_liz

Wspomnienia (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

* * * * * * * *
Michael spoglądał jak Max ściska swojego synka, nie mógł powstrzymać uczucia zazdrości. On też powinien móc poczuć to. Max ułożył jedenastomiesięcznego synka w koszyku.
Błyskawicznie weszli do statku. Na zewnątrz trwały wybuchy i krzyki, ziemia drżała. Michael szybko zajął się uruchomieniem statku i włączeniem pola ochronnego. Mały Gideon płakał, dopóki Max nie pochylił się nad nim:

— Już dobrze. Już dobrze. Tatuś jest przy tobie.

— Max, musimy lecieć do nich na dół i ostrzec ich. Bo nie jestem pewien, ze ci uwierzą, że zginęliśmy w tym czymś.

— Lećmy. – Max przytaknął
* * *
Michael otworzył drzwi do Crashdown za pomocą swoich mocy i przytrzymał je dla Maxa i jego synka. Ten usiadł w boksie, tuląc synka.

— Ktokolwiek tam jest... Mam broń. – Maria zawołała groźnie – I nie zawaham się jej użyć. Jestem osobista przyjaciółką szeryfa, wiec radzę wam pomyśleć.

— Maria! – Michael wrzasnął, siadając na krześle
Stopy go bolały, plecy go bolały... serce bolało. Wciąż czuł się winny za to co tu zaszło.

— Broń na nas nie działa!

— Michael? – Maria wparowała przez huśtające się drzwi zaplecza, niosąc na rękach małe dziecko – Max? Mój Boże... To naprawdę wy!

— Mogłabyś mówić troszkę ciszej? – Max szepnął

— Właśnie, mały dopiero co zasnął. – Michael zerknął na maleństwo w ramionach Marii. Chłopiec był cichy, a jego główka uroczo spoczywała na ramieniu De Luci.

— Czemu wróciliście? Gdzie Tess i Isabel? – zapytała

— Isabel walczyła, kiedy ją ostatnio widzieliśmy – Michael odpowiedział – Tess zmarła podczas porodu.

— O Boże... – Maria usiadła obok Maxa w boksie

— Dołączyliśmy się do rewolucji, kiedy uciekaliśmy – Max zaczął – Kiedy Tess zmarła, musieliśmy nadal się ukrywać. Isabel ze swoim chłopakiem kryli nas. Musieliśmy uciekać. Chcieli Gideona. Nie mogłem na to pozwolić, więc wróciliśmy tutaj.

— Mogli nas śledzić. Tu nie jest bezpiecznie. Potrzebujemy samochodu. My hybrydy musimy się ukryć...

— Idę poszukać Liz i Kyla. – Maria powiedziała
Wcisnęła małe dziecko w ramiona Michaela. Już wcześniej trzymał małe dziecko na rękach, ale to był syn Maxa, był już dość duży. A to miało jakieś pięć miesięcy, nie więcej.

— Potrzymaj Alexa.

— Maria... – Michael zaprotestował

— Po prostu go weź. – groźnie powiedziała

— Maria...

— Hej, uważajcie na wasze cztery hybrydowe tyłki, dopóki nie sprowadzę dwóch pozostałych. – to powiedziawszy wyszła

— Powiedziała cztery? – Max szepnął

— Tak. O czym ona mówiła? Chyba... Chyba postradała zmysły.

— Nie powiedziała czyje jest to dziecko. Może przez nas znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Wsiedli do samochodu, do którego kluczyki dała im Maria. Było tam krzesełko dla dziecka. Umieścili więc tam Gideona, a Michael siedział z małym chłopczykiem w ramionach.

— Dba o dziecko, skoro ma fotelik. To chyba jest opiekunką.

— Przynajmniej wiemy, ze to nie dziecko Liz albo Marii.

— Ta. – Michael westchnął. Myśl, ze mogły się związać z kimś innym bolała
Jechał tak, trzymając chłopczyka w ramionach. W pewnym momencie ujrzał przed oczami oczy Liz, oczy Klariki. Miał wizję. Kiedy się ocknął, spojrzał na chłopczyka i przytulił go mocniej.
* * *
Liz usiłowała zmusić samochód Kyla do szybszej jazdy. Ten był wciśnięty w tylne siedzenia a Maria kurczowo się trzymała siedzenia pasażera z przodu.

— Co cię opętało, żeby dać im mojego synka?

— Przecież chronią dobrych kosmitów tu na Ziemi. Więc gdzie będzie bezpieczniejszy niż z nimi? O widzisz są!
Samochód zaparkował z piskiem. Kyle zerwał się.

— Hej, delikatnie z moim samochodem!
Liz nie zwróciła na to uwagi, tylko szybko wybiegła i skierowała się w stronę gdzie siedziało dwóch chłopaków z dwójką dzieci. Zatrzymała się, kiedy zobaczyła swoje dziecko w ramionach Michaela. Całował jego główkę i bawił się malutkimi paluszkami. Michael spojrzał na nią, a w jego oczach tliły się łzy.

— Przepraszam... Gdybym wiedział...

— Ma na imię Alexander Michael. Nazywam go Alex. – Liz szepnęła, przysuwając się bliżej

— Myślałem, ze nazywa się po prostu Alex. – powiedział Max

— Bo tak. – Maria wzruszyła ramionami

— To skrót. – Kyle mruknął i przeszedł przez pomieszczenie, rozkładając się na kanapie – Dzieciak ma tyle imion, że nabawi się rozdwojenia jaźni.

— Jest... śliczny – Michael szepnął, spoglądając na chłopczyka – Jest mój. To mój syn... jestem ojcem.

— Tak. – Liz szepnęła podchodząc jeszcze bliżej.
Nie podejrzewała, ze jej serce będzie tak mocno biło, kiedy zobaczy Michaela trzymającego jej synka. Nie podejrzewała, ze on wróci... chociaż przyrzekł kiedyś, ze wróci dla niej. Ale to była obietnica Ratha złożona wtedy, gdy sądził, że to Klarika.
Maria przyglądała się jak Liz spogląda na Michaela z dzieckiem i prawie się rozpłakała. Przypomniała sobie co Michael jej powiedział przed odlotem. Że nie mógł jej niczego obiecać. Że nie mógł jej nic dać. Chciała się z tym pogodzić. I w niespełna dwa tygodnie potem dowiedziała się co zaszło na balkonie Liz. I nie mogła się z tym pogodzić. Z tym, ze Liz miała tę cząstkę Michaela, której ona nigdy nie będzie posiadać.
Michael niechętnie oddał synka w ręce matki.

— Cieszę się, ze przyszliście. To naprawdę bardzo ważne, że jesteście bezpieczni.

— Dlaczego? Co się dzieje? – Liz nie otrzymując odpowiedzi od Michaela zerknęła na Maxa, który tulił syna do siebie – Max?

— Kivar. Chce krwi. – Max wreszcie powiedział – Chce mojego syna... a jeśli... nie potrafię tego nawet powiedzieć.

— Przewidzieliśmy to. – powiedział Michael – Jeśli syn Maxa jest taki ważny... to mój... z ludzką krwią, może być równie ważny... jeśli nie jako zakładnik to jako obiekt badań. Liz, Kyle wy tez jesteście w niebezpieczeństwie, jak mój syn.

— Czemu wróciliście? – Liz zapytała miękko

— Tam nie było bezpiecznie. – Max wstał – niebezpieczne było również wracanie tutaj, ale co mogliśmy zrobić? Tu mamy największe szanse. Wiem jak są wyszkoleni. Kivar sam osobiście tu przyleci, bez wojsk.

— Co się tam stało?

— Kivar zabił moja matkę na moich oczach – Max ledwo wypowiedział – Ja... Nie mogłem jej uratować. Nie bez narażania Gideona i siebie. Wydalibyśmy się.
Liz przytuliła synka mocniej do piersi i spojrzała na obu chłopaków, było jasne że musieli dorosnąć i to bardzo szybko.

— Co będzie teraz?

— Musimy się przygotować.
* * *
Max przyglądał się jak Michael i Liz zerkają na siebie ukradkiem, kiedy inni nie patrzyli. Oparł się o ścianę i zaczął wszystko analizować. Nigdy tak na prawdę nie kochał Tess. Zawsze kochał Liz a teraz nie miał nawet tego. Była wyraźnie pod wpływem Michaela... ojca jej dziecka.
Spoglądając na Liz, Max wiedział, że nie było żadnego sposobu, aby pokochała go jak kiedyś. Nie jeśli wiedziała, co Michael do niej czuł. Przerażało go, ze mógł ją utracić na zawsze.
Maria robiła to samo co Max, przyglądała się Liz i Michaelowi. Max wiedział jak ona się czuje, rozumiał. Mimo wszystko nadal bardzo bolało. Bolała myśl, ze to Liz była powodem, dla którego Maria straciła Michaela.
* * *

— Liz, maleńka. – Maria wpadła do łazienki, w której skulona Liz płakała

— Maria. Przepraszam. – Liz jęknęła i ukryła twarz w dłoniach – Tak bardzo przepraszam.

— Mała? – Maria klęknęła obok niej, zauważyła test ciążowy leżący na podłodze. Pozytywny. – Jesteś w ciąży?

— Tak. Przepraszam. – Liz chlipała unikając wzroku Marii

— Czy Max... – przerwała, widząc że Liz przecząco kręci głową – Kto?

— Michael. – Liz szepnęła prawie niesłyszalnie – Przepraszam.

— Michael? Mój Michael? Nie. Nienienienie. – Maria potrząsała głową w niedowierzaniu i zerwała się na równe nogi – Nie mój Michael. NIE!

— To prawda, Maria. Tak bardzo, bardzo przepraszam.
* * *
Michael spoglądał przez okno. Czuł jak Liz się zbliża, ale nic nie mówił, nie drgnął nawet, kiedy przemówiła.

— Hej.

— Hej.

— Wiesz... Nawet nie wiem co powiedzieć, szukałam odpowiednich słów od prawie roku i nic. – oparła się o ścianę obok niego

— Przepraszam. Czy... Czy zdałaś?

— Ta. Moi rodzice bardzo mi pomogli. Oczywiście nie wiedzą o tobie. Wszyscy sądzą, ze to dziecko Seana, ale nigdy do tego by nie doszło. – zerknęła na śpiącego synka

— Maria?

— Nie odzywała się do mnie przez ponad miesiąc, odkąd się dowiedziała.

— Liz... – lekko się obrócił

— Michael. Nie winię cię. On jest wspaniały i kocham go. Wydaje się, że on już cię pokochał. – ich oczy spotkały się po raz pierwszy odkąd tu przybyli – Nie jestem Klariką.

— Wiem. – Michael przytaknął – Liz... Myślałem o tej nocy każdego dnia odkąd odlecieliśmy. Nie wiem co powinniśmy teraz zrobić... a teraz kiedy wiem, ze mamy syna...

— Też dużo o tym myślałam... – zaczęła – Nie mogę zaprzeczyć, że pod pewnymi względami chciałam aby do tego doszło, ale nie wiem co robić teraz. – Liz otuliła się własnymi ramionami i poszła do synka
Max podszedł do niej.

— Max.

— Nie mogłaś nas zostawić. Musiałaś za nami iść.

— Co? – nic nie rozumiała

— Kiedy ojciec przyprowadził cię do domu, byłaś wychudzona, niepozorna i nieśmiała. Myślałem wtedy, ze jestem dla ciebie za dobry. A potem z każdym dniem dorastałaś i stawałaś się coraz piękniejsza. Widziałem jak stajesz się kobietą. Kobieta której pragnąłem. Pocałowałem cię tylko raz. Ojciec odebrał mi cię. Posłał cię na szkolenie dla osobistych służek, a potem oddał cię Rathowi.

— Max? – Liz nie znała tej części historyjki

— Mój ojciec oddał cię Rathowi i zakochaliście się w sobie. Nie mogłem tego znieść. Dlatego chciałem aby Rath wziął ślub z Vilandrą. Sądziłem, że będzie honorowy jak zawsze. Ale nie był. Dla ciebie sprzeciwiłby się całemu światu. Byłem po prostu wściekły i zazdrosny. Przepraszam.

— Max. Nie jestem nią. – Liz szepnęła

— Jesteś. – spojrzał jej prosto w oczy – Owszem jesteś. Możesz być Liz Parker, ale jesteś Klariką. Jesteś nią. On cię kocha. Bez względu na to czy sprzeciwisz się temu czy nie... on cię kocha. Jakżeby nie mógł? C.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część