoś cię uderzył.
— To mnie oduczy wracać po nocy – próbował zażartować.
— Kto to zrobił? Ktoś kogo znam?
— Isabel – objął ją – mówię ci przecież, że nic się nie stało. Musiałem z kimś wyjaśnić parę spraw, walnął mnie, a potem się pogodziliśmy. Faceci tak robią.
— Faceci to idioci – warknęła Isabel. – Przyłożyłeś chociaż coś do tego?
— Lód – mruknął Zack. Znienacka uśmiechnął się figlarnie. – Czy mogę liczyć na opiekę pięknej pielęgniarki?
— Mam nadzieję, że mówisz o mnie, bo inaczej będziesz potrzebował nie pielęgniarki, a ostrego dyżuru – mruknęła nie mogąc pohamować uśmiechu. Westchnęła. – No chodź, postawię ci pierścienie Saturna mój ty kaleko.
Max zauważył Isabel i Zacka wychodzących razem ze sklepu po drugiej stronie ulicy. Z irytacją potrząsnął głową. Co ona widzi w tym gnojku? Czy jest zbyt ślepa by dostrzec, że dla niego jest tylko kolejną zdobyczą? Miał nadzieję, że teraz, gdy się pogodzili, będzie mógł ją lepiej chronić. Chronić przed Zackiem. Problem w tym, że zupełnie nie miał pojęcia jak tego dokonać. Isabel zupełnie zwariowała na jego punkcie. W dodatku gdy dzisiaj rano rozmawiał z Michaelem, ten z wahaniem zasugerował, że może Zane nie jest tak zupełnie nieszczery. A co jeśli on naprawdę czuje coś do Isabel? – mówił. Max nie wierzył własnym uszom. Przecież znali Zacka. Wiedzieli co z niego za ziółko. Przecież ... przecież to Zack Zane, na miłość boską.
Minęło parę dni. Isabel nadal spotykała się z Zackiem. Ich związek się zacieśniał. Max patrzył na to nieprzychylnie, ale nic nie mógł zrobić. Zack kilka razy próbował z nim porozmawiać, jednak bezskutecznie. Max miał wyrobione zdanie na jego temat i nic nie mogło go przekonać. Michael nadal rzucał Zackowi podejrzliwe spojrzenia, jednak przestał namawiać przyjaciółkę do zerwania znajomości. Wydawało się, że akceptuje ten związek, przynajmniej póki Zack nie popełni jakiegoś błędu. Isabel powiedziała Liz i Marii o swojej wizji. Dziewczyny nie kryły zaskoczenia i zmieniły zdanie co do Zacka. W końcu jeśli wierzyć wizji ich związek miał jeszcze trochę potrwać, cieszyły się więc ze szczęścia przyjaciółki. Isabel zaprosiła Zacka na kolację ze swoją rodziną. Philip i Diane Evansowie od razu go polubili. Może dlatego, że byli jedynymi przy stole, którzy nie znali jego reputacji. Max coraz bardziej się niepokoił. Isabel w końcu opowiedziała mu o swojej wizji, lecz nawet to nie zdołało go przekonać o szczerości zamiarów Zacka. Czuł, że z tym chłopakiem coś jest nie tak.
Godzina 2.43. Pokój Maxa Evansa. Pogrążony we śnie Max nie może zauważyć drobnego ruchu tuż za oknem. Mały kształt, nie większy od ćmy, dotyka szyby. Bez żadnego dźwięku zaczyna przez nią przenikać. Już po chwili jest w środku. Na szybie nie został nawet najmniejszy ślad po jego przejściu. Przez chwilę rozgląda się po pokoju. Wydaje się zastanawiać. Nagle rusza do przodu. Osiem kończyn pewnie niesie go po pionowej ścianie. Nie mija dużo czasu gdy wdrapuje się po poduszce na której spoczywa głowa Maxa. Wchodzi na jego włosy. Po kilku sekundach dociera do skroni. Tam się zatrzymuje. Całym ciałem przywiera do skóry. Nieruchomieje.
***
Rozejrzał się zaskoczony. Biel. Czysta biel jak okiem sięgnąć. Żadnej linii horyzontu, niczego na czym można by zawiesić wzrok. Spojrzał pod nogi. Twarde śnieżnobiałe podłoże o dużej gładkości. Miał na sobie tylko jeansy, pod nagimi stopami czuł delikatny dotyk podłogi. – To on? – dobiegł go cichy głos zza pleców. Odwrócił się. Trzy kształty cofnęły się gwałtownie. Max aż zamrugał oczami ze zdziwienia. To były bez wątpienia najdziwniejsze istoty jakie w życiu widział. Najbardziej przypominały kałuże fioletowej nieprzeźroczystej galarety. Nie mogły mieć więcej niż pół metra średnicy. Pośrodku każdej z trzech "kałuż" wznosiło się lekkie wybrzuszenie, wysokie na jakieś 20 centymetrów, z którego spoglądało na niego pięcioro dziwnych, bo niemal ludzkich oczu. Ułożone w pentagon, składały się z samych źrenic (niemal dwukrotnie większych od ludzkich) i wściekle pomarańczowych białek. Poniżej wybrzuszenia wyrastały trzy giętkie macki długości około 30 centymetrów.
— Oczywiście że to on – syknęła cicho najbliższa mu istota, a źrenice jej pięciu oczu skierowały się na osobnika po jej prawej stronie – kto inny mógłby tu się znaleźć? Fox Mulder?
Max nie dostrzegł widocznych organów mowy, jednak gdy istota przemawiała jej środkowa macka lekko się trzęsła.
— Nie przestraszyliśmy się ciebie – oświadczyła hardo istota po lewej stronie. – Po prostu nas zaskoczyłeś.
— A ty się nas przestraszyłeś? – zapytał środkowy osobnik.
Cała trójka z dziwnym zainteresowaniem czekała na jego odpowiedź. Maxowi przeszła przez myśl absurdalna myśl, że z takimi oczami nie powinni nigdy siadać do pokera. Wszystkie uczucia były w nich widoczne jak na dłoni. Strach? Był ostatnią rzeczą jaką odczuwał. Istoty wyglądały niepozornie, a ogromne oczy wzbudzały instynktowną sympatię. Wyglądały tak ... poczciwie.
— Może translator źle działa – zaniepokoił się osobnik po lewej. – Czy on nas w ogóle rozumie?
— Translator działa bez zarzutu – zdenerwował się ten po prawej. – To mój własny projekt.
— Właśnie o tym mówię – skomentował kwaśno ten z lewej.
— Rozumiem was doskonale – odezwał się Max
Piętnaścioro oczu skupiło się z powrotem na nim. Przez chwilę panowała cisza. Max próbował zebrać myśli, lecz zanim zdążył się odezwać odezwał się ten po lewej.
— Więc? – w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie. – Przestraszyłeś się?
— Raczej nie – Max potrząsnął lekko głową. Dziwnie się czuł rozmawiając z kałużami fioletowej galarety.
— Xvrstbfrt – osobnik z lewej rzucił coś z czym translator najwyraźniej sobie nie poradził. Brzmiało jak przekleństwo.
— Nikt się nas nie boi – odezwał się smutno ten z prawej.
Ten pośrodku tylko spuścił smętnie oczy.
— Wybaczcie, ale kim wy jesteście? – zapytał Max.
— To my tu jesteśmy od zadawania pytań – krzyknął groźnie ten z lewej.
Środkowy osobnik rzucił mu srogie spojrzenie. Skarcony ze wstydem opuścił wzrok na podłogę.
— Przepraszam – rzucił nie patrząc na Maxa – nie wiem czemu to powiedziałem.
— Ja też zawsze chciałem to powiedzieć – pocieszył go osobnik z prawej.
— Uciszcie się oboje – środkowy spojrzał na Maxa. – Masz oczywiście pełne prawo wiedzieć z kim rozmawiasz. Jesteśmy Vixianami. Nasza rasa jest najbardziej rozwiniętym gatunkiem w całym wszechświecie.
Przerwał na chwilę.
— Czy w twoim języku zabrzmiało to równie pompatycznie co w naszym?
— W naszym języku zabrzmiało to bardzo pompatycznie – rzucił osobnik z prawej.
— Zupełnie jak w tym odcinku kiedy władca wampirów mówi do Buffy ... – zaczął ten z lewej.
— Uciszcie się wreszcie – krzyknął środkowy. Natychmiast umilkli. – Widzisz – zwrócił się do Maxa – jesteśmy kupcami. Prowadzimy interesy w wielu galaktykach i na wielu planetach. Także na Antarze.
Jeśli czekał na jakąś reakcję to się zawiódł. Max zachował kamienną twarz.
— Twardziel – mruknął z podziwem Vixianin po prawej.
— Jak Herkules, gdy Ares groził że mu spuści łomot – szepnął ten po lewej. – Nic, zero emocji.
— Jak się zapewne domyślasz – środkowy Vixianin podniósł lekko głos – wojna źle służy handlowi. Ten cały Kivar to psychopata. W dodatku nałożył na nas mordercze cła.
— Zarekwirował mi cały ładunek torreksu – krzyknął ten z prawej. – Dla dobra państwa. Akurat. Sprzedał wszystko Hanarowi, a zysk schował do kieszeni.
— Nie wiedzieliśmy co robić – kontynuował środkowy. – Sporo zainwestowaliśmy na Antarze. Aż tu nagle cztery i pól cvrtasda ... na wasze to będzie jeden tydzień? ... Nie, jeden rok. Więc jeden rok temu z Ziemi zostaje nadany szerokozakresowy przekaz. Okazuje się, że były król wciąż żyje i może się upomnieć po koronę. Rozumiesz chyba, że zainteresowała nas taka możliwość. Zaczęliśmy zbierać informacje.
— Niestety, nasza rasa nie może przeżyć na Ziemi. Nawet najlepsze skafandry nas nie chronią. Wiem, bo sam je projektuję – rzucił smętnie ten z lewej.
— Tym niemniej nie jesteśmy tu zupełnie bezsilni. Ziemia, ze względu na swe peryferyjne położenie, jest idealnym miejscem do załatwiania pewnych ... "delikatnych" interesów, więc mamy tu swoje ... kontakty. Z tych źródeł uzyskaliśmy sporo informacji na wasz temat. Sądzimy, że byłbyś o wiele lepszym królem niż Kivar.
— Bateria słoneczna byłaby lepszym królem niż Kivar – mruknął Vixianin z prawej.
— Chcecie mi pomóc pokonać Kivara? – spytał podejrzliwie Max.
— Niestety to nie takie proste – środkowy Vixianin wydał z siebie coś w rodzaju westchnięcia. – Nie możemy się mieszać do wewnętrznych spraw innych ras. To prawda, mamy bardzo rozwiniętą technikę. Gdybyśmy na przykład to my projektowali wasze ludzkie ciała, przesunęlibyśmy ich poziom ewolucyjny nie o kilka, lecz o kilkanaście tysięcy lat do przodu. Wasze zdolności wzrosłyby do takiego poziomu, że nie musielibyście obawiać się żadnego Skóra. Jednak nie jesteśmy wojownikami. Poznałeś to od razu patrząc na nas. Nikt się nas nie boi. Może moglibyśmy pokonać jedną lub dwie mniej rozwinięte rasy. Jednak gdyby się rozniosło, że ci pomogliśmy, rasy które zazdroszczą nam technologii i bogactwa miałyby pretekst by sprzymierzyć się przeciwko nam.
— A czy ... – Max zawahał się. – Na Antarze jest mój syn. Czy moglibyście ...
— Przykro mi – przerwał Vixianin. – To niemożliwe.
— Więc po co w ogóle rozmawiamy? – wybuchnął Max. – Po co opowiadacie mi to wszystko skoro nie chcecie nam pomóc?
— Nie twierdzimy, że nie pomożemy. Możemy jednak zrobić to dopiero w odpowiednim czasie i miejscu, kiedy inne rasy nie będą nam patrzyć tak uważnie na macki. Do tego czasu będziemy stać z boku i obserwować.
— Rozumiem – w głosie Maxa słychać było gorycz. – Nie możecie się narażać. Cóż, dziękuję mimo wszystko. Choć nadal nie rozumiem po co to spotkanie.
— Jeśli mielibyśmy ci kiedyś pomóc, nie możemy się opierać na raportach, choćby najlepszych. Musieliśmy poznać cię osobiście, porozmawiać z tobą, zobaczyć jak myślisz. Spodobało nam się to co zobaczyliśmy. Nasze zdolności telepatyczne nie są duże, ale potwierdziły twoją uczciwość i odwagę.
— A przy okazji mamy pewne pytanie – odezwał się Vixianin po prawej.
— Tak – potwierdził ten po lewej. – Nasze źródła na Ziemi okazały się bezsilne.
— Jakie to pytanie? – spytał Max.
— Kto zabił Laurę Palmer? – wyrzucił z siebie osobnik z prawej.
Max przez chwilę spoglądał na nich zaskoczony. Obcy wpatrywali się w niego z wyczekiwaniem.
— Niestety nie wiem – Max rozłożył bezradnie ręce. – Nie oglądałem tego serialu.
Vixianie jęknęli zawiedzeni.
— Trudno – stwierdził środkowy przygnębiony. – Czas kontaktu już niemal się skończył, więc żegnaj Wasza Królewska Mość. Możesz być pewien, że z niecierpliwością będziemy oczekiwać dnia twojego powrotu.
Max nie zdążył odpowiedzieć. Nagle wszystko zafalowało i zapadła ciemność.
Otworzył oczy. Leżał w swoim łóżku, w swoim pokoju. Nagle poczuł lekkie łaskotanie na skroni. Szybko sięgnął ręką i cofnął ją trzymając między palcami jakiś drobny kształt. Stworzonko przebierało rozpaczliwie odnóżami, po czy w jednej chwili rozsypało się w pył.