Sześć par oczu z ciekawością wpatrywało się w Liz, która miotała się po pokoju. Salon Ramirezów stał się miejscem natychmiastowego zebrania, zaraz po tym, jak Michael odjechał. No, właściwie to jakąś godzinę. Uprzedziła młodych małżonków telefonicznie, że się do nich wpakują.
Do Crashdown iść nie mogli.
— Chcesz powiedzieć, że wojsko wie?
Liz skinęła głową.
— Tak sądzimy.
— To jasne, że po wybuchu w bazie chcieli wiedzieć, czy na Ziemi nie ma innych... ale skąd wiedzieli, by szukać w Roswell? Jak wiedzieli, kogo namierzyć?
— Tess leciała do Roswell. – stwierdził Jessi, który jak dotąd siedział cicho – Staliście się podejrzani ze względu na to, że kiedyś tworzyliście paczkę. Już to sprawiło, że jesteście na celowniku.
— Michael czuł się obserwowany. – mruknęła Liz – Ja nie.. ale...
Zastanawiała się przez chwilę.
— Daliśmy się zwieść pozornemu spokojowi. Musimy wyjechać. Jak najszybciej. Max?
Nie wyglądał na kogoś, kto chce podjąć tą decyzję.
— Michael już wyjechał, nie pożegnawszy się nawet. Jesteś pewna co do tych informacji? Jak do tego doszliście?
Liz usiadła skwaszona na dywanie. Nie chcieli jej uwierzyć.
— Od wielu dni oboje mieliśmy dziwne, nierealistyczne sny. Problem w tym, że pewne elementy tych snów zaczęły się sprawdzać... Nawzajem się sprawdzaliśmy, nie mając pojęcia, co począć. Kiedy poleciałam do Bostonu, sny się zmieniły. Oprócz kilku rzeczy, wszystko może się wydarzyć.
— Czy my zginiemy?
Maria jak zwykle nie owijała w bawełnę.
— Nie wiem o wszystkich. Ja śniłam o trójce z nas, o mnie, Michaelu i Isabel. Na początku było nas troje, krótko nasza trójka, nieco dłużej ja i Michael... Ja byłam na końcu jeszcze krócej niż Isabel na początku.
— Co śniło się Michaelowi?
— Są dwie wersje. Każda się różni sposobem, większością wydarzeń, ale efekt pozostaje ten sam. Michael śni o tym, że zginęliśmy podczas promocji. Większość z nas.
— Kto?
— Max, Isabel, Tess, Kyle... i państwo Evans.
— Co z resztą?
— Nie wiem. Ale sądząc po jego zachowaniu, będzie bardzo źle. Mój sen różni się. Przeżyliśmy promocję, uciekając w ostatniej chwili. Problemy pojawiły się później, bowiem Maria i Kyle zostali. Wpadli w ręce wojska, a my próbowaliśmy ich uratować. Nie udało się.
— Jakieś elementy wspólne? Śmierć. Jak dobrze wiedzieć, kiedy umrę. Przynajmniej zdążę napisać testament.
— Maria!!!
— Więc co robimy? – Isbael zadała najważniejsze pytanie. Wszyscy spojrzeli wyczekująco na Maxa.
Liz wpatrywała się w człowieka, którego twarz zdążyła wyryć się w jej umyśle na zawsze. Autor powieści scencie-fiction, gość specjalny... zwiastun śmierci.
Czuła na sobie wzrok Maxa. Spojrzeli sobie w oczy.
Nie odejdę bez ciebie, Max. Jesteś całym moim życiem.
Musisz.
Jego oczy wyrażały to, czego nie mogły słowa. W końcu odwrócił głowę, wstał i zaczął przedzierać się przez rzędy do głównemu przejściu.
Liz czuła, jak jej serce umiera.
Światła zgasły. Isabel żegnała się z rodzicami i mężem. Wyszli wszyscy do głównego holu.
Liz stanęła w drzwiach i ostatni raz spojrzała na Maxa. Ich oczy spotkały się jeszcze raz.
Kocham cię.
Zabrakło im dwóch sekund. Dwie sekundy zadecydowały o życiu. Dwie sekundy wahania. Tyle trwało ich ostatnie porozumienie.
— Masz! Napij się. – Michael postawił przed nią jakąś puszkę – To wysokoenergetyczne paskudztwo. Musisz mieć siły.
Pozbawiona woli posłusznie wzięła do ręki aluminium i nagle syknęła z bólu. Puszka potoczyła się po podłodze, zatrzymała się o nogę stołu i w kilka sekund stopiła się.
— Posłuchaj Liz! – Michael uklęknął przed nią – Spróbuj. Błagam cię. Nie myśl o przeszłości... Musimy wymyślić, jak się dostać do bazy i wyciągnąć ich.
*
— Nie!!!
W ułamku chwili, kiedy odwracała głowę, by opuścić salę gimnastyczną liceum, rozległ się huk wystrzału.
Max.
Serce boleśnie tłukło się w piersi, dłonie bezwiednie poszły do przodu... ławki poleciały z hukiem na ściany. Liz biegła do Maxa.
*
— Isabel! – głos Michaela wyrwał Liz zamyślenia – Tylko to nam zostało.
— A tamten lekarz, którego kiedyś sprowadził Jessie?
— Wojsko go namierzyło. Jedziemy z Marią. Potem odbijemy Isabel.
*
Wojskowi... Widziała, jak wkraczają do sali z triumfującym uśmiechem na ustach. W bezdennych otchłaniach rozpaczy zamigotała gdzieś zimna nienawiść, ale szybko zgasła. Martwe ciało Maxa w jej ramionach... wciąż zdawało się pulsować życiem.
— Popełniliście niewybaczalny błąd. Trzeba najpierw było zabić mnie! – powoli wstawała. Ich dowódca, jakiś major wyciągał właśnie broń. Wystrzelił kilka razy, ale za żadna kula nie trafiła celu. Upadły na parkiet.
Podłoga zaczęła się trząść. Od Maxa nagle buchnął okrąg płomieni, który w ciągu kilku sekund zajął całe pomieszczenie.
Poczuła wtedy nagle, że jakaś ręka obejmuje ją w pasie i ciągnie ją w tył, do bezpiecznego wyjścia. Nie wiedziała, kto to, ale nie zamierzała pozwolić by rozdzielono ją z Maxem.
Jego ciało zamieniło się w proch.
— Max! Nieeee....
Jej rozdzierający krzyk zatrząsł budynkiem. Wyrywała się ratownikowi, ale on był silniejszy. Wyciągnął ją na korytarz.
*
Przestraszona do szaleństwa Maria, biegła szkolnym korytarzem. Skręciła za załomem i ... nie, to był jakiś koszmar. Musi się zaraz obudzić.
Michael obejmował Liz, trzymając jej twarz w swoich dłoniach i coś do niej mówił z czułością.
To nie mogła być prawda.
Zawróciła i pobiegła w stronę parkingu na tyłach szkoły, gdzie zostawiła samochód. Cokolwiek widziała, nie chciała wiedzieć, co to oznacza.
*
Dopadła jetty w kilkanaście sekund. Trzęsącymi rękoma wyjmowała z kieszeni kluczyki. Otworzyła drzwi i wsiadła, nerwowo czekając na pozostałych.
Zobaczyła, że Michael wybiega w budynku, ciągnąc za sobą Liz.
Przekręciła kluczyk w stacyjce...
*
Wciąż czuła na sobie ognisty podmuch, który zmiótł samochód Marii. Zrobiło się jej zimno, mimo, że leżała przykryta kocem.
Jessi wszedł do pomieszczeń dawnej kopalni srebra. Spojrzał na dziewczynę, która zajmowała prowizoryczne posłanie. Trzęsła się, jak w gorączce, chociaż jej nie miała. Lekarz powiedział, że zagrożenie dla życia minęło.
Dobrze przynajmniej, że nie została postrzelona.
Michael podniósł się ze swojego miejsca przy oknie. Wyglądał strasznie. Nigdy nie widział człowieka tak złamanego, a jednocześnie silnego. Jego najlepszy przyjaciel i ukochana dziewczyna właśnie zginęli. Najlepsza przyjaciółka została postrzelona i przejęta przez wojsko. Podobnie, jak szeryf i jego syn, którym zawdzięczali tak wiele.
Ale Isabel wciąż żyła. Podobnie jak Michael i Liz.
— Nikogo na horyzoncie. Jedliście już?
Guerinn potrząsnął przecząco głową.
— Nie. Nie zawsze odczuwamy podstawowe potrzeby... – westchnął ciężko i rzucił uważne spojrzenie na Liz, która kuliła się pod dwoma kocami. Wiedział doskonale, o czym myśli. Byli razem, a jednocześnie nie ze sobą. Isabel była wyczuwalna, ale sygnały od niej były coraz słabsze.
Jak na razie dominowała jej wersja przyszłości.
Nagle się spięła.
— Co?
— Słyszę samochody. Cztery.
Michael wbiegł po schodach do ich obserwacyjnego punktu i nie usłyszał już, jak Jessi spogląda na Liz ze zdumieniem i pyta:
— Jak...?
Wrócił po kilku sekundach.
— Cztery czarne wozy. Unieruchomiłem ich na chwilę.
— Ile mamy czasu?
— Bardzo niewiele.
Pomógł jej wstać. Rana po odłamku wybuchu samochodu bardzo ją osłabiała.
Max nie żył, a on teraz był królem.
Tak bardzo chciał, by moc przeszła już na niego. Mógłby pomóc Liz i łatwiej byłoby ocalić Isabel.
Ocalić przyszłość przed ich snami.
— Jest tu tylko jedno wyjście. Zdążymy? – spytał Ramirez. Michael potrząsnął przecząco głową.
— Z ranną nie zdążymy. Mam inny pomysł. Lizzy, jak tam aluminium?
*
Liz stała nad otchłanią. Niebo zasnute było czerwonymi chmurami. Setki dziwnych, małych pojedynczych robaczków chodziły wokół niej... omijając ją szerokim łukiem.
Nagle otoczenie zmieniło się. Znajdowała się na pustyni, koło jaskini z inkubatorami. Granatowe, ciemne niebo roziskrzyło się nagle i zobaczyła Królewską Pieczęć Antaru.
Max.
Stał za nią. Wiedziała o tym, ale nie mogła się odwrócić. Nie mogła zrobić żadnego ruchu.
Poczuła, jak coś ją obejmuje. Ale to nie był już Max.
*
Michael postawił Liz na ziemi. Stać jeszcze mogła bez wysiłku, a nigdy nie gojąca się rana nie dokuczała zbytnio. Mogła więc koncentrować się na mocy.
— Wytrzymasz?
— Tak.
Stała nad wysoką skarpą, a pioruny gwałtownej, letniej burzy uderzały całkiem niedaleko. Niedaleko, ukryte wśród skał, stały budynki rządowej bazy. Kolejnej bazy, którą zamierzali rozwalić w drobny mak.
Tess miała świetny pomysł z wysadzaniem budynków. Niszczyło to 90% materiałów dowodowych i większość uzbrojenia. Musieli tylko znaleźć sposób, by wywabić personel obsługi. To nie było łatwe.
— Idę do Kyle'a. Zobaczymy się na miejscu.
Skinęła głową. Cztery minuty i dwanaście sekund później nadjechały samochody.
— Jak w zegarku.
Rozpostarła ręce, uniosła twarz ku niebu zasnutemu ciemnymi chmurami. Ciężkie krople deszczu rozbijały się wokół niej, ale jej nie dotknęły.
Skoczyła prosto pod koła nadjeżdżającej kolumny samochodów.
Co za beznadziejna ochrona.
Myśleli, że będzie o wiele ciężej dostać się do środka, tymczasem wszystko poszło gładko. Michael założył maskę i zmienił sobie twarz w facjatkę dowódcy bazy, generała McEvana. Straszny gbur.
Poprzedni dowódca ich wrogów, major, był o wiele inteligentniejszy. Ale mniej zawzięty.
Przez ostatni rok, kiedy to niszczyli systemy obronne Stanów i tropili ludzi odpowiedzialnych za śmierć ich najbliższych, wydarzyło się bardzo wiele. Bez większych problemów ochronili Evansów, Parkerów, a nawet Jessiego, który wyjechał z Roswell do Bostonu i był obecnie prawnikiem w świetnej firmie i zarabiał krocie.
Przynajmniej nie musieli dbać o fundusze. Pomagał im, jak tylko potrafił. Cała trójka wierzyła święcie, że Isabel wciąż żyje.
I właśnie uzyskali dowód. Nie powiedzieli Ramirezom, ani nikomu innemu. Kyle być może był zdziwiony, że ściągnęli go z Roswell do akcji, ale nauczył się, że dwojgu wyjątkowym kosmitom pytań nie należy zadawać.
On sam nie chciał znać odpowiedzi.
Przez ostatni rok nauczyli się z Liz być razem. Byli dla siebie ostatnia deską ratunku. Wiedzieli, że póki będą razem, póki będą stanowić jedność, mają jeszcze szansę.
Królewska Pieczęć nie przejęła znów nad nim kontroli. Ku zdumieniu wszystkich prócz samych Michaela i Liz, insygnia podzieliły się między nich.
Kyle twierdził, że to dlatego, iż Max bardzo kochał Liz i uważał ją za sens swojego życia. Przypuszczał, że nawet w chwili śmierci starał się zapewnić jej maksimum bezpieczeństwa. Oddał jej cząstkę siebie. Swoją moc i potęgę.
Wszystkich dziwiło, że Liz wyszła za Michaela. A przynajmniej tak wynikało z ich nowej sytuacji. Nowe tożsamości, nowy dom, nowe środowisko. Pojechali do Hartford, by mieć bliżej do Jessiego i źródła swoich informacji o amerykańskich bazach wojskowych, które miały coś wspólnego z Antarem.
Okazało się, że jest ich bardzo wiele.
Kiedy zadźwięczał alarm, a w oddali słychać było odgłosy broni strażników, zrozumiał, ze nadszedł jego czas. Wrócił do swojego dawnego wyglądu i bez większych problemów dostał się do podziemi bazy.
Liz przez krótką chwilę zastanawiała się, co zrobić z systemem kamer, ale ostatecznie stwierdziła, że do niczego nie będą jej potrzebne. Jednym ruchem spaliła cały system.
Przez kilkadziesiąt sekund awaria odcięła prąd.
Żołnierze pilnujący ukrytych, tajemniczych drzwi leżeli nieprzytomni na podłodze. Generał McEvan zaklął w duchu. Co prawda mogło to by cokolwiek, ale miał niemal pewność, że to znowu byli Oni.
Nie wiedzieli dokładnie, ilu ich było. Działali z niesamowitą precyzją, niszcząc jedną bazę wojskową za drugą. Wspólnym mianownikiem ataków, jak szybko odkryli, byli kosmici. W każdej z zaatakowanych baz było coś, co miało wspólnego z tajemniczymi obcymi.
Od pięćdziesięciu lat usiłowali dociec, o co im chodzi. Nikomu się to jeszcze udało.
Wyjął broń i odbezpieczył. Być może to fałszywy alarm...
Liz po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy płakała. Myślała, że nie jest już do tego zdolna, ale miała w sobie więcej z człowieka, niż sądziła...
Trudno byłoby ją rozpoznać. Niegdyś dziewczyna, która tryskała energią, radością życia, leżała teraz bez przytomności na posadzce w dziwnym pokoju. Związana, podłączona do kilku kroplówek przypominała raczej cień niż żywą istotę.
Odłączyła ją od tego wszystkiego i natychmiast zadźwięczały ostre alarmy.
Isabel nagle otworzyła oczy.
Taaak, to była Isabel. Te oczy, silne, z nieugiętą wolą.
Podniosła ją bez większego wysiłku.
Od razu pojęła, na czym ją trzymano. Dlaczego nie mogli nawiązać z nią kontaktu, spotkać się we śnie. Podawali jej to samo, co Maxowi Łowcy Kosmitów. Środki, które wpływały na system nerwowy mózgu. Jedyne, co blokowało moce obcych.
Pogłaskała ją po policzku.
— Wszystko będzie dobrze. Zabierzemy cię do domu.
— Nie sądzę!
Zimny głos za jej plecami przerwał jej ledwo nawiązaną łączność z Michaelem. Odwróciła się z irytacją. Wysoki blondyn w cywilu wpatrywał się w nią uważnie, a w prawej dłoni dzierżył uzi wymierzone prosto w jej serce.
— Nie sądzę. – oświadczyła spokojnie, wciąż trzymając Isabel w ramionach. Spojrzała uważnie na przeciwnika.
Chyba niewiele wiedział o obcych, skoro przyszedł tu sam i mierzył do niej tylko z uzi.
Zmrużyła oczy i bez wysiłku rzuciła mężczyzną o ścianę. Zamroczyło go na chwile, a broń poleciała w drugi kąt pomieszczenia.
— Nie...
Ledwo słyszała głos Isabel.
— Nie zamierzam go zabijać, Is. Nie jestem Nasedem.
Pani Ramirez zdobyła się na jeszcze jeden wysiłek.
— Żyję, bo nie pozwolił na moją śmierć. Inni... od razu by mnie zabili, a on... tylko mnie tutaj trzymali.
Chyba jednak nie! – pomyślała Guerinn, ale nic nie powiedziała. W tym momencie wbiegł Michael, jednym spojrzeniem ogarnął sytuację i oznajmił:
— Problemy. Parking pod ziemią zablokowany. Rano jakiś ciołek walną w ścianę koło wyjazdu.
— Ok. Bierz generała.
— Co?
— Na razie wykorzystamy go jako kartę przetargową.
Westchnął ciężko i chwycił generała za ubranie.
Dwie minuty później znaleźli się przed głównym budynkiem.
Generał okazał się nadzwyczaj przydatny. Jego podwładni nie mogli strzelić, póki jeden z obcych nie trzymał go w swych rękach. Nikt jeszcze nie widział, jak Obcy zabijają i jak szybko to robią. Mogli się spóźnić.
Szantażując prawie całą bazę dotarli do parkingu, gdzie stały najlepsze samochody. Liz wybrała jeden z terenowych, a tymczasem Michael spokojnie oznajmiał żołnierzom swoje groźby:
— Jeśli zobaczymy, że nas ścigacie do przełęczy, generał zginie, a baza wybuchnie.
No nieźle, dobre dwie godziny jazdy po pustkowiach.
— Jeśli zostawicie nas w spokoju do tego czasu, odstawimy go z powrotem.
— Nie mamy żadnych gwarancji.
Michael spojrzał ze złością na drugiego po dowódcy człowieka w bazie.
— Wyślij żołnierzy do gabinetu szefa. Prawa szuflada. Nadajnik sięga aż do przełęczy... a nawet trochę za. Jeśli będziecie chcieli poświęcić szefa... Jeśli nadajnik wybuchnie, wybuchnie i baza. A generała odstawimy żywego...
Liz machnięciem ręki otworzyła tylne drzwi terenowego wozu.
— Nieźle... Skórzane fotele? Cóż za rozrzutność! – mruknęła rozbawiona. Tymczasem innym do śmiechu nie było, szczególnie tym, co trzymali na celowników obcych, którzy porywali generała. Po trzech minutach wrócił zdenerwowany ?drugi dowódca.
— Najwidoczniej zobaczył atomówkę! – uznała Liz. Wśród żołnierzy przeszedł szmer.
Jak łatwo dzisiaj złamać morale.
— Więc? – spytała chłodno.
— Ok. Musicie tylko poczekać, aż przyniesie ktoś wam kluczyki. To oryginalny merc, trzeba oryginalnych kluczyków do stacyjki, bo nie dacie rady.
Wzruszyła ramionami. Przejęła generała, który powoli zaczął się budzić. Związała go czymś, czego nie mógł zobaczyć, ale co czuł. To wystarczyło.
Gdyby wiedział, że to tylko halucynacje, które wywoływała!
Michael usiadł za kierownicą i uruchomił samochód. Liz osłaniając się generałem, wsiadła na tylne siedzenie. Ruszyli natychmiast.