Było już dobrze po północy, kiedy Liz pisała przy świetle lampki nocnej. Pisała trzy listy. W pośpiechu pisała dość niestarannie, ale miała tak czyste pismo, że z łatwością można było przeczytać słowa. Kiedy atrament przesechł, włożyła kartki do trzech kopert. Wślizgnęła się do sypialni rodziców i zostawiła na nocnym stoliku jedną z kopert. Potem zeszła cichutko do Crashdown i zostawiła na ladzie dwa pozostałe listy. Pospiesznie wróciła do pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do szafy. Szybko zaczęła wyjmować z szuflad ciuchy i bieliznę, które wpakowała, a raczej upchała w niewielkiej, czarnej sportowej torbie. Chwyciła stojące na biurku cztery zdjęcia, wyjęte z ramek i włożyła je razem ze swoim pamiętnikiem pomiędzy ubrania. Na jednej z fotografii była wraz z Marią, zdjęcie to zrobiono podczas jednego z wieczorów w Crashdown, które spędzały z całą paczką przyjaciół. Drugie zdjęcie było dość stare, a widniał na nim Alex, Liz nigdy się nie rozstawała z tą fotką. Trzecia fotografia przedstawiała uśmiechnięte, a raczej rozradowane Liz oraz Isabel tulące się do Michaela, który jak nigdy zrobił uśmiechniętą minkę. Czwarte zdjęcie było jej najbliższe. Ona i Max w czasie sylwestra, obejmujący się pod drzwiami Crashdown. Liz zapięła torbę. Obok niej postawiła plecak, w którym schowała kilka zaopatrzeniowych rzeczy, jak prowiant, picie, komórka, chusteczki. Rozejrzała się niepewnie dokoła, upewniając czy wszystko wzięła. Zerknęła na nie pościelone łóżko. Wyciągnęła przed siebie rękę i już po chwili pościel była idealnie i równiutko rozłożona na spaniu. Och, te moce. To wszystko przez nie. Liz posmutniała. Przerzuciła sobie torbę przez ramię, a plecak zarzuciła na drugie. Otworzyła okno i wyszła na balkon. Zatrzymała się na chwilkę. Opuszkami palców musnęła czerwone serce, wymalowane niegdyś przez Maxa. Westchnęła i zeszła powoli, ostrożnie po drabince. Rozejrzała się, zastanawiając, w którą iść stronę. Skręciła w ciemną uliczkę, nie wiadomo dokąd prowadzącą. Dotarła na obrzeża miasteczka. Tego nieszczęsnego, małego miasteczka, które niszczyło jej życie. A jednak, w którym stało się coś wspaniałego – poznała trójkę wspaniałych nastolatków, których różniła od innych jedynie kosmiczna moc. Michael, Isabel, Max... Stali się częścią jej życia, które błyskawicznie zmienili. Dzięki nim przeżyła wiele cudownych, ale tez niebezpiecznych chwil. Wielokrotnie narażała za nich życie, tracąc tym samym swoją osobowość i normalność. No, ale robiła to z przyjaźni i z miłości. Kiedy jednak zaczęła mieć zdolności, takie jak oni, to przestało ją bawić. To było za dużo. Musiała się od tego oderwać i odnaleźć w nowej sytuacji. Musiała sobie sama poradzić. Liz doszła do głównej szosy. Była wpół do drugiej w nocy i wszystko było opustoszałe. Ku zaskoczeniu Liz, z daleka dobiegły ją światła samochodu. Stanęła więc i zamachała ręką, mając nadzieję, ze samochód się zatrzyma. Tak tez się stało. Granatowy jeep stanął tuż obok niej. Wychyliła się z niego młoda kobieta i spojrzała na Liz uważnie:
— Nie za późno na wycieczki?
— Nie. Noc to najlepsza pora na ucieczkę. – powiedziała Liz szczerze
— Gdzie cię podwieźć? – zapytała kobieta z uśmiechem
— Do Phoenix.
Liz wrzuciła torby na tył samochodu i wsiadła szybko do środka.
Maxa zbudził telefon. Zaspanym głosem zapytał kto to. Usłyszał w słuchawce głos roztrzęsionej Marii. Pospiesznie ubrał się i praktycznie w biegu obudził Michaela i wyszli. Była siódma rano. Crashdown było jeszcze zamknięte, ale w środku siedzieli już Isabel, Maria, Kyle oraz zdenerwowani rodzice Liz. Obaj kosmici weszli niespokojnie do środka.
— Co się dzieje? – zapytał Michael
Maria siedziała skulona na stołku i trzymała w dłoni dwie koperty. Jedna była już otwarta, drugą podała Maxowi. Michael usiał obok swojej dziewczyny i zaczął czytać ów list: "Droga Mario. Nawet nie wiesz jak ciężko jest mi pisać ten list. Ale niestety musze to zrobić. Nie potrafiłabym odejść, nie pożegnawszy się z tobą. Jesteś najlepsza przyjaciółką, jaką tylko można mieć i wiem, ze nigdy nie będzie lepszej, na całym świecie nie ma lepszej. Pomogłaś mi przejść te najcięższe chwile i tylko dzięki tobie jeszcze nie oszalałam. Ale teraz sama musze sobie poradzić z moimi problemami. Musze odzyskać dawną siebie i wziąć się w garść. Tych kilka ostatnich tygodni to było dla mnie piekło. Musze się pozbierać i odszukać w tym świecie, odnaleźć swoją normalność, która jest mi tak bardzo potrzebna, a którą mi zabrano. Wiem, ze bardzo byś chciała być przy mnie, ale potrzebuję odrobiny samotności... Trzymaj się i nie daj innym zapanować nad twoim życiem. Och, i jeszcze jedno. Isabel, Michael, Kyle... Chciałam wam podziękować. Wiem, ze może dochodziło między nami do krótkich spięć, ale w rzeczywistości bardzo was potrzebowałam i byliście przy mnie wtedy. Dbajcie wszyscy o siebie. Liz" Wszystkim praktycznie szczęki opadły, kiedy Michael odczytywał list. Pod koniec jemu samemu głos zadrżał. Max nie mógł uwierzyć, co się dzieje. Spoglądał na kopertę, która sam ściskał w dłoni. Drżącymi palcami otworzył ją i wyjął kartkę papieru: "Drogi Maxie. Wiem, że to cię bardzo rani i być może nie wybaczysz mi tego. Powinnam powiedzieć ci to osobiście, ale obawiam się, że gdybym zobaczyła twoją twarz, twoje oczy we mnie wpatrzone, to nie potrafiłabym odejść. Wierz mi, ze to dla mnie bardzo bolesne zostawiać cię. Ale nie ma innego wyjścia i to słuszna decyzja. Chciałam ci podziękować za to, że jesteś. Za to, ze pojawiłeś się w moim życiu i uczyniłeś je tak niesamowitym i wspaniałym. Wiem tez, że nigdy nie chciałeś mnie na nic narażać, ale wiedz, że i tak oddałabym za ciebie życie. Teraz jednak sprawy się skomplikowały. Nie możesz mi pomóc, choć bardzo tego chcesz. Z tym musze się sama uporać. I proszę cię, nie szukaj mnie, nie dzwoń. Muszę się od ciebie uwolnić chociaż na chwilę i poznać samą siebie. Ale pamiętaj, że sercem będę zawsze przy tobie, że zawsze będę gotowa za ciebie zginąć, zawsze będę cię kochać. Liz" Max zacisnął powieki i z rezygnacją usiadł na krześle. Michael objął Marię ramieniem. Wiedział, ze potrzebuje tego co zawsze dawała jej Liz. Isabel usiadła obok brata. Dotknęła jego dłoni i powiedziała ciepło:
— Nie martw się. Nic jej nie będzie. Wróci...
Max, nie podnosząc głowy, powiedział:
— Mam nadzieję... Ale cała ta sytuacja... To moja wina.
Wszyscy zamilkli. Nikt nie zaprzeczył. Wiedzieli, ze to i tak nic by nie dało. W końcu Maria zabrała głos:
— Nie możemy się zadręczać. Jestem pewna, że Liz by tego nie chciała.
Liz wpatrywała się w krajobraz, który szybko przelatywał jej przed oczami. Z radia dobiegała znajoma melodia, wspomnienia powracały. Liz uśmiechnęła się sama do siebie. Przypomniała sobie wszystkie te szczęśliwe chwile, które dali jej przyjaciele. Marię i jej kropelki uspokajające, chwile kiedy ją pocieszała, jej występ; Alexa i jego striptiz, powrót ze Szwecji; Kyla i udawany sex, ujawnienie się mocy; Isabel i malowanie w raz z nią paznokci, ratowanie Maxa; Michaela i to jak zawsze marudzi w pracy, jak ją pocieszył, kiedy FBI miało Maxa; Maxa i te wszystkie wspaniałe chwile u jego boku. Kobieta, która prowadziła zerknęła na zamyśloną Liz. Była to kobieta lat około trzydziestu. Miała długie, kasztanowe włosy i szare oczy, niezwykle uśmiechnięte. Zapytała:
— Ucieczka z domu? – jej głos był miękki, ale nieco obcy
Liz wyrwana ze świata myśli, spojrzała na nią i odpowiedziała z uśmiechem:
— Mniej więcej.
— Problemy z rodzicami? Chłopak?
Liz pokręciła głowa zaprzeczając.
— Nie. – powiedziała Liz, ale się zawahała – Chociaż, to też.
— Wiec co cię gna aż do Phoenix? To szmat drogi od twojego domu.
— Potrzebuję odległości. Musze się uporać sama ze sobą.
— A. – kobieta spoważniała – Przestałaś panować nad swoim życiem i próbujesz odnaleźć prawdziwą siebie? Stanąć twarzą w twarz ze swoimi słabościami?
— Tak. – Liz ze zdumieniem przytaknęła – Skąd pani...
— Miałam podobny problem w twoim wieku. – powiedziała kobieta – W moim miasteczku czułam się taka... bezsilna. Musiałam postępować tak a nie inaczej, tracąc przy tym świadomość samej siebie. Mając osiemnaście lat uciekłam stamtąd.
— Udało się pani osiągnąć cel?
— Mów mi Karen. Na szczęście tak. Udało się.
— Kiedy pani... Karen, kiedy wróciłaś do domu?
— Nigdy. – powiedziała kobieta – Dopiero teraz, po piętnastu latach odważyłam się wrócić.
Liz była w szoku. Oparła się o siedzenie. Zaczęła się zastanawiać. "A jeśli ja tez nie będę w stanie wrócić?". Kobieta znów na nią spojrzała i odezwała się:
— Nie martw się. Ja nie wróciłam, bo nie miałam do czego, do kogo. Byłam tam kompletnie nie potrzebna. A zwłaszcza temu tyranowi...
— Tyranowi? – Liz się zaciekawiła
— Tak. – Karen uśmiechnęła się – Nasz... burmistrz. Totalny popapraniec.
Liz i Karen zaśmiały się jednocześnie. Kobieta dodała:
— No, ale ty pewnie masz do kogo wracać. Czeka tam ktoś na ciebie?
— Tak. – Liz uśmiechnęła się – Przyjaciele. Bardzo dobrzy przyjaciele i...
— Chłopak?
— Tak. Max...
— Do Phoenix kawał drogi. Ja niestety zatrzymuję się w moim miasteczku i nie jadę dalej... Hmm...Może zatrzymasz się u mnie na trochę? Odpoczniesz, pogadamy, a jutro mogę cię podrzucić do Phoenix. Co ty na to?
— Ok. – Liz przystała na propozycję
Liz i Karen świetnie się dogadywały. Kobieta była niezwykle miła. Rozmawiały praktycznie całą drogę:
— No, to opowiedz mi o tym Maxie.
— Um... Max, to... Max. – Liz się nieco speszyła
— Aha. – Karen się zaśmiała – Jaki jest?
— Jest... skomplikowany. Taki mroczny, tajemniczy i małomówny. Ale naprawdę wspaniały i niezastąpiony. Troszczy się o mnie i chce chronić za wszelką cenę.
— Hmmm... Czyli ideał.
— Nie. Nikt nie jest idealny, nawet on. Ale potrafię mu wybaczyć jego wady i to, że mnie rani czasem.
— Zranił cię? – Karen spoważniała
— Tak. Pojawiła się taka dziewczyna i...
— Spał z nią?
— Zaszła w ciążę. – Liz posmutniała
— Zdradził cię parszywy drań! A ty go jeszcze bronisz?
— Właściwie, to nie byliśmy wtedy razem. Ale bardzo mnie tym zranił.
— Wybaczyłaś mu?
— Tak. To po prostu zbyt skomplikowane. Mówiąc szczerze, to sama go wepchnęłam na siłę w jej ramiona. Ale wiem, ze nie kochał jej.
— A ciebie?
— Tak. – Liz cicho przyznała z nutką satysfakcji – Daje mi to odczuć zawsze, kiedy przy mnie jest. Nawet, jeśli dzieli nas taki szmat drogi, wiem, ze myślami jest przy mnie i mnie chroni.
— Kochasz go?
— Tak.
— Jak ja ci zazdroszczę. Chciałabym mieć kogoś, kto mnie tek pokocha.
— Na pewno spotkasz jeszcze takiego faceta. – powiedziała Liz
W tym momencie Karen puściła jedną ręką kierownicę i położyła ją na ramieniu Liz, z uśmiechem jej dziękując. Liz przeszyło dziwne uczucie. "Może z Maxem było coś nie tak, a może z Karen jest coś nie tak, albo popadam w paranoję" pomyślała sobie Parker. Karen znów chwyciła kierownicę w obie dłonie.
— O już dojeżdżamy do mojego miasteczka.
— Czas rozprostować nogi. – Liz się uśmiechnęła
— Tak.
— Jakie jest to miasteczko?
— Od razu uprzedzam, ze nie jest takie sympatyczne, jak to się twierdzi o małych miejscowościach. Ale da się przeżyć.
To powiedziawszy Karen skręciła na polną drogę. Liz podniosła się na fotelu i rozejrzała uważnie dokoła. Ta droga była jej znana. Już tu kiedyś była, ale nie mogła sobie przypomnieć kiedy i w jakim celu. Dopiero kiedy minęły niewielki znak, Liz aż serce stanęło w piersi. Złapała się kurczowo siedzenia i spojrzała na niczego nie świadomą Karen. Tabliczka obwieszczała nazwę miasteczka "Copersummit".
— O Boże... – Liz jęknęła
c.d.n.