_liz

Woda-Ogień (5)

Poprzednia część Wersja do czytania

* * *
Liz otworzyła zaspane oczy. Mimo, że była pełnia dnia, w mieszkaniu Michaela wciąż panował mrok i zaduch. Ale nie przeszkadzało jej to. W całym pokoju unosił się zapach ich ciał. Liz uśmiechnęła się sama do siebie. Pół roku. Już pół roku byli ze sobą. Oczywiście nieoficjalnie, ponieważ bali się reakcji innych, bali się ich zranić. A jednocześnie nie chcieli się rozstawać ze sobą. To była kolejna z wielu nocy, które Liz spędziła u Michaela, z Michaelem. Parker miała jednak dziwne przeczucie, że wkrótce będzie cierpieć, że będzie się bać. Teraz w jego ramionach czuła się bezpieczna, ale...Michael obudził się i mocniej ją do siebie przytulił. Uśmiechnęła się i położyła bliżej niego. Dłonią błądziła po jego klatce.

— Michael. – szepnęła

— Tak?

— Mam dziwne przeczucie.

— Liz, ty i twoje przeczucia. Co okres ci się zbliża?

— Michael! – uderzyła go – To nie było zabawne.

— Hmmm...Było. – wyszczerzył się – No o co ci chodzi?

— Jest mi dobrze z tobą.

— Wiem. – powiedział i przesunął dłonią po jej nagich plecach – Mnie z tobą też. Wiesz o tym.

— Tak. – uśmiechnęła się – Ale coś się czai. Coś wisi w powietrzu. Coś się wydarzy. Coś złego.

— Liz przesadzasz. – mruknął – Co się może...
W tym momencie zadzwonił telefon. Michael jedną dłonią wciąż przebiegał po plecach Liz, a druga sięgnął po słuchawkę.

— Ta? – zapytał niechętnie – Hej Max. Co? Zaraz... jak... To nie możliwe. Jasne... Ale. Maxwell pomyśl. A co... Tak. Rozumiem. Wiem. Dobra. Za półtorej godziny. Nie, ja jej powiem, mam po drodze. Dobra.
Odłożył słuchawkę i westchnął. Spojrzał na Liz, która usiadła w łóżku i odsunęła się lekko. Spojrzała na niego i już wiedziała, że coś jest nie tak. Michael znów spróbował wsunąć rękę na jej ciało, ale szybko ja odepchnęła.

— Michael. Co jest?

— To był Max. Mam ci przekazać, że... wyjeżdżamy.

— Co?! – Liz krzyknęła a w jej oczach zatliły się łzy

— FBI się pojawiło. Spenetrowali dom Evansów. Isabel i Max będą na mnie czekać na pustyni. Musimy wyjechać.

— Wiedziałam. – Liz szepnęła sama do siebie – I wyjedziesz? Ot tak po prostu?

— Muszę. – powiedział

— Wiedziałam, że to się tak skończy. – łzy spływały po jej policzkach – Ja... Jadę z tobą. Z wami. Nie zostawisz mnie tutaj.

— Liz, nie. Nie możesz. – powiedział Guerin bezradnie – musisz tu zostać i żyć normalnie. Nie będę cię narażał. Nie pozwolę aby cokolwiek ci się stało.

— Daj spokój! – wrzasnęła i zaczęła wychodzić z łóżka – Odjedziesz. Zostawisz mnie. Znikniesz i będziesz sobie żył. O ile przeżyjesz. A ja co?

— Liz! – Michael krzyknął – Nie tak szybko. Pożegnaj się chociaż.
To powiedziawszy pociągnął ją za nadgarstek i wciągnął z powrotem pod kołdrę.
* * *
Liz siedziała na balkonie. Michael właśnie odszedł. Odwiózł ją do domu i pojechał na pustynię. Miał zniknąć. O ile mu się to uda.

— Szlag by to trafił. – Liz powiedziała sama do siebie – Zostawił mnie. Odjedzie. Ale... A jeśli ich złapią, jeśli nie zdążą uciec? Jeśli go zabiją? Nie! Nie dam mu odjechać beze mnie. Nic z tego. Niech sobie nawet tego nie wyobraża. Co ja jestem? Przystanek? O nie, Michaelu Guerinie. Jadę z tobą.
Wstała i błyskawicznie zsunęła się po drabince. Wpadła na Marię i wyrwała jej kluczyki z dłoni. Szybko wpakowała się do samochodu i ruszyła z piskiem opon w stronę pustyni.
* * *
Liz zatrzymała gwałtownie samochód niedaleko skały z Granilithem. Wysiadła i rozejrzała się rozpaczliwie, szukając przyjaciół. Szukając jego. Zobaczyła ich. Stali w miejscu z przerażeniem. Z początku Liz nie wiedziała co się dzieje. Potem dostrzegła obok mężczyznę. To był agent FBI. Miał broń i mierzył nią prosto w nich. Nie było czasu na myślenie. Liz błyskawicznie zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę Michaela. Ten zauważył ją i zdołał tylko krzyknąć "nie". W tym samym momencie agent wystrzelił prosto w niego. Michael czekał na jakikolwiek ból. Tymczasem czyjeś ciepłe ciało wsunęło się przed niego, a po chwili powoli osunęło na ziemię. Nie zdążył jej nawet złapać. Na nic nie czekając użył mocy przeciwko agentowi. Kiedy upewnił się, ze ten nie żyje, powrócił do grupy przyjaciół.
* * *

— Liz!

— Liz, mój Boże. – szepnęła spanikowana Isabel pochylając się nad Liz
Nastolatka leżała cała we krwi na gorącym piasku i coś mamrotała. Po chwili on podbiegł do grupy. Z przerażeniem spojrzał na ziemię. Ona umierała... Jego Liz umierała. Przez niego. Szybko uklęknął na ziemi i uniósł jej ciało. Przytulił ją mocno. Nie mógł opanować łez.

— Liz, kochanie... – szepnął – Nie rób mi tego.
Wszyscy w totalnym szoku spojrzeli na niego. Wysoki chłopak o kruczoczarnych włosach wyprostował się i wbił w przyjaciela wzrok. Ten jednak nie reagował.

— Liz, kochanie...
Czy on powiedział do niej kochanie? Max nie mógł uwierzyć w to co słyszał. Jak to możliwe? Jakim cudem? Przecież oni się nienawidzili. I pomyśleć, że zerwał z nią, bo on tego chciał. A on chciał ją mieć tylko dla siebie. I ona o tym wiedziała. Nie protestowała. Ona też go chciała. Maxa zabolało coś w środku i to bardzo głęboko. Isabel spojrzała na brata. Wiedziała, że bardzo go to bolało. Sama była zszokowana, a jednak traktowała to inaczej. Pierwszy raz widziała, aby jej kosmiczny brat tak płakał, żeby za kimś tak płakał, żeby był tak przerażony. A teraz... Tu chodziło o życie Liz Parker. Tej samej, którą uratował Max rok wcześniej. Liz poruszyła się lekko w ramionach chłopaka. Otworzyła oczy i lekko się uśmiechnęła. Szepnęła załamanym i ledwo słyszalnym głosem:

— Michael...

— To ja. – odpowiedział chłopak, tuląc ją mocniej

— Żyjesz. Jesteś cały. – mówiła wyczerpana

— Tak. Cicho... – powiedział miękko – Nie możesz się przemęczać, tracisz za dużo krwi.

— Ważne, że tobie nic nie jest. – powiedziała lekko się uśmiechając

— Dzięki tobie. Czemu to zrobiłaś?

— Mogłeś zginąć... – powiedziała i przymknęła oczy, jakby tracąc świadomość

— O nie, nie! Liz. – Michael szybko ją uniósł i zaczął cucić – Nie rób mi tego. Ocknij się. Proszę cię.
Liz otworzyła ponownie oczy. Ich spojrzenia się zetknęły. Nigdy tak na nią nie patrzył. Teraz w jego chłodnych oczach coś się zmieniło. Teraz górował nad nim strach. Michael się bał. Bał się o nią, o to, ze umrze. Liz zrobiło się cieplej na sercu. Łzy... Pierwszy raz ktoś dla niej płakał. Kolejny promyk szczęścia wdarł się do jej ciała. Spoglądając teraz na niego miała pewność, że to jest to. Właśnie to uczucie. On ją kocha. Liz jęknęła, czując jak kolejna fala krwi wypływa z jej ciała. Od razu została mocniej przytulona, a na jej chłodne policzki zaczęły powoli spływać gorące łzy. Zebrała resztkę swoich sił i powiedziała:

— Michael... kocham cię...
Guerin uśmiechnął się przez łzy i odgarnął dłonią pasemko z jej twarzy. Pochylił się i pocałował ją w czoło, odwzajemniając słowa:

— Też cię kocham, Liz.
Potem spojrzał na Maxa. Czekał na jego ruch, na gest, aby się odsunąć i umożliwić Evansowi uzdrowienie Liz. Max wyszeptał z bólem:

— Jak... Jak to się stało? Że wy...
Michael spojrzał na niego i odpowiedział nieco zdławionym głosem:

— Nie czas na to Max. Ona umiera...
Evans pochylił się nad ranną Liz i przyłożył dłoń do jej rany. Guerin z trwogą wyczekiwał na skutki, których jak na razie nie było widać. I wtedy poczuł delikatną dłoń na swojej ręce. Liz wzięła jego dłoń i przesunęła na miejsce swojej rany, przycisnęła ją mocno do siebie. Guerin nie wiedział co robić, ale nim zdołał cokolwiek powiedzieć zauważył, ze rana się powoli goi. Uzdrowił ją. On ją uzdrowił. Nie zdążył się otrząsnąć z szoku, kiedy drobne ramiona zawiązały się wokół jego szyi. Przytulił Liz mocno do siebie i wziął na ręce. Wymijając wszystkich pozostałych wsiadł z nią do samochodu i odjechał.
The End








Poprzednia część Wersja do czytania