Luthien

Król Zan i królowa Simbelmyne (17)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Rozdział 17 Zwykłe problemy i niezwykła podróż

Piszcie komentarze!

Jechali na pustynię. Z rodzicami pożegnali się w Crashdown. Ciągle mieli łzy w oczach. Jechali z nimi szeryf i pan Parker-mieli zabrać samochody-oraz Kanster. Zatrzymali się pod skałami. Melaya i Kanster poszli do groty, a Roswellianie żegnali się z kierowcami.

—Nigdy nie zapomnimy, co pan dla nas zrobił-powiedział Max do Valentiego.

—Nie mów jakbyśmy nie mieli się więcej zobaczyć.
Liz rozmaiała z ojcem.

—Lizzie, córeczko, wybacz mi, że przysparzałem ci tylu kłopotów i cierpień.

—Tato! To ty musisz mi wybaczyć. Ja mogę jedynie dziękować. Wrócę, obiecuję.
Zostawili Kyle samego z ojcem i ruszyli w stronę groty.
Melaya i Kanster kręcili się koło granilithu.

—Gotowi do pozaziemskiej podróży?
Max uruchomił granilith i niedługo potem wszyscy byli już w środku.

—Kanster, pilnuj ich. Do widzenia.

—Do widzenia królowo, królu-ukłonił się Melayi i Maxowi-Przywróćcie pokój w Układzie, powodzenia!
Statek wystartował.

—Do zobaczenia Ziemio-powiedziała Liz, widząc jak planety robi się coraz mniejsza.
Dopiero teraz mogli podziwiać piękno statku. Miał przezroczyste ściany, ale biła od nich fioletowa poświata. W ciągu kilku minut stracili z oczu Ziemię. Po 20 minutach opuścili Układ Słoneczny.

—Mamo, to cudowne!-zawołała mała Mel.

—Tak, piękne, ale opuściliśmy nasz dom, jesteśmy pierwszymi, którzy opuścili Ziemię z własnej woli, ale wbrew sercu.

—Liz, sama powiedziałaś, że nie mamy innego wyjścia.-rzekł Max i przytulił ją.

—ale to nie jest miły obowiązek.

—Liz, kiedy zobaczysz Antar pokochasz go.-powiedziała Melaya.

—Tego się boję. Wolałabym znienawidzić go. W przeciwnym razie zawsze będę rozdarta na pół.

—Nie możesz tego uniknąć. Max jest królem Antaru, nawet jeśli tego nie chce. Jeżeli wrócicie na Ziemię, to ja też będę rozdarta.

—Tylko, że ciebie na Ziemi trzymamy tylko my, a ...

—A Maxa nikt nie zmusi do objęcia tronu.
Nie rozmawiali już o tym. Podziwiali kosmos. Powoli zapadali w sen. Przespali całą drogę. Oprócz małej Mel.
Znowu śnił jej się ten sen. Im bliżej byli Antaru tym wyraźniej widziała wszystkie wydarzenia. Znowu rozmawiała z tą dziewczyną.
"Więc lecicie do nas?"
"No, niedługo się spotkamy"
"To niebezpieczne, nie powinni was zabierać ze sobą"
"Dlaczego?"
"Pamiętasz ten sen? To wizja, wizja przyszłości"
"Nie chcę, żeby to się stało"
"Możemy temu zapobiec, ale jedna Królewska Piątka nie wystarczy"
"Mama cię uwolni i pomożesz nam"
"Nadal brakuje nam osób, chyba, że....może on by pomógł"
"kto?"
"przyjaciel mój i mojej mamy"
"kim jesteś?"
"Niedługo się zobaczymy"
"Nie odchodź, poczekaj chwilę"
"Niedługo będziecie na Antarze. Pamiętaj, jesteś potężna, twój sen się nie sprawdzi, jeśli uwierzysz w siebie, rodzice będą potrzebowali twojej pomocy...do zobaczenia Mel"
"Proszę! musze coś wiedzieć!"
"Mów"
"Dlaczego ja? Dlaczego ze mną się skontaktowałaś?"
"Jesteś w 90% Antarianką, ale twoja mama jest Ziemianką. Czy to nie dziwne? Jesteś inna, będziesz kiedyś królową. Nie będziesz miała wyboru, w przeciwieństwie do Zana"
"Zan nie żyje, mój tata to Max"
"Wiem, on wie, ale królowa matka nie zrozumie. Wszystko zależy od twojej mamy. Ale jest pewna przeszkoda-ona jest tylko człowiekiem."

—jest aż człowiekiem-pomyślała-"Nie odpowiedziałaś na moje pytanie"
"Znałam Zana i jego siostrę, znałam Melayę. Ona, Vil i niezapominajka wychowały mnie."
"Lizzie"
"Tak, wiesz co znaczy to imię, nie dotyczy jednej osoby, będzie 5 osób, które mają prawo do tego imienia, jesteś jedną z nich."-powiedziała i odeszła.
Mel znowu znalazła się w ogrodzie. Słyszała głosy rodzeństwa. Była najstarsza, musiała się nimi opiekować, szególnie mała El.
Zauważyła czterech dorosłych ludzi zbliżających się do nich. Mieli jakąś broń, potężną broń.
"Witajcie maluchy, zabierzemy was do rodziców"-powiedział przywódca. Nie miał broni. Mel posunęła się krok naprzód. Wyciągnęła rączkę.
"Nigdzie nie idziemy"
"Mała, nie chcesz chyba, żeby stało ci się coś złego?"
Użyła mocy, kosmici włączyli broń. Traciła tylko siły, ale jakaś cząstka jej podpowiadała jej, że może wygrać, da radę.
Nie uwierzyła, przegrała. Znowu.
Obudziła się z krzykiem. Rozejrzała się. Widziała juz Układ.
"niedługo się obudzą"-pomyślała-"muszę powiedzieć o tym mamie"
Wstała, podeszła do ściany i dotknęła jej ręką. Była mała, ale wiedziała, że jest silna. Czasami nie rozumiała świata, który ją otacza, czasami nie chciała rozumieć, nie chciała się bać, nie chciała cierpieć. Miała dopiero 5 lat, ale los wymagał od niej o wiele więcej niz od jej rówieśników.
"Pomożesz nam"
Spojrzała na zbliżający się Układ.
"Tam jest drugi dom mojego taty, ale gdzie jest mój dom?"
"Twoim domem jest Antar"-usłyszała w odpowiedzi.
Odwróciła się. Wszyscy spali.
"Kto to?"
"Nie masz pojęcia jak potężni są wszyscy lęcący tym statkiem"
"Granilith?"
"Nie, granilith to zwykłe źródło energii"
"Wyrocznia..."
"Ta planeta cię zmieni."
"Nie próbuj kierować mną. Nie potrzebuję większej wiedzy o przyszłości. Zresztą nawet ty nie wiesz wszystkiego"
"Gdyby nie ja, nie byłoby ciebie"
"To prawda, ale ona mogła zapobiec tylu nieszczęściom, ale wmówiłaś jej, że to niemożliwe."
"sama się przekonasz, że..."

—Mel, obudziłaś się już?-z "rozmowy" wyrwał ją Max.

—Tak tato, spójrz, to Układ. Niedługo dolecimy.
Wszyscy powoli budzili się. Byli zdenerwowani, ale nie bali się. Byli teraz ubrani w długie płaszcze z kapturami-tradycyjny strój podróżnych, jak wyjaśniła im Melaya.

—Nareszcie.-powiedziała, uśmiechając się, Melaya-Zaraz lądujemy. Przygotujcie się-czas poznać dom waszych przodków.
Max zaczął budzić Liz. Tylko ona jeszcze spała.

—Kochanie, obudź się, już jesteśmy.-powiedział łagodnie.

—Co? Liz jeszcze śpi?-zdziwiła się Melaya.

—Liz, już czas!
Nie reagowała. Spała dalej.

—Mel, czy to normalne?-spytał zatroskany Max.

—Nie, nie wiem, co jej jest, trzeba zabrać ją do królowej.
Weszli w atmosferę Antaru. Ściany granilithu stały się ciemne i nieprzezroczyste.

—Mamo, obudź się.-Melania złapała Liz za rękę-obiecałaś jej pomóc.
Max nie rozumiał oco jej chodzi. Wziął Liz na ręcę.
Przy lądowaniu nie czuli w ogóle turbulencji. Poprostu nagle otworzył się właz. Nie widzieli co jest na zewnątrz, kurz zasłaniał im widok.
Melaya pierwsza się ocknęła.

—Max, Is, Michael załóżcie kaptury-rzuciła im przed wyjściem. Zniknęła za włazem. Reszta poszła za nią.

—Witaj na Antarze królowo Maliano, cieszymy się z twojego powrotu-pierwsze, co usłyszeli, to powitanie.
Przed nimi stało pięciu żołnierzy-nie trudno na to wpaść-mieli broń i byli ubrani w specjalne murdury.

—Nawet nie wiecie jak bardzo tęskniłam do tej chwili.

—Kto to?-spytali, kiedy spostrzegli Maxa i resztę. Zagrodzili im drogę.

—To moi przyjaciele z Ziemi, pomogli mi wrócić do domu.

—Musimy ich sprawdzić.

—Mel, nie ma na to czasu, trzeba zająć się Liz.-wtrącił się Max.

—Mamy ranną, trzeba zabrać ją do uzdrowicieli.-powiedziała Melaya, a widząc, że nie przekonała go tym dodała-ręczę za nich, jeśli coś się stanie z ich winy, to będzie na mnie.

—Nie ważne kto będzie kosłem ofiarnym, lepiej, żeby go w ogóle nie było-odparła żołnierz-muszę ich sprawdzić, takie mamy prawo.

—Człowieku, nie widzisz, że z nią jest coś nie tak?-zdenerwował się Michael.

—Królowo, nawet na twoja prośbę nie mogę tego odwołać. Takie jest prawo-powtórzył.

—Prawo można zmienić, a zresztą nie jesteś wstanie nic z nich wyczytać.

—Nasi ludzie są jednymi z najsilniejszych na Antarze.

—Oni-powiedziała Mel wskazując na Roswellian -są najpotężniejsi w całym Układzie.
"Ava, potrzebujemy cię"pomyślał Max.

—Tato, pamiętasz, co mówiła mama? Wy też to potraficie-szepnęła Maxowi do ucha starsza córka.

—Odsuń się-powiedział Max i ruszył w stronę pałacu. Żołnierze nawet nie drgnęli. Melaya i Roswellianie ruszyli za nim. Dopiero po chwili ocknął się strażnik.

—Stójcie! Tak nie wolno! Zatrzymać ich!-zawołał swoich ludzi.

—Spokój!-krzyknął Max-nie macie prawa nas zatrzymywać!-żołnierze dali im spokój.

—Mel, którędy teraz? Mówiłaś, że trzeba zabrać ją do uzdrowicieli, czy ja nie mogę jej pomóc?

—Idziemy do sali Wyroczni, tam będą uzdrowiciele i nie, nie możesz jej pomóc.

—Dlaczego?

—Bo ona nie jest chora. Utraciła równowagę.

—Czyli wystarczy użyć kamieni uzrawiających?

—Chyba tak.

—Chyba?

—Nie wiem, królowa na pewno będzie wiedziała, ale nie wiem, gdzie jest.
Szli teraz długim korytarzem. Na ścianach wisiały zdjęcia władców(takie specjalne, jak w Harrym Potterze-ruszające się). Dwa rzędy obrazów. W górnym na przemien ustawieni byli królowie oraz ich żony, w dolnym najbliższy krewny króla i generał armii-vicekról, czyli cała Królewska Czwórka. Doszli do zakrętu. Ostatni obraz przedstawiał ojca Zana i Vilandry.

—Gdzie jest miejsce na obrazy następnych władców?

—Myśleliśmy, żeby ustawić je po przeciwnej stronie. Może to jest znak, że odtąd Antar nie będzie miał króla?
Doszli do sali, nie duża, kolista, średnica wynosiła około dziesięciu metrów(to mało w porównaniu do głównej sali, która miała wymiary 50 na 40metrów). Na środku stał kamień podobny z wyglądu do Granilithu, ale większy. Z boku stały dwa stoły(czy coś w tym rodzaju)

—Co się stało z granilithem i co to za kamień?-spytał Max.

—granilith automatycznie przeniósł się do swojej sali. Pewnie nawet tego nie zauważyli. A to jest najbardziej tajemnicza rzecz na Antarze. To Wyrocznia.
"Witaj Zan, dobrze, że wracasz do swojej Ojczyzny"-Max usłyszał głos. Spojrzał na pozostałych, oni go nie słyszeli.
"Moją Ojczyzną jest Ziemia. Dobrze wiesz, że wróciłem tylko po to, aby uratowac Antar"
"Nawet kosztem życia rodziny?"

—Witajcie na Antarze-usłyszeli ten sam głos.

—Wyrocznio, potrzebujemy twojej pomocy. Ta dziewczyna jest chora.

—Nie jest chora. nic na to nie poradzicie. Ona umrze, nie powstrzymasz tego Max.

—Kłamiesz!-krzyknęła mała Mel-kłamiesz, im tez wtedy kłamałaś! Mama nie umrze. Widziałabym to!
Wyrocznia zamilkła. Dziwne światło pojawiło się we wnętrzu kamienia.

—Wmówiłaś jej, że nie może zmienić przyszłości! To prawda, bo nie można zmienić czegoś, co jeszcze nie istnieje. Przyszłość nie jest nigdzie spisana.

—Dziecko, masz dopiero 5 lat i wielu rzeczy nie rozumiesz.

—Rozumiem, że oszukujesz ludzi, uwarzasz, że tak będzie lepiej, ale to nie twoja decyzja. Każdy ma prawo decydować o swoim życiu, a nie być zmuszonym przez ciebie.

—Mel, przesadzasz-powiedziała Melaya-wiem, że wmówiła to nawet Bel, ale bez niej zginęlibyśmy.
Dziewczynka zrobiła obrażoną minkę i podeszła do mamy i taty.

—Mamo, obudź się, potrzebuję cię.-wyszeptała.
Wyrocznia milczała.

—Max, połóż ją na tamtym stole-powiedziała Melaya-zaraz przyjdą uzdrowiciele.
Nagle usłyszeli głosy w korytarzu. najpierw zciszone, ale potem wyraźne.

—Dlaczego nie zawiadomiliście mnie, że królowa przyleciała?

—Panie, ona nie była sama i ...

—Wiem, że nie była sama.

—..i oni nie chcieli poddać się testom.

—Jeżeli to przyjaciele królowej, to można im ufać, zrozumiano?

—Tylko królowa, może mi rozkazywać.-odparł śmiało. Weszli do sali.
Melaya rzuciła się w ich kierunku i sekundę potem wisiała u szyi męża.

—Lahrek! kochanie, tak bardzo tęskniłam.

—Mel, to naprwadę ty?

—-----------dajmy im chwilę prywatności----------------------------

—Czy to twoi znajomi?

—Tak bardzo mi pomogli.

—Dziękuję, mam nadzieję, że jest coś co mógłbym dla was zrobić?

—Właściwie, to tak. Pomóz jej-odparł Max, wskazując na Liz.
Lahrek podszedł do niej. Przyjrzał się i zawołał żołnierza, który z nim przyszedł.

—Czy wiesz, co jej jest? To nie zwykłe przemęczenie. To dziwne.
Człowiek chwilę stał nad Liz. Pokręcił przeczącą głową.

—Jedyne, co możecie zrobić to czekanie. Kamienie jej nie pomogą. Ona nie jest chora. Masz rację królu, to dziwne.

Lahrek kazał przygotować Roswellianom pokoje, ale i tak wszyscy siedzieli tylko w jednym-przy Liz. Max obwiniał się – żałował, że przylecieli na Antar- Maria płakała, Melaya krążyła między Lahrekiem a Liz, mała Mel i El leżały na łóżku koło mamy.

—Gdzie królowa?-spytała męża Melaya.

—Na mojej planecie. Nie martw się, jest bezpieczna. Wróci na Antar za cztery dni.

—Co? dopiero za cztery dni? Ale wtedy Khavar już doleci!

—Wszystko będzie dobrze.
Te cztery dni bardzo im się dłużyły. Max nie odstępował Liz nawet na krok. Wszyscy się martwili. Kochali Liz i bali się o nią. Lahrek nadal nie wiedział, kim są przyjaciele Melayi. Zazwyczaj chodzili w kapturach, aby służba ich nie rozpoznała.
Czwartego dnia, kiedy przygotowywali się do przybycia królowej, coś zaczęło się zmieniać. Max siedział przy Liz. Nagle zauważył, że jej ciało jest dziwne przezroczyste, jakby wypełnione było w środku światłem. Max zawołał resztę. Na ich oczach Liz całkowicie wyparowała. Max był w szoku. Nikt nie rozumiał co się stało.

—Nie martwcie się, teraz wiadomo, co jej było.-powiedział Lahrek. Wszyscy spojrzeli się na niego w oczekiwaniu na wyjaśnienia-Ona się poprostu teleportowała. To był jej pierwszy raz, więc jej ciało nie było przyzwyczajone. Z resztą ktoś ją ściągnął. Trzeba się dowiedzieć kto i po co.

—Może Khavar...

—Nie, jemu ona nie potrzebna-odparła Melaya.
"To ona"-pomyślała mała Mel.

—Porozmawiam z naukowcami. Może da się ustalić, za pomoca jakiegoś super nowoczesnego urządzeni, gdzie ona jest. Wy tymczasem przygotujcie się na przylot królowej.

Liz obudziła się w bardzo jasnym pomieszczeniu. Leżała na ziemi. Podniosła się i rozejrzała. Obok niej leżała młoda dziewczyna. Wyglądała na jakieś 16, 17 lat. Była bardzo podobna do Liz. Klęknęła przy niej.

—kim jesteś?
Sprawdziła puls. Był powolny, ale był.

—Obudź się...proszę....gdzie jesteśmy?
W pomieszczeniu nie było okien, nie wiedziała skąd bierze się ta jasność. Jej wzrok zatrzymał się na drzwiach- duże, potężnie zbudowane, nie widać było zamka.
Usiadła przy dziewczynie, położyła sobie jej głowę na kolanach.

—Proszę, obudź się...
Usłyszała dźwięk otwierającego się zamka. Nie podniosła wzroku. Bała się, że zobaczy jego.

—Co ty...co ty tu robisz?-był widać zdziwiony. Stał w drzwiach-jak się tu dostałaś?

—Panie, jak dobrze widzieć cię z powrotem.

—Przylecieli?

—Tak, panie.

—Rozpoczęli przygotowania?

—Nie, panie. Coś im przeszkodziło.

—To dobrze. Mamy szansę. Trzeba dobrze wykorzystać ten czas. Czy coś się wydarzyło w czasie mej nieobecności?

—Ta dziewczyna, coś z nią nie tak, poruszyła się, użyła mocy, nadal śpi, ale już nie długo.

—Idę do niej.

Liz zacisnęła rękę na silmarilu. Chyba go nie widział.

—Jak się tu dostałaś?

—Ściągnęła mnie.

—Po co?

—Chce się stąd wydostać.

—Nie wypuszczę was.

—Nie potrzebuję twojego pozwolenia.

—Sama nie dasz rady. Nie masz Maxa i pozostałych.

—Oni zawsze są ze mną.-powiedziała i skupiła się na sobie i tej dziewczynie.
"Pomóż mi, wydostane cię stąd, ale mi pomóż"
Silmaril przeświecał juz nawet przez jej dłoń.

—No, no, no, widzę, że jesteś wyposażona.
Zignorowała go. Skupiła wszystkie swoje siły. Chciała wydostać się stąd tak jak się tu znalazła. Teleportacja.
Czuła moc wirującą wokól niej. Musiała zabrać też dziewczynę, więc miała przed sobą trudne zadanie.
Jedną ręką trzymała silmaril, a drugą dłoń dziewczyny. Silmaril oślepiał już Khavara. Liz miała zamknięte oczy, a i tak go widziała.
"Wciągnie mnie...chociaż to nie jest zły pomysł, ona będzie wykonczona, a ja w pełni sił...ale tam jest Zan...a jak ona się obudzi?...najwyżej ucieknę"
Liz poczuła, że teleportacja obejmie też Khavara. Próbowała go wyrzucić, ale nie miała dość sił. Silmaril oślepił ją, a następne co zobaczyła, to wielki plac na Antarze oraz tłumy Antarczyków, a że to był Antar, poznała bez trudu. tego nieba nie da się zapomnieć. Nawet jeśli nigdy się tu nie było. Nawet jeśli widziało się je ostatnio w poprzednim życiu. Nawet jeśli to nie było jej życie.


Bardzo proszę o komentarze! Co wam się podoba, a co nie i wszystko co wam przyjdzie do głowy!

Poprzednia część Wersja do druku Następna część