RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (14)

Poprzednia część Wersja do czytania

Część X

IN A TRAIN

There has been a light snow.

Dark car tracks move in out of the darkness.

I stare at the train window marked with soft dust.

I have awakened at Missoula Montana utterly happy.

By Robert Bly

///

W POCIĄGU

Napadało trochę śniegu.

Ciemne ślady kół znikają i wyłaniają się z ciemności.

Wpatruję się w okno pociągu pokryte delikatnym kurzem.

Zbudziłem się w Missoula, w Montanie, zupełnie szczęśliwy.

Przeł. Katarzyna Buczak

Liz rozczesywała splątane mokre włosy idąc przez ciemnawy korytarz do salonu. Gdy poszła wziąć prysznic, Michael tkwił na sofie przy kominku, cichy i zamyślony. Przedtem siedzieli skuleni obok siebie na podłodze przez długie godziny; ona gładziła go po włosach uspokajająco, dopóki on, śpiący, nie położył swojej głowy na jej kolanach.

Pełna spokoju cisza zapadła między nimi, cisza pełna jakiejś niemalże świętej bliskości – coś ważnego zmieniło się między nimi na stałe.

Kiedy Michael zdawał się zasypiać a jego powieki stały się ciężkie, Liz wzięła z przedpokoju poduszkę i koc i zaproponowała, by spał na sofie – żadne z nich nie chciało się rozdzielać. Tak, jakby oboje musieli być blisko siebie tego wieczora, tak jakby wzajemna bliskość zapewniała im siłę –tak samo, jak w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

Gdy Liz weszła do salonu, powitało ją lekkie, rytmiczne chrapanie Michaela, które wypełniało cały cichy pokój. Spał na boku przodem do wygasającego ognia, Liz zaś na palcach przeszła obok niego, najciszej, jak tylko mogła – nie chciała go obudzić. Potrzebował odpoczynku, Liz jednak nie mogła już dłużej czekać z odczytaniem wiadomości od Davida Peytona. No i nie chciała jeszcze bardziej zranić Michaela jak zrobiła to już dzisiejszego wieczora. Drewniana podłoga była chłodna pod jej bosymi stopami. Usiadła przed komputerem, jej puls zaś przyśpieszył niemal natychmiast jak tylko się zalogowała. Mały dreszcz przebiegł jej po plecach gdy zaczęła czytać.

Piękna Liz,

Wygląda na to, że muszę namalować coś przed jutrzejszym wieczorem... coś, co powie więcej niż mógłbym powiedzieć ja. Kiedy się spotkamy, zrozumiesz, że słowa przychodzą mi z trudem – niestety, mogę za to podziękować ranom na szczęce. Hm, no cóż, dzięki nim łatwo zrozumieć, dlaczego mówienie sprawia mi wielką trudność. Szczerze mówiąc, obawiam się, że łatwiej przyjdzie ci zrozumienie moich obrazów i e-maili niż moich połamanych zdań. Ale być może tutaj, pomiędzy moimi obrazami, książkami i niezliczonymi drobiazgami usłyszysz moje serce, choć wygląda na to, że robisz to od samego początku, prawda? Poza tym znudziło mi się już spoglądanie na listopadowy numer Santa Fe Trend. Co oczywiście nie zmienia faktu, że jest to twoje przepiękne zdjęcie, panno Parker, jestem jednak pewny, że zblednie przy rzeczywistości.

Twój, David

Liz odetchnęła ciężko, jej dłonie drżały gdy nieprzytomnie przycisnęła je do piersi. Moje obrazy, książki i niezliczone drobiazgi.

Obraz ten przywołał coś bardzo osobistego, coś zaskakująco romantycznego i intymnego. Być może była to myśl o świecie Davida Peytona, tak bardzo namacalnym i prawdziwym, do którego miała wejść w ciągu kilkunastu godzin. I że wtedy przestanie istnieć tylko w jej wyobraźni, przyjdzie do życia na jej własnym płótnie. Jej oczy zamknęły się na moment, gdy wyobraziła sobie jego cudowne dłonie, takie jak na Oknach do Duszy. Dotykały jej... przesuwały się po jej ciele, wsuwały we włosy i prześlizgiwały się po piersiach. Pieścił ją tak jak kochanek, niezaprzeczalnie i łagodnie.

Liz odetchnęła z trudem, drżąc na swoim krześle; zupełnie tak, jakby poczuła muśnięcie jego ust na policzku, gdy wyobraziła sobie jego dłonie przesuwające się powoli w jej włosach. Dawidzie, kochany Dawidzie – pomyślała. Rzuciłeś na mnie jakiś urok, prawda?

Przysięgłaby, że usłyszała jego odpowiedź, cichy, nieznajomy głos. Ja jestem wstającym słońcem, a ty zamarzniętą ziemią. Otwórz oczy, moja Liz... Otworzyła więc oczy, wzdychając z rozrzewnieniem i patrząc na jego poetyczne słowa. W końcu otworzyła jego drugi mail i od razu napęczniała z dumy, gdy zerknęła na wskazówki dotyczące dojścia do jego domu. Zachowała list i zaczęła pisać ostrożną odpowiedź na pierwszego maila.

Davidzie,

Perfekcyjnie wyrażasz siebie poprzez swoją sztukę. Każde pociągnięcie twojego pędzla , każdy kolor, każdy promień światła. Słowa są jednak przecenione, nie uważasz? Mogą odsłaniać zbyt wiele i jednocześnie nie to, czego pragnęliśmy. Poza tym w każdym twoim e-mailu widziałam ciebie. Jakim cudem wiedziałam, że jesteś spokojny??? Szczególnie, że to słowo opisuje cię chyba bardzo dobrze. Już nie mogę doczekać się jutrzejszego wieczoru!

Twoja, L.

Twoja, pomyślała nagle Liz, dopiero teraz zauważając, że użyła jego podpisu. David podpisywał e-maile w taki właśnie sposób od samego początku, tak, jakby w każdym liście obiecywał jej jakąś część siebie. Tak, jakby deklarował i szeptał jej do ucha, że mógłby należeć wyłącznie do niej.

***

Szła sama przez środek Santa Fe w środku nocy po ośnieżonych ulicach. Było ciemno i cicho. Opadające płatki śniegu osiadały na jej rzęsach, a ona odgarniała je – musiała widzieć, musiała iść ścieżką przed siebie. Szlak wyznaczały ślady odciśnięte w świeżym, czystym śniegu. I nawet pomimo ciemności widziała szlak krwi wiodący gdzieś w przód.

Ktoś został zamordowany, była tego pewna. Wzdrygnęła się i otuliła się ciaśniej płaszczem, szła jednak za czerwonymi śladami poprzez białe, ciche miasto.

—Ktoś tutaj umarł – szepnęła oglądając się za siebie z niejaką obawą i przyśpieszyła kroku. Zastanowiła się, dlaczego była taka pewna, że to jest bezpieczne być tutaj?

Szlak krwi skręcał nagle i wiódł prosto do małego, znajomego, parterowego domku. Na końcu ścieżki stał Max z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki, tak jakby cały czas tutaj na nią czekał. Jego ciemne włosy były przysypane śniegiem, on sam zaś stał niczym marmurowy posąg.

Zerknęła na ciemny front domu i potem znowu na niego; przywołał ją bliżej ręką.

—Liz – szepnął kiwając do niej dłonią.

—Co ty tutaj robisz? – zapytała podchodząc do niego. Jej głos był pełen irytacji.

—Niezły sposób na powitanie ukochanego – roześmiał się wyciągając do niej ramiona.

—Max, to nie jest zabawne – mruknęła pozwalając mu przytulić ją mocno do siebie. – Musisz przestać to robić.

—Co robić? – zażartował łagodnie całując ją w czubek głowy. Było to takie znajome i przyjemne uczucie, jakby zaledwie wczoraj tulił ją do siebie.

—Po prostu... pojawiać się wszędzie.

—W twoich snach.

—No i co z tego? – zawołała odsuwając się nieco by móc spojrzeć mu w oczy. – Jesteś martwy i pomimo to jesteś wszędzie!

—Jestem martwy? – roześmiał się niepewnie.

—Max, to ty zawsze mówiłeś mi, bym przestała, bym ruszyła z miejsca, bym... Boże! Jesteś strasznie frustrujący! – zawołała gorzko. Max ujął jej twarz w dłonie i uniósł do góry; nagle stał się bardzo poważny.

—Tak bardzo cię kocham, Liz – szepnął, jego usta zbliżyły się do jej ust. – I nigdy nie przestanę, nieważne gdzie będę.

—Przestań – powiedziała i przymknęła oczy gdy ich usta musnęły się lekko. Nie myślała, że jego pocałunek będzie taki ciepły i tak niesamowicie... żywy.

—Dlaczego nie chcesz tego słyszeć?

—Bo zostawiłeś mnie samą przez te wszystkie lata.

—Nie, Liz – mruknął całując ją znowu delikatnie. – Nigdy cię nie zostawiłem. Nigdy.

—Teraz jestem sama.

—Liz, musisz po prostu znowu zacząć żyć – poprosił cicho, gładząc ją po policzku kciukiem.

—Staram się – powiedziała łamiącym się głosem. – Ale to takie trudne bez ciebie.

—Otwórz swoje serce, Liz – poprosił łagodnie. Słowa zabrzmiały znajomo, choć nie zupełnie tak samo.
Otwórz serce... otwórz serce.

—Możesz go pokochać – szepnął zawzięcie odsuwając się od niej i spoglądając znacząco na dom.

—Po prostu otwórz serce.

***

Liz trzymała kurczowo kurtkę Maxa po prostu wdychając jego zapach, usiłując zatrzymać każdą jego najmniejszą cząstkę przy sobie. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać. Wdech i wydech, rytm snów. Rytm bezsennych nocy i marzeń na jawie. Rozciągnięte w przestrzeni lata rozwiały się jak we śnie i znów leżała w swoim starym pokoju nad Crashdown.

Max dopiero co odleciał na Antar, a każde uczucie w jej sercu było palącą, otwartą raną. Jedyne, co mogła zrobić, to zwinąć się w ciasny kłębuszek i zapaść w coś rodzaju pół-snu czy letargu, pragnąc, by wziął ją ze sobą – żeby nie spędził nocy z Tess i żeby nie miał z nią dziecka. Syna.

Mogła tylko pogrzebać nierealne i zwodnicze nadzieje i modlić się, żeby wszystko się zatrzymało – na zawsze, żeby na zawsze się skończyło.

Tak wiele rzeczy w ich życiu było niczym zagubione fragmenty mozaiki. Chciała pozbierać wszystkie elementy i ułożyć je od nowa w inny obraz. Taki, w którym Max zostałby na Ziemi, w którym to z nią kochał się tamtej nocy, a nie z Tess. Taki, w którym to ona nosiłaby jego dziecko, a nie Tess.

Ale jej pragnienia nie były niczym więcej jak smużkami dymu, ulotnymi i źle zapamiętanymi nocnymi marzeniami. Nagle bez związku uświadomiła sobie, że ma otwarte oczy. I on tam był, stał w świetle księżyca w jej sypialni, patrząc w dół na nią tymi błyszczącymi, zachwycającymi złotymi oczami, tak, jakby nigdy nie zostawił jej nawet na chwilę. Tak, jakby nic nigdy nie stało między nim, jak gdyby byli tylko dwójką kochanków, którzy umówili się na potajemne spotkanie w środku nocy.

—Liz – szepnął przysiadając bokiem na krawędzi jej łóżka. – Musisz już wstać.

Zaczął powoli odkrywać ją z koca, choć jej palce instynktownie zacisnęły się na krawędziach.

—Nie mogę – wyjaśniła cicho, gdy ich oczy spotkały się w ciemnościach.

—Jeśli tego nie zrobisz, Liz, będzie za późno – powiedział łagodnie wyjmując z jej dłoni koc. – No dalej – poprosił biorąc ją za rękę. – Chodź ze mną.

Liz pozwoliła mu pociągnąć ją za rękę i zmusić do wstania z łóżka, cały czas jednak ściskała w dłoni jego kurtkę. Wzrok Maxa zatrzymał się na niej i uśmiech rozjaśnił jego twarz.

—Cały czas to masz? – zapytał zaskoczony.

—Tylko tyle mi pozostało po tobie – odparła cicho, coś w jej sercu grzmiała burza z powodu jego nieoczekiwanej bliskości. – To i twój list.

—Nie chciałem cię zostawić – wyjaśnił wiodąc ją w kierunku otwartego okna. – Boże, to mnie niemalże zabiło, Liz. Ale musiałem, chronić cię przed Tess, nie ważne za jaką cenę.

Wiatr poruszył zasłonę i Liz dojrzała przez nią swój balkon, zalany światłem księżyca.

—Wiem, Max – odparła gdy zatrzymał się przez oknem i wziął ją za ręce. Popatrzyła w górę w tak dobrze sobie znane oczy, zawsze tak bardzo wyraziste i pełne miłości. Nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało, nie chciała go zranić, musiała jednak jeszcze coś powiedzieć. – Nic jednak nie kazało ci spać z nią.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.

—Cały czas w to wierzysz? Że spędziłem z nią noc? – zapytał z bólem, nie mogąc uwierzyć, że ona wciąż była przekonana o jego zdradzie.

—Max – zaczęła cicho, potrząsając równocześnie głową. – Nie możesz tego zmienić, że to właśnie ją wybrałeś.

—Ona wybrała mnie. Ale ja wybrałem ciebie – jego odpowiedź była zdecydowana i pewna. – Zawsze byłaś tylko ty.

Odwrócił się by wyjść przez okno, ją zaś uderzyło to, że nie było w nim nic... ulotnego ani “duchowatego”. Tak, jakby naprawdę był razem z nią, gdy wyślizgnął się przez okno na balkon i jego nogi zniknęły w ciemnościach. Usiłowała normalnie oddychać by do niego dołączyć, ale nagle wydało jej się to strasznie trudne, jej klatka poruszała się ciężko a płuca z trudem łapały powietrze.

—No dalej, Liz – zachęcił ją ciepło wyciągając do niej rękę. – Po prostu oddychaj i chodź za mną.

A potem była razem z nim na balkonie, tak, jakby wszystkie poprzedzające i rozdzielające ich lata po prostu zniknęły. Znowu mieli siedemnaście lat, znowu byli dwójką dzieciaków, którzy ukrywali się przed rodzicami o północy, gdy usiadł okrakiem na jej balkonowym krześle, zachęcając ją by usiadła między jego nogami i oparła się o niego.

Liz położyła się w jego ramionach a Max przyciągnął ją bliżej siebie. Mogła czuć jego serce bijące tak samo jak jej, nawet gdy zaczął gładzić ją po włosach jak niegdyś, czułym i bardzo intymnym ruchem. Jej głowa leżała dokładnie pod jego policzkiem i po prostu leżeli tak przez jakiś czas, który jednak wydawał się być wiecznością, patrząc w górę na migoczące gwiazdy na ciemnym niebie.

—To zawsze była najlepsza część życia na Ziemi – powiedział i Liz przez chwilę myślała, że mówił o trzymaniu jej w ramionach. – Te wszystkie gwiazdy. Nie doceniasz ich dopóki nie znikną.

—Więc nie jest tak na Antarze? – zapytała z ciekawością, choć to mimo wszystko bolało.

—Jest inaczej – jego głos przybrał dziwny, odległy ton. – Pięknie, ale zupełnie inaczej.

—Tęsknisz za tym? Za Antarem?

—Nigdy nie przestałem tęsknić za tobą, ani na chwilę – odparł i nagle w jego głosie pojawiła się gorycz. – Ziemia jest moim jedynym domem.

—Tak bardzo za tobą tęskniłam, Max – przyznała czując jak łzy zjawiły się pod jej powiekami, słowa popłynęły potokiem. – Chciałam być wściekła, chciałam cię nienawidzić, ale...

—Nie mogłaś z powodu naszego połączenia.

Liz skinęła głową w milczeniu ocierając ukradkiem łzy. Max przesuwał palcami po jej włosach i przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej, choć wydawało się to prawie niemożliwe.

—To nigdy nie zginęło, Liz... nasze połączenie. Wiesz o tym? – znowu potaknęła, a łzy zaczęły cicho płynąć po jej policzkach.

—Chcę w to wierzyć.

—Ale ciągle mnie czujesz. Zawsze mnie czułaś – jego głos był cichy i uspokajający, lecz mimo to łzy popłynęły jeszcze szybciej.

—Mówisz mi, żebym zainteresowała się kimś innym, ale wciąż jesteś w moim sercu, Max – ukryła twarz w dłoniach; jej szczęka pulsowała niesamowitym bólem. – Jak mogę iść naprzód gdy wciąż trzymasz mnie w miejscu?

—Liz, to ty musisz przestać, by móc iść – Max westchnął cicho, jego oddech zatrzymał się na czubku jej głowy.

—Ale ciągle tu jesteś! – zawołała przyciskając mocno dłonie do piersi. – Tak jak teraz, tak jak wczoraj!

—Liz, przecież się zakochałaś – przypomniał jej delikatnie, nakrywając
jej dłoń swoją.

—Nie – potrząsnęła zdecydowanie głową. – Nie zakochałam się. I nie zakocham.

—Owszem, Liz. Zakochałaś się w Davidzie Peytonie i to bardzo dobrze. To jest najważniejsze.

Przez moment Liz była cicho, zaskoczona rytmicznym poruszaniem się jego klatki piersiowej, jak jego oddech przybierał miarowy rytm. Cichy, łagodny dźwięk... wdech i wydech... wdech i wydech... rytm pamięci.

—Masz rację – szepnęła w końcu, patrząc na nocne niebo a jej serce w końcu przemówiło jasno i czysto. – Faktycznie zakochałam się w nim. Nigdy go nie widziałam, a jednak...

Poczuła jak Max skinął głową i przycisnął usta do jej głowy.

—Chciałem tego dla ciebie, Liz.

—Ale to jest bez sensu! – zawołała gdy przesunął dłonią po jej żebrach, przyciągając ją bliżej do siebie tak, że czuła jak drży za jej plecami.

—Jednak twoje serce to rozumie, Liz – wyjaśnił cicho. – Twój umysł musi to jeszcze tylko zaakceptować.

Nagle obudziła się, tak, jakby ktoś przywoływał ją z dalekich zakątków ciemnego lasu.

4:34 nad ranem


Poprzednia część Wersja do czytania