RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część IVa

Kolory Davida Peytona zapadły jej głęboko w duszę.
Przez cały dzień wzok Liz wędrował mimowolnie w kierunku jego obrazu tak, jakby miał nad nią jakąś nieziemską siłę. Jego pociągnięcia pędzla budziły w niej miejsca, które od lat były jak martwe, wabiły ją do środka obrazu i zostawiały w niej niesamowitą chęć czegoś więcej... Niemalże głód...
"Otwórz Oczy" pomyślała. "Och, Davidzie, gdybym tylko mogła..." Podniosła rękę, dotknęła delikatnie palcami skrzydeł anioła, zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać.
Wdech i wydech, jak ze snów... Rytm snów. Jej ręce uniosły się w kierunku nieba i mogła po prostu odejść, odpłynąć na zawsze ku innemu odległemu światu. Otwórz oczy... Michael nie odpowiedział na żaden telefon. Była prawie piąta, a on nawet nie przyniósł jej kubeka kawy ze Starbucka -a to był przecież jeden z ich codziennych, wspólnych rytuałów. Usiłowała porozmawiać z nim i upewnić się, że nie zraniła go za bardzo poprzedniego wieczoru.
Powiedział jej, że ją kocha. W końcu. Po 10 latach pełnych uczuć i cichych pragnień, ona nie była zdolna spojrzeć mu w oczy. Nie chciała przyznać, że czasami, bardzo rzadko, przy nim czuła, że żyje. Że czasami wierzyła w to, że mogą być razem.
Przysiadła na biurku i wcisnęła jego numer na komórce. Gdy tylko odbierze telefon, ona zrobi śmiały krok, ponieważ chciała, żeby wiedział, musiała mu wszystko wytłumaczyć.
Usiadła na krześle z podwiniętymi nogami, odepchnęła się i podjechała do ściany, gdzie wisiał kalendarz ze zdjęciami Nowego Jorku, z kartką przekręconą na ostatni grudzień. Zostawiła to, bo uwielbiała zdjęcie dwojga młodych ludzi całujących się na Coney Island... zakazany moment skradziony przechodniom.
Michael zaskoczył ją swoim burkliwym powitaniem. Chiciaż w końcu był to dobry znak, miał przecież w telefonie identyfikator numerów...

—Co jest? – zapytał ponuro, choć Liz mogła wyczytać w jego głosie całą masę rozmaitych emocji i niesamowite zmęczenie.

—Malowałeś? – zapytała starając się, by jej głos brzmiał normalnie.

—Dzisiaj nie – odparł. A potem zapadła martwa cisza. "Pomóż mi, Michael" pomyślała z rozpaczą ściskając w wilgotnej dłoni telefon. "Nie utrudniaj tego, proszę".

—Więc... – zaczął Michael, ale jego głos zamarł w niezręcznej ciszy.

—Mu... Muszę ci coś powiedzieć, Michael – zaczęła cicho Liz. – Coś, co powinnam była wyjaśnić ci wcześniej...

—No – zachęcił ją, by mówiła dalej. Liz odetchnęła głęboko, jej wzrok powędrował ku parze na zdjęciu całującej się w Nowym Jorku.

—Wiem, że Max nie żyje – zaczęła cicho, słyszała szum krwii w uszach. – Czułam to.

—Liz, słuchaj, byłem wkurzony – wyjaśnił Michael, ale Liz przerwała mu.

—Pozwól mi to powiedzieć.

—Ok.

—Czasami tęsknię za nim tak bardzo, że mam wrażenie, że to mnie zabije – prawie wyszeptała do słuchawki, czując rosnący ciężar w piersi. Michael prawdopodobnie nie mógł zrozumieć co jej zrobił wczorajszego wieczora, że obudził coś, co było uśpione i zamrożone głęboko w niej. Coś, czego nie chciała budzić.
Michael milczał po drugiej stronie linii, jego lekki oddech był ledwo słyszalny. Rozumiał czy nie, ale jej wyznanie kosztowało ją bardzo drogo. Przyznala się do odczuwania czegoś, i to było więcej, niż była zdolna zrobić przez prawie osiem lat.
Tęsknota za nim mogła by mnie zabić... gdybym już nie była martwa pomyślała pocierając szczękę.

—Hm, Liz, chciałbym ci z tym pomóc – odezwał się w końcu Michael. – Ale ja już chyba próbowałem, prawda?
Jego słowa zraniły ją, w jej gardle pojawila się twarda gula.

—Proszę – powiedziała cicho. – Michael...

—Liz, nie mogę tak dłużej tego ciągnąć – przyznał głosem pełnym tłumionych emocji. – Powiedziałem ci, co czuję... Zresztą zawsze to wiedziałaś. Ale ty wciąż go kochasz.

—Ty też – wytknęła mu.

—Nie o to chodzi w tej rozmowie.

—Michael, ta rozmowa kręci się dookoła tego... O to wlaśnie chodzi.
Michael westchnął ciężko, a Liz usłyszała pacnięcia pędzla w tle. Pewnie malował, tylko dlaczego w takim razie skłamał...?

—Czy kochanie go nie pozwala mi kochać ciebie? – jego głos był jakby zagbiony i zdezorientowany. – Albo nie pozwala ci kochać mnie?

—Nie... Nie powiedziałam tego.

—Tak, Liz, myślę, że to powiedziałaś. Zawsze to mówisz... a przynajmniej myślisz – rzekł.

—Michael – zaczęła, ale on natychmiast jej przerwał.

—Ciągle go kochasz, Liz. Zatrzymałaś się, a ja nie mam siły już walczyć – westchnął ciężko. – I nie mogę walczyć z nim... Bo tej jednej rzeczy nauczyłem się już wiele lat temu – że nigdy nie będę Maxem Evansem – głos Michaela załamał się przy ostatnich słowach, powodując, że serce Liz mało nie wyskoczyło jej z piersi.

—Muszę iść... malować... – wymamrotał i wyłączył telefon głośnym kliknięciem. Liz zaś poczuła pod powiekami łzy. Popatrzyła na telefon w dłoni i przesunęła po nim palcami.
Kocham cię, Michael.
Prawie to powiedziała, była tak blisko... Ale tak jak drzwi do windy, które zatrzaskują się tuż przed tobą, tak i tamten moment minął. Kolejne piętro, kolejne życie. Kolejna zmarnowana okazja.
***
Liz wróciła do Roswell po ukończeniu studiów, pełna dziwnego oczekiwania. Nie tylko swojej kariery w świecie sztuki, ale również... na Michaela. Być może jedno wykluczało się z drugim, ale przez moment wydawało jej się, że może się udać.
Jej odwieczna niepewność i zagubienie zbladły wtedy na krótko i jakby oddaliły się od niej, a na ich miejscu pojawiła się nadzieja na przyszłość. Ona i Michael bardzo się do siebie zbliżyli podczas ich czteroletniej rozłąki, zwłaszcza gdy przyjeżdżał do niej na wschodnie wybrzeże, gdy chodzili razem po galeriach. Potem siedzieli razem nad pizzą i rozmawiali godzinami, ich dłonie spotykały się. Wtedy myślała, że może się w nim zakochała, ale zepchnęła to gdzieś na bok, zdusiła głęboko na dnie siebie, pod zimnym cieniem swojego serca. Ale zawsze, gdy byli blisko siebie, kończyło się na tym, że robili kolejny ostrożny krok w swoim kierunku. W końcu jej ostatnią przerwę wiosenną spędzili mieszkając razem w jej pokoju i każdej nocy leżeli przytuleni obok siebie.
Pewnej nocy, gdy sądził, że ona już spała, Liz poczuła, jak pocałował ją delikatnie w czoło. Tak po prostu. Nieważne jednak, jak bardzo chciała podnieść głowę i przykryć jego usta swoimi, po prostu nie mogła tego zrobić. Była jak sparaliżowana, leżała po prostu w jego ramionach, a w jej umyśle przepływały obrazy Maxa. Ich pierwszy pocałnek na jej balkonie, jego dlonie dotykające jej nagiej skóry...
W końcu usłyszała, że oddech Michaela zmienił się, stał się głębszy i równiejszy, jego głowa opierała się o czubek jej głoy, jego ręka leżała swobodnie obok niej. Wtedy dotarło do niej, co mogło się stać – rozpłakała się. Nie tylko z powodu Maxa, że to on mógł być tym, który przytulałby ją w chłodną, wiosenną noc. Ale również z powodu Michaela, z powodu tego wszystkiego, co mogłoby być w jej życiu.
Ale wtedy, gdy wróciła do Roswell, powzięła decyzję. Czekała ich mała impreza zorganizowana przez jej rodziców w Crashdown na jej cześć. Maria wracała z Nowego Jorku, Isabel z Kalifornii, znowu będą razem – cała grupa razem. A ona powie Michaelowi, że chce być z nim, bo tak jak nigdy nie przestanie żałować Maxa, tak może również troszczyć się o Michaela. Jej serce było otwarte jak pierwszy, wiosenny kwiat, delikatny i kruchy.
Gdy przygotowywała się do przyjęcia, spędziła całe godziny przed lustrem, upinając włosy w jak najlepszy sposób i zastanawiając się, jak Michael zareaguje na widok Marii. Tych dwoje zerwało ze sobą podczas ich osatniego roku w szkole średniej, ale Liz wiedziała, że w sercu Michaela wciąż tliła się iskierka uczucia do Marii – oraz że potem widział ją zaledwie kilka razy w ciągu ostatnich lat. W końcu to do niej, Liz jeździł raz na rok – nie do Marii.
A Maria – ona była z perkusistą ze swojej kapeli – jakimś facetem który pracował również w MTV. Liz więc wiedziała, że Maria może być zaskoczona – ale nie zszokowana, jeśli ona, Liz i Michael zaczęli by się spotykać. I gdy wprost umierała z chęci pogadania z Marią o tym – szczególnie gdy Maria naciskała ją, by usłyszeć szczegóły jej nieistniejącego życia uczuciowego na każdej możliwej płaszczyźnie – po prostu było jej zbyt niezręcznie.
Podczas trwania przyjęcia Liz kilka razy przyłapała Michaela, gdy się na nią patrzył w nielicznych momentach, rumieniła się wtedy lekko. Zwłaszcza gdy zdawał się być nieśmiały w jej obecności, co tak bardzo kontrastowało z jego zachowaniem podczas ich ostatniego spotkania w Wirginii. Jego ostrożne zachowanie przywołało w jej pamięci innego nieśmiałego chłopaka, po prostu obserwującego ją z drugiej strony Crashdown.
Michael śmiał się przez cały czas z Marią, ale za każdym razem, gdy Liz podnosiła wzrok, napotykała jego oczy pełne nieskrywanego pożądania.
W którymś momencie, gdy wszyscy zaczęli wstawać, chodzić w te i wewte po kolacji, Liz staciła go z oczu, chociaż dosłownie przed chwilą zaproponował jej powrót do jego mieszkania – wtedy jeszcze nie przeprowadził się do Santa Fe.
Gdy zebranie zdawało się zmierzać ku końcowi, Liz wzięła kilka brudnych talerzy i odniosła je do kuchni. Usłyszała jakiś dziwny dźwięk ze schowka. Coś ostrzegało ją przed sprawdzeniem, jakiś instynkt przetrwania – ale zignorowała to i na swoje nieszczęście otworzyła drzwi.
Zobaczyła Michaela i Marię splecionych ze sobą, jej nogi dookoła jego bioder, jego usta na jej karku...
Oboje byli zaskoczeni, gdy promień światła z korytarza padł prosto na ich półnagie ciała. Liz stała nieruchomo, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, aż w końcu wymamrotała niezgrabne "Przepraszam... bardzo przepraszam", zatrzasnęła drzwi, a na jej twarz wypłynął rumieniec wstydu. Pobiegła na górę do swojego pokoju powstrzymując łzy i wyrzucając sobie to, że pozwoliła sobie mieć nadzieję, że uwierzyła w miłość. Zwłaszcza, gdy nie mogła przestać kochać Maxa. Wszystko inne to było po prostu... udawanie. Imitacja.
Później Michael znalazł ją na jej balkonie, ze wzruszeniem czytającą pierwsze strony jej starego dziennika. Siedziała skulona, otoczona swoimi wspomnieniami o Maxie, przy przewracaniu kartek gładziła delikatnie każdą żółknącą stronę. Michael wyszedł ciężko na balkon przez okno, milczący i pełny aż namacalnego poczucia winy.

—Liz – zaczął przerzucając nogi przez jej małe okno.

—Michael, na Boga, nie mówmy o tym, dobrze? – rzuciła Liz, czując się potwornie głupio.

—Już jej nie kocham.

—Oczywiście, że tak. To Maria. Jest wspaniała – wyrwało się Liz, ale to właśnie myślała.

—Ty jesteś wspaniała... Gdybym wiedział, że mnie wybierzesz, byłbym z tobą do końca życia – powiedział.

—Maria jest stworzona dla ciebie – zaprzeczyła spokojnie, unikając jego przygważdżającego wzroku.

—Ona jest przyzwyczajeniem... Wygodnym przyzwyczajeniem.

—Słuchaj, Michael, przecież wiesz, że zawsze będę kochać tylko jedną osobę – odparła figlarnie Liz, starając się brzmieć z dystansem. Ale to co mówiła było prawdą i Michael musiał to wiedzieć. – Zresztą, sam to przeczytałeś kilka lat temu w tym właśnie dzienniku – zamachała grubym zeszytem, przypominając mu o tych skradzionych słowach, uczuciach, których on stanowczo nie powinien poznać...
Wydawało się, że słowa te utkwiły między nimi na dobre.

—Mogę cię kochać – głos Michaela stał się bardzo cichy i nadspodziewanie spokojny, gdy tak stał na jej ciemnym balkonie, z dłońmi wbitymi w kieszenie dżinsów. Tak bardzo kontrastował ze wszystkimi jej wspomnieniami o Maxie, stojąc na tym samym balkonie w takiej samej pozcji...

—Nie, Michael – warknęła zamykając z trzaskiem dziennik. Ale nigdy nie zapomniała wyrazu jego twarzy, jego oczu pełnych melancholii, zagubienia i oszołomienia.
Coś, co dopiero powstawało, zostało zduszone w niej tamtej nocy. Tak, jakby jej serce znowu zaczęło żyć, jak kruchy i delikatny krokus przebijający się przez grubą warstwę śniegu. Ale zamknęło się z powrotem, tym razem na zawsze.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część