RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (12)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Antarskie Niebo

Część VIII

You'll wait a long, long time for anything much
To happen in heaven beyond the floats of cloud
And the Northern Lights that run like tingling nerves.
The sun and moon get crossed, but they never touch,
Nor strike out fire from each other nor crash out loud.
The planets seem to interfere in their curves
But nothing ever happens, no harm is done.
We may as well go patiently on with our life,
And look elsewhere than to stars and moon and sun
For the shocks and changes we need to keep us sane.
From Robert Frost’s ON LOOKING UP BY CHANCE AT THE CONSTELLATIONS
~||~
Długo poczekasz, zanim jakaś rzecz niezwykła
Zdarzy się niebu- poza nerwowym migotem
Zórz północnych, lub chmurą płynącą jak kra.
Księżyc współwystępuje, ale się nie styka
Ze Słońcem, a tym bardziej nie zderza z łomotem
Albo krzesaniem iskier; wszystko również gra
W układzie orbit planet: ich niepokojąca
Bliskość nie powoduje szkód. Lepiej żyć dalej,
Nie oczekując od gwiazd, Księżyca i Słońca
Wstrząsów i zmian, niezbędnych naszej równowadze
Psychicznej. (Prawda, nawet po najdłuższej pladze
Suszy spada ulewa; wybuch zbrojnych szaleństw
Sko&czy najdłuższy pokój w Chinach. Owszem, pięknie,
Ale nie warto nie spać z nadzieją, źe pęknie
Spokój nieb, że teraz ktoś coś na nich zoczy.
Ten spokój całkiem trwały zdaje się dziś w nocy)
Robert Frost "PRZYPADKOWY RZUT OKA W STRONĘ GWIAZDOZBIORÓW"

Brodway albo Siedemnasta, musi wybrać. Z jakiegoś powodu Liz pomyślała o Alexie i o jego wierszu Frosta – wszystkie jego wiersze zdawały się dotykać jej życia, czy to niepodjęte drogi, śnieżne wieczory czy konstelacje na niebie. Wybory, ciągły marsz w przód, momenty niczym migoczące gwiazdy na gobelinie ponad głową.
Manhattan, tak zimny i pusty pomimo tętniących ulic i taksówek. Pomimo bliskich przyjaciół. Liz otuliła się ciaśniej płaszczem, drżąc z zimna gdy czekała na zmianę świateł przy przejściu; jej oczy wciąż szukały w tłumie Maxa, tak jak zawsze, szczególnie w Nowym Jorku, chociaż nie wiedziała dlaczego.
Znowu pomyślała o Robercie Froście, gdy patrzyła na niekończący się ciąg biznesmenów i turystów dookoła niej. A oni, wciąż żywi, zajmowali się swoimi sprawami...
Tak właśnie zachowujesz się w mieście takim jak to, musisz wciąż się poruszać, wciąż oddychać, wciąż napełniać płuca powietrzem pomyślała Liz idąc Siedemnastą Aleją. Wtedy właśnie go zobaczyła, stojącego po drugiej stronie ulicy. Rzeźbione ramiona i plecy, skórzana kamizela. Sławny wojownik. Jej miłość.
Z wściekłością przeskoczyła przez ulicę zatrzymując się przed nim.

—Dobra – powiedziała nie podchodząc jednak do niego. – Co ty tutaj robisz, Max?
Jego oczy zwęziły się nieco. – Liz, to ja – roześmiał się cicho; jacyś biznesmeni przechodzili między nimi niczym kosiarze na łące.

—Nie, to znaczy, to wiem, Max – krzyknęła, złość gotowała się gdzieś tak w jej brzuchu niczym gejzer. – To, czego chcę się dowiedzieć, to co ty tutaj robisz!

—Już mnie o to raz zapytałaś, Liz – złajał ją łagodnie, rozglądając się dookoła nich i patrząc na przejeżdżające samochody. – Tak właściwie więcej niż raz. Dawno temu.

—Nie powiesz mi, tak? – zawołała; jakiś Japończyk wpadł na nią lekko, przechodząc obok. Upuściła na chodnik swoją podróżną teczkę i założyła ramiona na piersi. – Czy zdajesz sobie sprawę, że zrujnowałeś mi życie i ... – on jednak przerwał jej, położył palec na jej ustach, powodując dreszcz przebiegający przez jej twarz.

—Powiem ci, że cię kocham – odparł cicho, jego oczy były pełne niesamowitej melancholii. – Powiem ci, że jesteś jedyną, którą kiedykolwiek kochałem... i że nie mogę pozwolić ci odejść. Jak bym mógł?

—Przestań! – Liz przycisnęła dłonie do uszu, musiała go uciszyć.
Przesunął ręce na boki jej głowy, otaczając delikatnie jej twarz swoimi szorstkimi dłońmi, jej skóra odpowiedziała gorącem na jego dawno zapomniany dotyk.

—Powiem ci, że muszisz żyć dalej – ciągnął dalej cichym głosem.

—Zamknij się! – krzyknęła gwałtownie cofając się od niego, poczym odwróciła się nagle i rzuciła w kierunku rzeki samochodów i taksówek, dźwięk piskliwych klasksonów wypełniał jej uszy. Max jednak w ostatniej chwili złapał ją za ramię zatrzymując ją; hamulce taksówki zapiszczały przeraźliwie mijając ją o kilka centymetrów. Odwrócił ją do siebie zdecydowaym ruchem, jego bursztynowe pczy błyszczały emocjami. Przybliżył usta do jej ucha, delikatnie i powoli odgarniając włosy z jej twarzy. Był tak blisko, że mogła czuć jego ciepły oddech owiewający jej policzek.

—Liz, żyj. Osiem lat to wystarczająco długo by płakać.

—Nie rozumiem, dlaczego mi to mówisz – zawołała kładąc głowę na jego ramieniu. – Dlaczego właśnie ty?

—Rozumiesz, Liz. Twoje serce to wie – odparł gładząc ją po włosach. Jego dotyk był niesamowicie kojący i pełny miłości. – Tylko twój umysł musi przyjąć to do wiadomości.
***
23:38.
Liz otworzyła gwałtownie oczy i rozejrzała się nieco nieprzytomnie po swoim małym salonie. Zdrzemnęła się przez chwilę, leżąc na sofie przed kominkiem. Teraz jednak płomienie zmieniły się w żarzące się węgle a w pokoju zapanował chłód. Liz wzdrygnęła się i otuliła ramiona swetrem.
Ekran komputera wysyłał dziwne, błękitnawe światło, rozlewające się po podłogach z surowego drewna i ścianach z niewypalonej cegły. Było to niczym zaproszenie. Sprawdziła skrzynkę zanim położyła się na kanapie jakieś dwie godziny wcześniej, ale było tam tylko kilka e-maili związanych z pracą. Teraz zaś komputer nęcił ją możliwością otrzymania maila z odpowiedzią od Davida Peytona.
Z wyjaśnieniem obrazu, który otworzyła przed pójściem spać.
To była niewielka praca, olej na drewnie, ale nawet gdy patrzyła na nią poprzez całą długość pokoju, leżącą na jej biurku, jej puls przyśpieszał.
Okna do Duszy.
Liz zastanawiała się, co tym razem chciał jej powiedzieć David. Powoli opuściła nogi na ziemię, wstała i rozciągnęła się w ciemnościach. Niebieskawe światło monitora zmieniało nieco barwy obrazu, nadawało im nieziemski, surrealistyczny odcień, choć tak na prawdę były radosne i pulsujące życiem. Płaszczyzna była jakby oknem, jakby wprost z Przejścia w Sen. Dookoła tylko biegła nikła granica szarego muru, dłonie mężczyzny leżały po obu stronach okna – tak, jakby patrzył na zewnątrz swojej celi. Na zewnątrz okna rozciągały się zachwycające róże, purpura i żółć Przejścia.
Tym razem, na odległym klifie stała kobieta, ciemnowłosy duch z obrazu Panna Parker. Gdy Liz teraz patrzyła na płytę, na nieziemskie barwy i światła, znowu zapierało jej dech w piersiach tak jak przedtem, czuła jak coś niemalże zapomnianego przebiega przez całe jej ciało. Coś zmysłowego i bardzo kobiecego.
David malował dla niej. W jakiś dziwny sposób była tego pewna.
I tym razem obraz był o wiele bardziej erotyczny niż poprzednie. Po prostu sposób, w jaki umieścił kobietę, jakaś obietnica w pochyleniu jej głowy, sposób, w jaki jej długi szal był udrapowany wokół jej kremowych ramion, uwodzicielsko i zmysłowo. Obraz aż szeptał obietnice czegoś zakazanego. Czegoś, czego mężczyzna z celi pragnął z całej duszy.
Liz wzdrygnęła się i objęła się ramionami. Żaden artysta nie potrafił tak dogłębnie jej poruszyć. Michael wiedział o tym i to był powód jego niesamowitej zazdrości. Jego prace zawsze ją zachwycały, pobudzały jej wyobraźnię i zabierały w odległe miejsca. Ale nie tak jak to. Pędzel Davida dotykał czegoś głęboko ukrytego, czegoś zupełnie innego, intymnego i od dawna zakazanego. Tak, jakby kochał ją w jakiś inny, niezwykły sposób, uwodził i obiecywał więcej.
Jej oczy powiększyły się gdy patrzyła na ręce mężczyzny po obu stronach okna, ponieważ zauważyła coś, co wcześniej umknęło jej uwadze. Jedna z jego dłoni wydawała się być dziwnie... zgięta. Spuchnięta być może. Zraniona. To był subtelny detal, nie uderzył jej tak bardzo jak piękno jego palców o zwężającym się kształcie. Teraz widziała, że jego lewa dłoń z pewnością była złamana.
Zastanowiła się, co się stało Davidowi Peytonowi, muskając lekko namalowaną dłoń palcami. Pociągnięcie stało się czułą pieszczotą gdy jej palce nakryły te namalowane i przez moment mogła przysiąc, że czuła jego dłoń pod swoją, ciepłą i pełną życia. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak by to było dotykać go w taki sposób. Człowieka, którego nigdy nie widziała, ale którego dłonie tak bardzo ją przyciągały.
Nagle zaczęła się śmiać i zabrała gwałtownie rękę z obrazu.

—Boże, za dużo czasu spędzam samotnie – wetshnęła cicho. Jednak pomimo jej deklaracji, nadal chciała wiedzieć, jak czułaby prawdziwą dłoń Davida pod swoją, tak, jak to sobie wyobraziła.
Usiadła przed komputerem, otworzyła skrzynkę pocztową i uśmiechnęła się na widok nowego e-maila od niego.
Ah, Liz
Wyraziłaś chęć spotkania się ze mną. A co się stanie, gdy się spotkamy? Teraz jestem kimkolwiek chcesz, bym był, ale wtedy będę tym, kogo zobaczysz. Obawiam się, że moje orazy są o niebo bardziej pociągające niż ja. Obawiam się, że będziesz jeszcze piękniejsza i bardziej czarująca niż mógłbym to sobie wyobrazić obecnie.
Chociaż i tak już niesamowicie podsyciłaś moją wyobraźnię.
I co teraz, Liz? Nie wystarczy?
Twój David
Szczęka dosłownie jej opadła, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo śmiały stał się David. Kilka dni, a on już szeptał miłosne słowa do jej ucha. Był kochankiem, który mimo wszystko chciał pozostać nieznajomym. Kochankiem, który zasypywał ją obrazami, sugestiami i otwierał jej serce niczym małe pudełeczka z biżuterią, które mógł schować w dłoni.
Zaczęła pisać.
Davidzie,
Zaczynam wątpić, czy to kiedykolwiek wystarczy. Chcę się z tobą spotkać. I nie każ mi mówić o wyobraźni, pięknie i twoich obrazach. Albo o tobie. W końcu widziałam twoje dłonie.
L.
Boże, stawała się podstępną uwodzicielką, kimś, kogo w ogóle nie znała. Oto, co jej robił ten nieznajomy mężczyzna. I z jakiś bliżej niesprecyzowanych powodów, czuła się całkowicie bezpieczna w jego rękach. W rękach, z których, jak zauważyła, jedna była idealna, druga zaś lekko złamana.
Liz chciała zostać przed komputerem i poczekać bez tchu na odpowiedź, ale było już późno, a ona potrzebowała snu.
A moment, którego obawiała się bardziej niż czegokolwiek innego, czekał na nią. 4:34 rano. Osiem lat bez bicia serca jej ukochanego w jej klatce piersiowej. Osiem lat pustego połączenia, bez wyczuwania tej jednej osoby, której potrzebowała bardziej niż czegokolwiek innego.
Osiem lat bycia niby statuetką, marmurową i bez życia, wiecznie wyciągającą ramiona w stronę jej ukochanego.
***
Siedzieli razem w Crashdown w boksie. Jedno ramię opierał wygodnie o oparcie skórzanego siedzenia, uśmiechając się do niej spod tych długich rzęs. Jego złote oczy błyszczały nieukrywanym pożądaniem. Liz zarumieniła się i podziękowała Bogu, że jej rodzice byli na górze.

—Co? – roześmiała się opuszczając zawstydzony wzrok i popijając swój waniliowy koktajl.

—Nic. Po prostu tak pięknie wyglądasz, Liz.

—Zawsze tak wyglądam – odparła ze śmiechem, czując jak jej twarz staje się coraz bardziej purpurowa.

—Ale zbyt długo cię nie widziałem. Tak bardzo za tym tęskniłem. Za tobą.

—Nikt nie kazał ci lecieć, Max – zaoponowała poważniejąc, czując nagły przypływ złości na niego. – Nikt nie kazał ci z nią odchodzić.

—Nie chciałem odejść, Liz.

—W takim razie nie zrobiłbyś jej dziecka!

—Nie zrobiłem.

—Tak, a świstak siedzi i zawija je w te sreberka – roześmiała się cicho zerkając na niego i przewracając oczami. Jego dawna, skórzana kurtka rozchyliła się i Liz miała ochotę po prostu przeskoczyć przez stół i przytulić twarz do jego piersi, znowu znaleźć schronienie w jego ramionach. – Więc kto w takim razie?

—Liz, nie wiesz o wielu rzeczach, które się zdarzyły.

—Wiem, że nas sobie odpuściłeś.

—Ale ty mi to wszystko wybaczyłaś. I wiesz, dlaczego odleciałem. Widziałaś to w granolicie... w wizji.
Liz pomyślała o tym, co on powiedział i doszła do wniosku, że jednak miał rację. Znała powody jego odlotu i bynajmniej nie była to chęć bycia z Tess. Napisał do niej tamten list... i żałował wszystkiego.

—Odszedłeś, by mnie uratować – oznajmiła, gdy znowu dotarła do prawdy.

—Tess nie mogła by mnie odciągnąć w inny sposób.

—Ale przez cały ten czas byłam sama.

—Nie, Liz – poprawił ją łagodnie, jego oczy błyszczały ogniem gdy przechylił się przez stolik i wziął ją za rękę. – Nie byłaś sama. Byłem w tobie. Część mnie.
Ich palce splotły się razem; nagle pojawił się obok nich Michael, uśmiechający się do nich wesoło.

—Cześć Maxwell – powiedział to tak, jakby to było najzwyklejsze na świecie powitanie. Tak, jakby widywali Maxa co parę dni.
Max rozpromienił się gdy spojrzał w górę na przyjaciela.

—Też za tobą tęskniłem – zażartował Max z cichym śmiechem. Ale jego oczy zdradziły jego radość, że znowu zobaczył Michaela – inaczej niż gdy mówił do niej, ale jego twarz rozjaśniła się.

—Nie tak, jak my tęskinliśmy za tobą – powiedział Michael wślizgując się na miejsce obok Maxa.
Nie tak, jak my tęskniliśmy za tobą... Nie tak, jak my tęskniliśmy za tobą...
Dlaczego rytm tego zdania wydawał się być znaczący?
Max nie odpowiedział, tylko z zamyśleniem skinął głową, gdy Michael wsunął rękę pod jego ramię.

—Liz nie może się ruszyć, Max – Michael mówił do Maxa, ale jego oczy były utkwione w Liz. – Musisz dać jej odejść.

—Mówiłem jej, że musi zacząć żyć, Michael – Max zgodził się z nim, kiwając nieznacznie głową, Liz zaś poczuła, jak jej gardło zacieśnia się powoli. – Ale ona nie chce mnie słuchać.

—Witaj w klubie, facet. Jest tak samo uparta jak ty. Nic dziwnego, że tak do siebie pasujecie.

—Więc kogo posłcha, Michael? – zapytał łagodnie Max przesuwając na nią oczy. – Jeśli nie nas, to kogo?

—A, tak, no cóż, jest taki jeden, Maxwell – roześmiał się Michael opierając dłonie o stolik. – David Peyton.
***
Liz –
Owszem, zobaczyłaś moje dłonie. I co o nich myślisz gdy na nie patrzysz? Czy wiesz, jak bardzo chciałbym wsunąć je w twoje miękkie, jedwabiste włosy? Ale kiedy pomyślę sobie, jak to by było po prostu trzymać twoją dłoń w mojej, ta wcześniejsza pulsująca chęć, granicząca niemalże z bólem rozpływa się i blaknie.
Twój, d.

Zuchwały* D –
Co myślę, kiedy patrzę na twoje dłonie? Że malują klejnoty, którymi mnie ozdabiasz. I zastanawiam się, jak to by było być dotykaną przez ciebie.
Liz właściwie poczuła go wtedy, przesuwającego jego dłonie w dół jej bioder, potem wsuwającego ręce w jej włosy i pieszczącego jej policzek. Jego palce przesuwały się po jej obojczyku, muskającego zagłębienie, w którym pulsowała jej krew, przesuwające się niżej, na przód jej nocej koszulki. Był bez twarzy, nieznany, a jednak tak idealnie przystojny. Tak niesamowicie piękna wyszeptał jej do ucha. Moja Liz, tak piękna.
A wtedy obudziła się, zaczął się bolesny koszmar.
4:34 rano.
***
4:58 rano.
Liz leżała w ciemnościach i drżała, łzy płynęły nieprzerwanie po jej policzkach. Tak, jakby oczekiwała na rocznicę śmierci Maxa. Tak, jakby mógł dać jej część siebie zza grobu. Ale teraz ze smutkiem uświadomiła sobie, że kpiła sama z sobie ciągle marząc. Była po prostu młodą dziewczyną, która przez rok po odlocie Maxa w granolicie wierzyła, że on znajdzie sposób, by wrócić do niej. Tak, jak obiecał jej to w zupełnie nieocekiwanym momencie, czuła jak szepce coś do jej ucha, jego oddech tuż obok jej skóry.
Ciągle była tak samo niewinną, jak ta, która patrzyła w gwiazdy i wierzyła w prawdziwą miłość i w przeznaczenie. We własne przeznaczenie, nie w jakieś spreparowane coś osnuwające się wokół niej niczym diabelskie zaklęcie.
Ale to wszystko zmieniło się jednej, śnieżnej nocy o 4:34 nad ranem.
Ona jednak nigdy nie była zdolna pozbyć się tej ostatniej nadziei, trzymała ją mocno w swoich małych dłoniach. To jednak dusiło ją, tak jakby struna wiary powoli zaciskała się dookoła jej szyi, zabierając tlen z jej płuc. Wkręcała się wężowym ruchem w jej życie dopóki nic nie zostanie, poza muszlą tamtej osiemnastoletniej dziewczyny, stojącej w miejscu i wierzącej w dzień, który nigdy nie nadejdzie.
Teraz zaakceptowałaby od niego wszystko. Wszystko, byle by tylko dowiedzieć się, że wciąż ją kocha, nie ważne, jak bardzo mały i nieznaczący byłby to znak.
Otarła gorące łzy z policzków i obwiniła go w myśli za ten rozchwiany i delikatny stan, bo to on właśnie mówił, że nawet śmierć ich nie rozdzieli. I właśnie tymi słowami rzucił na nią urok, nie pozwalając jej nigdy tak naprawdę odejść.
I może właśnie dlatego cały czas tak się tego trzymała.
Może właśnie dlatego oczekiwała od niego, że pojawi się przy niej dokładnie w chwili swojej śmierci tej nocy. W końcu śniła o nim dokładniej i bardziej szczegółowo niż kiedykolwiek. Mówił do niej jasno, tego była pewna, choć nie potrafiła sobie przypomnieć o czym dokładnie mówił.
Ale, co dziwniejsze, dokładnie pamiętała ostatni sen o dłoniach Davida. Sposób, w jaki bawił się jej włosami, przeczesując je palcami z zachwytem, po prostu oddychając tuż obok niej. Wydawał się być bez twarzy, ale ona z pewnością czuła go, zwłaszcza gdy jego dłonie nakryły jej własne. Samo wspomnienie tej fizycznej drobnostki spowodowało, że całe jej ciało ogarnęła dziwna gorączka.
Zastanowiła się również, dlaczego jej uśpiona kobiecość nagle się obudziła, dlaczego po tylu latach właśnie Davidowi Peytonowi udało się zbudzić ją z tej niemalże śmiertelnej drzemki...

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część