Luthien

Król Zan i królowa Simbelmyne (25)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Plan B cz II

Szóstka kosmitów teleportowała się do bazy Kanstera.

—Melaya...

—Kanster, widzę, że zająłeś się ludźmi, ale Avy nie dopilnowałeś. Chociaż wtedy prawdopodobnie nie byłoby nas tutaj.
Nie odpowiedział na to, ale tylko ukłonił się.

—Szybko wróciliście, coś poszło nie tak?

—Khavar tu leci z armią skórów. Wystarczy?

—Czyli już po nas?

—Nie, mamy tajną broń.

—Jaką?

—Mamy króla Zana i królowa Simbelmyne.-powiedziała Melaya. Byli w siódemkę w pokoju. Gdyby był ktoś jeszcze Liz byłaby raczej zła za nazwanie ją tym imieniem.

—Simbelmyne?

—To ja.-powiedziała Liz.

—Ale Bel w twoim snie nie była podobna.

—Znowu...jestem Simbelmyne, ale nie jestem Bel. To już robi się nudne.

—Dobrze...więc co zamierzacie?

—Właściwie, to nie wiem.-odparła Melaya.

—Musimy znaleźć drugi granilith. Mamy dwa dni.-powiedziała Liz.

—Macie pojęcie, gdzie on może być?

—Nie.

—Więc od czego zaczniemy poszukiwania?

—Nie wiem.-odpowiedziała Liz.

—Więc co robimy?

—Nie wiem. Najpierw skontaktujmy się z prezydentem, a później...

—Co???

—No pojedziemy, znaczy przeniesiemy się, na wycieczkę do Białego Domu.-powiedziała z uśmiechem Liz.

—Panie prezydencie, za chwilę rozpocznie się zebranie.

—Już idę-odparł prezydent.
Był w sali konferencyjnej. Nagle na jej środku zaczęły krążyć dziwne światła.

—Co jest?-prezydent patrzył na to osłupiały.
Chwilę później stało przed nim sześć osób.
"Witaj Ziemianinie, przybywamy w pokoju"-pomyślała Ava.

—Dzień dobry, panie prezydencie.-powiedział Max.

—Kim wy jesteście?-spytał trochę przestraszony.

—Proszę odwołać zebranie, a dowie sie pan.-powiedziała Liz.
Prezydent przez radyjko(takie co noszą w uchu wszyscy ochroniarze) przywołał jakiegoś człowieka.

—Zebrnie odwołane. Jutro przekażę nowy termin spotkania.

—Ale...

—Zebranie odwołane.-powiedział z naciskiem.
Człowiek wyszedł.

—Panie prezydencie, proszę się nas nie bać, chcemy pomóc.-powiedział Max.

—Najpierw powiedzcie kim jesteście.

—Jesteśmy z Roswell, ale nie pochodzimy z Ziemi.

—Można się było domyśleć.-skomentował prezydent.

—Nazywam się Max Evans, to moja żona Liz Parker, siostra Isabel Valenti, znajoma Ava i Melaya.

—Skąś znam te nazwiska.-zamyślił się prezydent.

—Pięć lat temu, w Roswell, FBI próbowało nas zabić na zakończeniu szkoły. Dlaczego? Bo mamy dziwne "nieludzkie", jak to nazwali, moce. Jesteśmy kosmitami. Wtedy byliśmy zwykłymi dzieciakami, próbującymi odnaleźć się w tym świecie, oni to wszystko zniszczyli. Odebrali nam spokój, dom, musieliśmy uciekać. Dlaczego? Bo uważali nas za jakieś stwory z kosmosu, które chcą zniszczyć Ziemię, a ta planeta jest naszym domem.

—Czemu mi to mówisz?

—Wierzę, że pan o niczym nie wiedział.

—Wiedziałem o katastrofie w Roswell, w 1947 i 2003.

—Nie mówię o tym. Chodzi mi o Biały Pokój. Byłem tam. Złapali mnie. Nie życzyłbym tego nawet najgorszemu wrogowi.

—O co tu chodzi? Chcesz się zemścić?

—Nie, chce uzmysłowic panu, że kosmici, tak jak ludzie, mogą być dobrzy i źli.

—Wy jesteście ci dobrzy?

—W stronę Ziemi leci statek pełen kosmitów. Nie macie szans na pokonanie ich. Nawet bobma atomowa tu nic nie da, razem są za silni.

—A ty jako wspaniałomyślny kosmita chcesz mi pomóc? Zresztą co mają tamci kosmici do Ziemi? Czego chcą?

—Khavar, ich przywódca, chce władzy. Ziemia przez ostatnie 60 lat była najważniejsza planetą w galaktyce.

—Czemu?

—Tu mieszkali przywódcy Układu Pięciu Planet. Tam, w kosmosie, zwą mnie Zan i jestem królem planety Antar. To jest królowa planety Lamper Melaya.

—Ale co wy macie do Ziemi?

—Ziemia i Antar zawsze były ze soba związane-powiedziała Liz-jedno zostanie zniszczone, to drugie także zginie. Uratowaliśmy Antar, teraz musimy uratować Ziemię. Ziemia to nasz dom.
Prezydent zamyślił się. Nie wiedział, czy może im ufać, ale nie miał wyjścia. Jeżeli mówią prawdę...

—Jest was sześcioro. Co możecie zdziałać przeciwko całej armii?

—Na Ziemi znajduje się pewien bardzo potężny kamień. Może nam pomóc, ale musimy go znaleźć. Macie odpowiedni sprzęt od tego.

—Serio? My mamy sprzęt pozwalający wykryć waszą technologię?

—To potężne źródło energii. Bez trudu je znajdziecie.-powiedziała Liz.

—Więc czemu go jeszcze nie znaleźliśmy?

—Bo nie szukaliście.
Prezydent znowu się zamyślił.

—Muszę porozmawiać z miomi doradcami.

—Nie, musi pan zdecydować tu i teraz.-powiedział Max.

—Mam zaufać kosmitom? Nie wiecie ile ode mnie wymagacie.

—Myli się pan.-odparła Liz.-ja jestem człowiekiem. Moi rodzice żyją na Ziemi. Poznałam kosmitów, kiedy Max mnie uzdrowił, przywrócił do życia. Nie wszystkie zielone ludziki są takie złe jak je pokazują w filmach, ani takie zielone-dodała ze śmiechem.

—Musi pan wiedzieć, że i tak będziemy bronić Ziemię, nawet bez pańskiej zgody, już to zresztą robiliśmy.

—Czy wy proponujecie mi sojusz międzyplanetarny?-spytał prezydent, gdy zorientował się o co im chodzi.

—Tak, ale Antar i Ziemia zawsze żyły w sojuszu, tylko wy o tym nie wiedzieliście.

—Co będziemy z tego mieli?

—Ochronę, wiedzę o galaktyce, innych cywilizacjach.

—Broń? Technologię?

—Nie, tego nie możemy wam dać.

—Czy to jest na takiej zasadzie, że ja muszę sie zgodzić, bo inaczej zaatakujecie Ziemię?

—Nie. Jest inna zasada-musi się pan zgodzić, bo inaczej Ziemia zostanie zniszczona, ale nie przez nas. Ziemia to nasz dom-powtórzyła Liz.

—Czyli nie mam wyjścia?...nie myślałem, ze kiedykolwiek to powiem, ale...macie rację, potrzebujemy waszej pomocy. Powiedzcie mi tylko jeszcze jedną rzecz. Dlaczego to robicie? Obroniliście się tam, nie musicie nam pomagać, chociaż jeszcze nie wiem, czy to będzie pomoc czy korzyść z waszej strony. Więc dlaczego?

—Bo Ziemia to nasz dom.-powtórzyła po raz trzeci Liz.

Prezydent zabrał ich do centrum badawczego.

—Czego właściwie mamy szukać?-spytał jeden z pracujących tam ludzi.

—Ogromna energia skupiona w jednym punkcie.

—Żadnych wskazówek?

—Nie poradzicie sobie?
"Serena mogłaby pomóc"

—Ale zajmie to trochę czasu. W jakich rejonach mamy szukać?

—Zacznijcie od Roswell, potem Nowy Jork, a dalej jak uważacie.
Poszukiwania rozpoczęte.
W pokoju prezydenta, osoby: prezydent, Roswellianie i ...szef Łowców Kosmitów.

—Panie prezydencie, musimy natychmiast porozmawiać, to sprawa najwyższej wagi państwowej.

—To jest Ethan Clayton, dowódca FBI do spraw UFO-przedstwaił go kosmitom, a w myślach dodał "nie lubię go"-zgoda, ale musze najpierw coś załatwić, dotrzymaj towarzystwa moim gościom.-powiedział i wyszedł do pokoju obok.
Kosmici stali przez chwilę w milczeniu. Michael miał "niewinny" uśmiech na twarzy.

—Więc pracuje pan dla Łowców Kosmitów?-spytał Michael, on i Max przysunęli się do niego bliżej, zaczęli obchodzić go dookoła.

—Tak.

—Czy to ciekawa praca?

—Tak.

—Czy wierzy pan w obcych?

—Tak.

—Co panu mówi nazwa Roswell?

—Nic.
Na to już musieli się zaśmiać.

—A wie pan co działo się tam kilka lat temu?

—Nic się nie działo.

—Max, daj spokój.-powiedziała Liz.

—W Roswell mieszkali kosmici.

—Naprawdę? Szkoda, że o tym nie wiedziałem.

—Jednego złapaliście i zamknęliście w Białym Pokoju.

—A potem próbowaliście zabić pozostałych.

—Ale oni uciekli.

—Czyżby?

—Było ich czworo.

—Jak się nazywali?-spytał Max.

—Kto?

—Ci kosmici, stwory chcące zniszczyć Ziemię...

—nieludzcy,

—groźni...

—niebezpieczni...

—Nie wiem.

—A mi się zdaje, że wiesz. Kazałeś ich zlikwidować.

—Nie mieli nazwisk, to byli kosmici.

—Mieli nazwiska, rodzinę, dom. Zabrałeś im to.
"Evans, Evans-Ramirez, Guerin, Parker. Nigdy nie zapomnę"
Prezydent stał z drugiej strony drzwi. Chwilę później zrozumiał, że oni mówią prawdę. FBI zniszczyło im życie...
Do pokoju wszedł, czy wbiegł, pewien człowiek.

—Max Evans?-spytał-chyba coś znaleźliśmy w okolicach Nowego Jorku.
Facet w czerni osłupiał.
"To oni, ci kosmici! Oni opanowali prezydenta! Trzeba coś zrobić."

—Nie bój się nas, nie jesteśmy tacy jak ty i twoi ludzie, nie zrobimy ci krzywdy-powiedział Max wychodząc, Michael klepnął agenta w ramię.
Ava, Is i Melaya śmiały się.

Wszyscy(FBI, Roswellianie, prezydent), centrum badawcze

—Pokaż.

—Tutaj-powiedział wskazują na monitor-to dziwne źródło energii, emituje nieznane nam fale...to jest coś kosmicznego.

—Świetnie, lecimy tam-powiedział Max.

—Nie, to nie jest granilith.-zatrzymała go Liz.

—W takim razie co?

—Panie Clayton...-zawołała Liz.
W tym czasie agent rozmawiał z prezydentem.

—Panie prezydencie, można im ufać?-spytał man in black.

—Boisz się ich? Mogli nas zabić już dawno i nie zrobili tego, ciebie z pewnością, zrobiliby to z przyjemnością. Miałeś mnie o wszystki informować.

—Ale to wymknęło się spod naszej kontroli. Najpierw złapaliśmy Evansa, ale uciekł i zniszczył nasze dowody. Potem były jakieś dziwne anomalie w Roswell, wypadek z 2003, znieszczenie bazy, oni zabili około 20 naszych, potem nam zwiali, nie wiem jak, z ukończenia szkoły. Zawsze byli o krok przed nami, uciekali czasami w ostatniej chwili, jakby wiedzieli co mamy zamiar zrobić, bałem się, że mamy szpiega.

—To byli nastolatkowie uciekający przed bezlitosnymi agentami. Śmierć naszych ludzi to nie ich wina.

—Od ucieczki z Roswell nie zabili ani jednego. Chociaż nie mieli okazji. Zawsze włączali jakąś barierę. Bronili się, nie atakowali.

—Panie Clayton, co tam się znajduje?
Agent spojrzał na monitor.

—Szczątki statku z 1947 roku. Przeniesliśmy je tam niedawno.

—Były tam jakieś dziwne urządzenia?

—Nie w ogóle...tylko takie były.

—Chodzi mi o coś...coś bardziej...chyba rzeczywiście musimy tam lecieć. Chwila...panie Clayton, wy przecież macie pentagon, prawda?

—Mamy...

—Max, gdyby tu była Serena, ona mogłaby zmienić działanie pentagonu, nastawić go na skórów. Jeden by nawet wystarczył, i tak wylądują tylko w Roswell.

—Nie możemy zostawić Antaru bez ochrony. Bel i Serena muszą tam zostać.

—W takim razie lecimy do NY.

—Clayton, przygotuj samolot...

—Nie, po co? Sami sobie świetnie poradzimy i będziemy tam szybciej.-przerwał mu Max.

—Ale tam jest dużo żołnierzy i mają pentagon.-powiedział Clayton.

—pentagon na nas nie działa.-powiedziała Liz-a teraz wybaczcie, musimy lecieć.
Chcąc zrobić wrażenie na agencie i prezydencie teleportowali się od razu.

Chwilę później stali już na łące w okolicach NY. Na wprost mieli bazę FBI.

—Idziemy.-powiedział Max. Wspomnienia Białego Pokoju powróciły.
Przy wejściu stało dwóch uzbrojonych strażników.

—Stójcie! Kim jesteście.

—Przyszliśmy po naszą własność.-zaśmiał się Michael, równocześnie używając mocy.
Strażnik otworzył bramę, o nic nie pytając. Guerin zauważył stojący obok samochód.

—Kluczykli!-zawołał do żołnierza.
Do właściwej bazy mieli jakiś kilometr. Był tam wielki namiot, czy coś w tym rodzaju,(oglądaliście ewolucję? tam było coś takiego). Znowu strażnicy...

—A pamiętacie jak baliśmy się podobnych akcji sześć lat temu?-spytał Michael.
Weszli. Na środku stał duży statek, trochę uszkodzony, z pewnością nieziemski. Dookoła kręciło się sporo ludzi. Kosmici stali przyglądając się temu.

—Kim jesteście?-spytał jeden z ubranych na biało(nie zbrzydł wam czarny od tych agentów?).

—Jesteśmy od agenta Claytona.-powiedział Max-pokażcie nam wszystko. Szef dawno tu nie był i chce wiedzieć co zdziałaliście.
"Niezły aktor z ciebie"
"Nie muszę się wysilać, i tak mnie posłucha"

—Chodźcie za mną. Agent Clayton rzeczywiście dawno tu nie był.-powiedział i zaprowadził ich nie pytając nawet o imię czy identyfikator.-a ostatnio dużo się działo. Udało nam się otworzyć następne pomieszczenie. Znaleźliśmy następny pentagon. Jest jakiś inny. Źródło energii statku nadal działa, ale nie potrafimy go wykorzystać.-mówił prowadząc ich do statku.

—Wejdziemy sami.-powiedział Max.

—Tylko proszę niczego nie dotykać.
Weszli do środka. Było tam dziwnie ciemno. W ogóle wszystko było dziwne i znajome. Liz i Melaya ruszyły od razu na mostek(?) statku, ale drogę blokowały im drzwi. Mel przejechała nad nimi ręką...nic...

—Przeterminowane?-spytała ironicznie Ava.-Max, może ty spróbuj, w końcu od czego mamy króla?
Maxowi jednak nie udało się, co wcale nie zdziwiło Liz i Melayi. Ta pierwsza uśmiechnęła sie do męża i podeszła do drzwi.

—Edro! (dla nie wtajemniczonych w język antaru(w moim wykonaniu jest to język quenya lub jak wolicie sindarin, bo sama dokładnie nie wiem – patrz książki Tolkiena) znaczy to "otwórz się", kosmici mieli autowbudowane rozumienie języka antarskiego, dlatego, po "narodzinach" nie byli od razu za towarzyscy, ludzie poprzez małżeństwo z kosmitami również nabywali tej umiejetności)
Drzwi, ku niczyjemu zdumieniu, otworzyły się.

—Liz, wiesz, jakoś ostatnio przyzwyczaiłem się, że nas zaskakujesz.-stwierdził Michael.
Ściany kabiny(nie znam się na statkach)były w kolorze granilithu. Co chwilę pojawiały się na nich dziwne ciemne znaki w języku antarskim. Na wprost drzwi znajdował się panel sterowania – znaki na przezroczystym "stole"(?) o lekkim zabarwieniu ciemnego fioletu. Nad nim znajdował się olbrzymi ekran. Nie była to szyba, bo dobrze wiedzieli, że to pomieszczenie znajduje się dokładnie w środku statku.
Liz podeszła do ściany i dotknęła jednego znaku. Sekunde potem pożałowała tego. Statek nagle zaczął się trząść, a pośrodku kabiny, którą możnaby nazwać komnatą rozsunęła się podłoga i wyleciała z niej metalowa książka, która zawisła w powietrzu. Wszyscy patrzyli na to zdziwieni. Pierwszy ocknął się Max, ruszył do przodu kilka kroków i wziął ja do ręki.

—To Księga Przeznaczenia!

Siedzieli kręgiem na ziemi(czyt. podłodze statku). Liz miała w ręku Księgę, obok niej siedziała Melaya i Max. Silmaril na jej szyi lekko pulsował, co wydawało im się trochę złowieszczym znakiem.

—Otwórz ją.-przynagliła ją Isabel.

—Boję się.-chyba po raz pierwszy od dość dłuższego czasu bała się coś zrobić. Ta Księga strasznie namieszała w ich życiu ostatnim razem, kiedy pokazała im ja Tess. Wzięła głęboki oddech i otworzyła księgę...krzyknęła cicho, kiedy książka wyrwała jej się z ręki i wleciała z powrotem w powietrze.
Pojawiła się lekko przezroczysta postać trzymająca ją w ręku. To była ona..Bellaliz. Zdawała się ich nie widzieć. Zrozumieli, że to jedynie hologram. Bel była widać pewna, że Królewska Czwórka odnajdzie Simbelmyne i statek.

—Witajcie...-znajomy głos brzmiał dziwnie odlegle-Królewska Piątko...kiedyś i ja do niej należałam. Teraz moje miejsce zajęłaś Ty, Liz. Wasze życie nie było łatwe, wiem o tym. Możecie mnie nawet nienawidzić za umieszczenie Was tu...sama siebie nienawidzę...Popełniłam wiele błędów, które doprowadziły Układ do wojny. Chcę to naprawić. Wy musicie to naprawić. Nawet jeśli nie zamierzacie tam pozostać, błagam Was, lećcie na Antar, uratujcie planetę Waszych Ojców. Z pewnością pokochaliście Ziemię, teraz tu jest Wasz dom, ale nie możecie zapominać o odpowiedzialności jaka spoczywa na Waszych barkach. Jesteście jedyną nadzieją Antaru...i również moją. Ktoś z pewnością wmawiał Wam jacy to byliście okropni w tamtym życiu. Ten ktoś kłamał. Rath był najwspanialszym dowódcą i vice królem jakiego znałam, Vilandra była naprawdę kochaną siostrą, Zan...byłby najlepszym królem, gdyby nie został oszukany i omotany przez Avę. Mimo to...wysłałam ja razem z Wami. Każdy zasługuje na drugą szansę, nawet Khavar. Pamiętajcie o tym. Będziecie z nim walczyć. Simbelmyne Was poprowadzi. Ona jest silniejsza niż myśli sam Khavar, może ty zdołasz ich uratować, ja ich zawiodłam, zawiodłam Was...-obraz stawał się coraz bardziej rozmyty-...wybaczcie mi, wszystko, co zrobiłam w przeszłości i wszystko, co jeszcze uczycię... Zan, Simbelmyne, pewnie macie do mnie wiele pytań. Możliwe, że kiedyś spotkamy się twarzą w twarz, ale raczej nie byłabym w stanie wypowiedzieć wtedy, tego, co teraz muszę Wam oznajmić...Ziemia i Antar zostaną zniszczone, tylko wy dwoje możecie temu zapobiec. Może nie wierzycie w przeznaczenie, nie wierzycie w siebie, swoje siły i możliwości, ale uwierzcie mi, osobie, której największym przekleństwem są wizje przyszłości, nikt nie sprowadzi Was z wybranej drogi, jeśli tylko uwierzycie sobie i Waszym sercom. Nawet najmniejsza osoba może zmienić bieg przyszłości, nigdy się nie poddawajcie, na tym świecie jest trochę dobra i warto o nie walczyć, zawsze jest nadzieja, a Wy przywrócicie ją narodowi mieszkającemu na Antarze.
Hologram znikł. Milczęli. Przemowa Bel nic nie wyjaśniła. Liz drgnęła, kiedy książka z brzękiem upadła na podłogę. Wstała.

—Nie ma czasu, musimy się pospieszyć, mamy tylko kilka godzin.

—Jak to kilka godzin?-spytała żywo Mel-przecież Khavar będzie tu dopiero przynajmniej za dwa dni.

—Mamy kilka godzin na znalezienie granilithu i musimy jeszcze znaleźć sposób na wykorzystanie go.
Pozostali również wstali. Znowu zaczęli rozglądać się po kabinie. Liz podeszła do pulpitu, czuła się tak jak w grocie granilithu. Ten statek ją przyciągał. Ona czuła tę dziwną energię, którą aż promieniował granilith. Tutaj było trochę inaczej. Była w końcu we wnętrzu statku. Inni krążyli bezwiednie po statku przyglądając się przeróżnym znakom. Jedynie Melaya zdawała się rozumieć coś w tym wszystkim. Stała przy pulpicie sterujacym.

—Dziwne...

—Co jest dziwne?-spytał Max.

—Ten statek...teoretycznie powinien mieć przynajmniej 60 lat, ale coś jest inaczej. Jakby był używany później.

—Bo był. Zmusiłem Kala, żeby go uruchomił-odparł Max.

—Zmusiłes Kala? I co?

—Zepsuty.

—Nie, chodzi mi o to jak to jest zmusić do czegoś Kala. Nigdy nie rozumiałam, jak Bel może mu ufać.

—Widać miałaś rację. Zostawił swoich podopiecznych i sam zajął się swoją karierą.
Mel uśmiechnęła się znacząco, widać niczego więcej się po nim nie spodziewała.
Liz nagle równiez zrozumiała dziwność tego statku. Był tak różny od tego, którym lecieli na Antar. Zamknęła oczy próbując wyczuć jakies skupisko energii.
I znowu coś się zmieniło. Słyszała głosy, nie tylko Roswellian i Melayi, ale równiez czyjś inny. To był głos Bel.
"Więc przyszłaś...jednak przeznaczenie istnieje...przywiodło cię tutaj...jesteśmy ze sobą związane...od zawsze i na zawsze...ja przegrałam, ale ty wygrasz...wypełnij swoje przeznaczenie...nie pozwól im umrzeć, tak jak ja to zrobiłam...straciłam ich przez moją głupotę...nie powtórz moich błędów...ucz się na moich błędach...zamknij się na przyszłość, bo ona zniszczy ciebie...wizje cię zniszczą, tak jak zniszczyły mnie...mogłam to zmienić...mogłam go powstrzymać, ale mi nie uwierzyli...to moja wina...ja ich zabiłam...uratuj ich...nie pozwól mu znowu wygrać...nie pozwól, aby on zniszczył ciebie...wlacz...walcz i nie poddawaj się...walcz do końca...tylko ty...Simbelmyne...to twoje przeznaczenie...nie uciekniesz przed nim...wypełnij je i uratuj przyszłość...nie pozwól zniknąć przyszłosci...Simbelmyne, nie wolni Ci zapomnieć...nie wolno ci porzucić nadziei...nie wolno ci tego stracić...nie wolno ci przegrać...takie jest twoje przeznaczenie.."
Nie wytrzymała.

—Nie!-krzyknęła nagle i wybiegła ze statku.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część