Uwagi: Liz nie ?zdobyła swojej specjalności w posługiwaniu się mocą (razem z Maxem nie uratowali kobiety, którą napadł złodziej). Michael jest załamany, ponieważ Maria nadal nie chce z nim być. Jessi bardzo poważnie zastanawia się nad przeprowadzką do Bostonu, gdzie czeka na niego wprost wymarzona praca. Isabel prosi o czas do namysłu.
*
Nie mogę wyjawić ci więcej... ponad to. To nie byłoby bezpieczne, dla ciebie lub dla nas... Mogę ci jedynie powiedzieć, że jesteśmy daleko, próbując uniknąć prawa i robimy dobro na świecie...
*
Więc... to już koniec. Naszego życia w Roswell. To była długa, dziwna podróż. Czy kiedykolwiek wrócimy? ...Nie wiem... Nawet ja, która widzę wszystko w przyszłości....
*
Michael obudził się z bolesnym krzykiem, zastygłym w piersi. Znowu ten sen. Z pozoru niewinny, zwyczajny. Ale przerażał go tak, że od kilkunastu dni nie mógł spać. Coś się stanie z Liz. Coś bardzo niedobrego.
Przez ostatnie dni, odkąd Tess ?załatwiła bazę, Liz wydawała się jak odmieniona. Obserwował ją przez cały czas z duszą na ramieniu, że tamten ponury sen się spełni. Że będą zmuszeni wyjechać z Roswell. Oni. Tylko kosmici.
Śmierć Tess uwolniła ją. To było... jakby słońce przyszło po wielu, wielu dniach cienia. I znów miała nadzieję. Każdy jej uśmiech, każdy gest promieniał nadzieją...
Stał przy swojej szafce, dosłownie kilka kroków od Liz, która również wyjmowała coś spośród sterty książek.
— Hej... – szepnęła nieśmiało.
Spojrzał na nią. Zawsze wydawała się dość powściągliwa w stosunku do niego. Dopiero po sylwestrowej nocy przestała go traktować tylko jak chłopaka przyjaciółki. Zresztą, sam odnosił się do niej raczej obojętnie. Zmiany, jakie w jej organizmie spowodował Max, zbliżyły ich do siebie. Należała teraz do jego ?rodziny.
— Wszystko w porządku?
— Tak. – uśmiechnęła się tym swoim czarującym uśmiechem – Przyszła odpowiedź z uniwersytetu.
Poczuł, jak coś w nim zamiera.
— Dostałaś się.
— Właśnie. – zamknęła szafkę i spytała bardziej zdecydowanie – Możemy gdzieś pójść i pogadać?
— Nie masz teraz zajęć?
— Michael, za tydzień promocja! Chyba należy mi się trochę wolnego...
Uśmiechnął się w końcu. Kto by pomyślał, że to ta sama ?kujonka?
Znaleźli jakąś pustą klasę. Było co prawda ciemno, ale żadnemu to nie przeszkadzało. Liz nie potrafiła jeszcze korzystać ze świeżo nabytych kosmicznych umiejętności i co chwila o coś się potykała, ale jakoś dotarła na drugi koniec sali. Michael szedł pewnie; w końcu jako kosmita od dzieciństwa widział doskonale w ciemnościach.
Liz była zakłopotana.
— Pewnie się zastanawiasz, co my tu robimy.
— Randka to na pewno nie jest! – zażartował – Chciałaś o czymś porozmawiać, więc mów. Możesz sobie darować owijanie w bawełnę czy wstęp. Jestem bezpośrednim facetem.
Splotła dłonie na kolanach.
— Co wy właściwie potraficie?
Wzruszył ramionami.
— Sama wiesz. Każdy ma inne moce. Wspólnymi jest zmienianie struktury molekularnej materii. Czasami robimy różne rzeczy na odległość, jak na przykład rzucanie złymi facetami z MetaChem. Ale chyba nie o to ci chodzi.
— Nie... Ja... Miewam sny. Bardzo dziwne.
— To raczej specjalność Isabel! – zauważył beznamiętnie.
Liz zebrała się w sobie. ?Nie owijaj w bawełnę i wyduś to z siebie w końcu, bo nigdy inaczej się nie odważysz!
— Są dziwne. Nierealistyczne. O tobie i o mnie.
Wreszcie.
Wpatrywał się w nią osłupiały.
— Chcesz powiedzieć... że o nas? Że.. my? – wyjąkał. On i Liz? Nie, to niemożliwe. Max i Liz kochali się jak szaleni. A on chyba do końca życia będzie beznadziejnie wpatrzony w Marię.
Liz zarumieniła się po korzonki włosów.
— Nie zrozum mnie źle. To są sny o nas, ale i nie o nas. Nikogo innego nie było. Na początku śniła mi się jeszcze Isabel, jej obecność. Ale potem wszystko ucichło.
— Byliśmy razem? – zapytał krótko.
— Nie wiem. – wyznała zakłopotana – Byliśmy razem, a jednak nie razem. Och, sama nie wiem! To takie dziwne....
Dotknął jej dłoni.
— Nie jestem Maxem, ale może spróbuję... nawiązać z tobą kontakt. Najwyraźniej nie mówisz mi wszystkiego.
— Boję się, ze nabrałam jakiejś... specjalności, czy co...
— Więc jakiś sen się sprawdził.
Zarumieniła się.
— Właśnie się sprawdza... – szepnęła – ?Sama wiesz, każdy ma inne... – powiedziałeś dokładnie to samo.
— Co jeszcze powiedziałem?
Wbiła wzrok w podłogę i pokręciła przecząco głową. Guerin ciężko westchnął. Przybliżył jej twarz do swojej, tak, że dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów.
— Musisz mi pomóc. Dasz radę.
Skinęła głową. Powoli, z wahaniem ujęła jego twarz w swoje dłonie. On zrobił to samo.
*
Nie mogę wyjawić ci więcej... ponad to. To nie byłoby bezpieczne, dla ciebie lub dla nas. ... Mogę ci jedynie powiedzieć, że jesteśmy daleko, próbując uniknąć prawa i robimy dobro na świecie...
*
Przestraszona do szaleństwa Maria, biegnąca szkolnym korytarzem. Skręca za załomem i ...
*
Liz otwiera szkolną szafkę i wyjmuje coś z książek do biologii. Kilka kroków dalej stoi Michael. Mówi do niego nieśmiałe: Hej...
*
Michael budzi się z przerażającego koszmaru. Albo raczej ktoś go obudził. Tuż obok leży Liz. Jej długie włosy zakrywają ramiona i miękko spływają na poduszkę. Coś mówi z czułym uśmiechem.
*
Pustynną drogą jadą cztery tajemnicze samochody. Nagły błysk w jednym zatrzymuje ich na chwilę.
*
Coś, co wygląda na jedną z kart tarota. Jest podpisana czarnym drukiem: Ukochani.
*
Liz stojąca nad urwiskiem. Łzy mieszają się z zacinającym deszczem. Powoli podnosi ramiona... i spada prosto w otchłań.
*
Cofnęła się gwałtownie, zahaczając o krzesło. Upadła na podłogę, ale szybko się podniosła.
— Liz...
Jej oczy pełne były obłędnego strachu.
— Nie, Michael... Ja nie chcę...
Wyrwała się z jego uspokajającego uścisku i wypadła jak szalona z klasy. Został sam.
— Guerin...
O Chryste, jeszcze Valenti się do niego przyczepił.
— Czego? – warknął, ale Kyle wcale się nie przestraszył. To, co działo się z Liz, przemiana w kosmitkę, paradoksalnie dodała mu pewności siebie.
— Rozmawiałeś z Liz?
— Nie, a czego?
Niemal natychmiast pożałował spontanicznego pytania.
— Wyglądała na wstrząśniętą, przerażoną, zagubioną... jakby sam diabeł ją gonił. Uciekła do damskiej toalety, dla ścisłości. Marii dziś nie ma, więc nie ma kto tam wejść, a mnie nie uśmiecha się warowanie pod ?Ladie's Room.
Uniesiona brew Guerina sugerowała, ze nadawałby się do tego.
— Chodzi o to, żebyś zrobił te swoje ?czary mary...
— Nie ten adres, stary.
— Może. Ale Evansa też nie ma. Co się dzisiaj z wami do cholery dzieje?
Michael zmęłł w duchu bardzo brzydkie przekleństwo. Z hukiem zatrzasnął szafkę i odwrócił się do syna byłego szeryfa.
— Zjeżdżaj i nie zawracaj mi dziś głowy. Nie mam ochoty zajmować się rozwydrzonymi panienkami.
Zszokowana Liz wciąż nie mogła złapać oddechu. Wpadła do damskiej toalety. Na szczęście nikogo nie było. Opłukała twarz zimna wodą i spojrzała w lustro. Napotkała swoje własne, przerażone i bezradne spojrzenie.
— Tylko spokojnie, to nie może dziać się naprawdę.
Ale w ciągu ułamka sekundy powróciły obrazy, które ujrzała w sobie przez Michaela. Miała maleńką nadzieję, że on tego nie widział.
Usiadła na podłodze. Łzy szoku i bezsilności płynęły cichym, nieprzerwanym strumieniem. Nie potrafiła przestać.
— Liz?
Tak naprawdę nie usłyszała tego głosu. Podniosła po prostu głowę i on tam stał, niepewny, czy może wejść. Po chwili zamknął za sobą drzwi ?na stałe.
Wtuliła się w niego, nim minął ułamek sekundy. Zaskoczony nie wiedział co zrobić. Ale w końcu objął ją ramionami. I co z tego, że pomoczy mu bluzę? To i tak przez niego. To jego wina.
— To moja wina.
Spojrzał na nią zdezorientowany.
— Czytasz w moich myślach?!
Teraz ona patrzyła na niego, jakby urwał się z choinki.
— Skądże. Nikt tego nie potrafi. – otarła łzy rękawem – Mówiłam o ich śmierci.
— Ktoś umrze?
Skinęła głową. Zrozumiał, ze wybiegła nie dlatego, ze przeraziła się tego, co w nim zobaczyła. Ależ był egoistą!
— To było straszne. Widziałam ich wszystkich, od środka.... Naseda, Nicholasa... i wielu innych. Za każdym razem, kiedy zabijali. Ja... staję się taka jak oni. Staje się! Ich ręce były moimi. To moja ręka zabijała. Jestem morderczynią.
Ujął jej twarz w dłonie.
— Lizzy... Tamci zabijali niemalże z przyjemnością i z różnych przyczyn, przeważnie po to, by żyć w spokoju. Ty niczym się nie stajesz. Jesteś hybrydą. My nie zabijamy. Nawet śmierć Alexa nie była zaplanowana, rozumiesz? Poza tym nie jesteś zdolna do zabicia kogokolwiek. W przeciwieństwie do pozostałych my mamy dusze, odczuwamy ludzkie emocje i to nas właśnie odróżnia od innych. Potrafimy kochać. Ty kochasz życie... a nade wszystko Maxa. Nie potrafiłabyś go kogokolwiek pozbawić.
Był tak blisko, że nie mogła złapać tchu. Wspomnienie brutalnych obrazów powoli bladło. Michael oddziaływał na nią całą swoją mocą. Nareszcie znalazła spokój. I to było cudowne. Jakby wreszcie odnalazła dom.
Tą noc – pierwszą od wielu – przespał spokojnie jak niemowlę. Następnego dnia rano wkroczył rześko do Crashdown. Nawet poranna zmiana, podczas której dokuczała mu jak zwykle Maria, nie popsuła mu humoru.
— Coś taki szczęśliwy? – pan Parker wydawał się zdumiony nagłą epidemią szczęśliwości w Roswell. Liz też miała wspaniały humor, kiedy wsiadała do samolotu, by zawieźć potrzebne papiery na uniwersytet.
— Dziewczyna! – Michael wyszczerzył zęby w rozmarzonym uśmiechu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że za jego plecami właśnie stanęła Maria – A co u pana?
— Doskonale. Liz dostała się na Harvard!
— Tak, słyszałem, ale jeszcze nie miałem okazji jej pogratulować.
— Raczej nie będziesz miał okazji. Wyjechała rano załatwiać formalności.
Nie wiedzieć czemu dobry humor Michaela gdzieś się ulotnił.
Pierwszą osobą, którą zobaczyła wchodząc do Crashdown był Michael. Rzuciła mu nieśmiałe spojrzenie.
— Hej.
— Cześć. Wyglądasz strasznie.
— Dzięki! – roześmiała się – Gdzie pozostali? I co tu robisz o tej porze?
— Max jest u Isabel. Dyskutują.
Parker skrzywiła się. To nie wróżyło najlepiej.
— Co się stało?
— Isabel chce wyjechać do Bostonu. Za mężem.
— Och. – usiadła zaskoczona na stołku, usiłując opanować rozczarowanie, ale i dumę; Isabel musiała sporo kosztować prośba o wyjazd, z pewnością o wiele więcej niż ?królewskie pozwolenie na ślub – Zasługuje na szczęście.
— Fakt. Trochę za dużo tych kosmicznych problemów.
Zdjął z wieszaka kurtkę.
— Wiem, ze jest późno. – mruknął cicho, tak, by tylko ona go usłyszała – Musimy pogadać. Sami.
— Ok. Zamknij drzwi i przyjdź na górę.
Zabrało mu to z pięć minut, ponieważ nie mógł znaleźć klucza. Nie chciał używać mocy. Czuł się obserwowany. To irracjonalne, głupie uczucie sprawiało, że czuł się jak jakiś przestępca.
Wszedł do pokoju Liz w momencie, kiedy wychodziła z łazienki. Mokre włosy i brak makijażu jednoznacznie mówiły, że maksymalnie wykorzystała dany jej czas.
?Jaka ona śliczna! – pomyślał mimowolnie – ?Nie tak jak Maria, ale z niej promieniuje cos takiego, co sprawia, że człowiekowi robi się ciepło na sercu, a świat staje się piękny.
— Lepiej gdzieś pójdźmy. Możesz chyba wychodzić.
— Jasne. – otworzyła jednym ruchem szafę i zaczęła wyjmować rzeczy – Dwie minuty.
Ponownie wpadła do łazienki. Wystarczyła jej połowa wyznaczonego czasu. Kiedy wychodziła, Michael stał przed komodą i przyglądał się zdjęciom.
— Możemy iść.
Wyszli przez taras. Po kilkunastu minutach znaleźli się w parku koło biblioteki. Nie było to może najbezpieczniejsze miejsce, ale przecież Michael nieraz udowodnił, że potrafi obronić każdego.
— Nadal dręczą cię sny?
Skinęła głową.
— Są bardzo wyraźne. To już nie jest przypuszczenie.
— Widziałem to w twoich oczach, kiedy mnie dostrzegłaś w ciemnościach. Patrzyłaś na mnie, jakbyś wiedziała, co mam pod koszulką! – zażartował. Liz jedynie ciężko westchnęła.
— A twoje sny? Wówczas, kiedy nawiązaliśmy kontakt... One były piękne. Ale szalenie cię przerażały.
— To prawda. Nie wiem, czemu.
Nieprawda, wiesz, ostatni idioto. Doskonale wiesz. Ale przecież nie możesz przyznać się do tego Liz Parker, dziewczynie twojego jedynego przyjaciela.
Nieprawda. Liz także została jego przyjacielem. Nie mógł jej stracić.
— A twoje... Coś się wyklarowało? Dlaczego jesteśmy razem? Można jakoś zapobiec katastrofie?
Skinęła głową poważnie.
— Wiesz, dlaczego nie wyczuwam obecności Maxa? Nie widzę też Marii.
— Boże... – szepnął przerażony – Bo nie żyją...
— Tak – wykrztusiła.
— Jak w moich snach... Max miał zginąć podczas promocji. Poświecić się dla nas. A my wyjedziemy. Maria i Kyle zostaną. Federalni dobiorą się do tych, którzy zostaną.
Liz zaczęła płakać.
— Śni nam się co innego... ale efekt jest ten sam. Może to jakieś ostrzeżenie?
— Nie wiem! – bezradnie wzruszyła ramionami – Wiem tylko, że nie chcę, by umarł Max... Maria... i ci wszyscy, którzy pozostaną. Namówię Maxa, by pozwolił Isabel wyjechać, pod warunkiem, że wyprowadzą się natychmiast.
— Śni ci się, dlaczego giną?
Potrząsnęła głową zamyślona.
— Nie. Śni mi się to samo, co widziałam wtedy, w klasie... Siedzę w mordercy, słyszę jego myśli, staję się nim, wiem to, co on. To wojskowi. Podejrzewam, że jakimś sposobem doszli do tego, ze w Roswell jest więcej niż jeden kosmita. Najwyraźniej wybuch w Roger's Base nie nauczył ich ostrożności.
— Więc musimy wszyscy wyjechać.
— Ty już podjąłeś decyzję, prawda? – zapytała łagodnie.
Potwierdził.
— Czekałem na ciebie, żeby się upewnić.
— Pod Crashdown stał twój motocykl... więc to już koniec?
Objął ją. Stali tak długo objęci, aż z nieba zaczęły spadać zimne krople. Deszcz o tej porze roku w Roswell był rzadkością. Jakby sama planeta płakała nad tym, co ma się stać.