Na końcu świata cz. 2
Levelock żyło swoim własnym życiem. Jego mieszkańcy byli spokojnymi ludźmi, dzieci były grzeczne, a świat toczył swoje koleje losu gdzieś poza nimi. Biały puch pokrywający miasteczko maluchy napawał radością a dorosłych nadzieją, że kolejne święta będą tak samo udane, jak poprzednie. Zwykłe życie, zwykłych ludzi, mijało niezauważalnie w tym zwykłym miasteczku. Chociaż... Levelock nie do końca pałało jedynie zwyczajnością. Powodem tego była mała chatka stojąca na dalekim odludziu, a właściwie rodzina ją zamieszkująca...
Liz obudziła się dość późno. Ten ranek niczym nie różnił się od poprzednich. Dziewczyna z niejaką tęsknotą spojrzała w kalendarz. Były święta... i nic poza tym. Nie było uroczystej kolacji poprzedniego dnia, pod choinką nie leżały prezenty. Nawet Sammy obudził się o 10, jak każdego innego dnia. Nie skakał z radości odpakowując podarunki, jak robiła to Liz będąc małą dziewczynką. Rodzina nie krzątała się po całym domu, gdyż oni sami byli dla siebie jedyną rodziną. Liz i Sammy... samotni, jak zawsze.
Liz usłyszała pukanie do drzwi. Założyła biały szlafrok. Był nieco za mały, ale uwielbiała go już kiedy była nastolatką... Max też go lubił.
Kołatka u drzwi ponownie dała o sobie znać. Liz nacisnęła klamkę.
— Ho, ho, ho! – Powiedział mężczyzna ukryty za górą prezentów, które trzymał w rękach.
Liz stała nie wiedząc, co ma zrobić. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie.
— Ho, ho, ho? – Powtórzył pytająco mężczyzna, który nie spodziewał się takiego powitania.
— Kyle? – Spytała Liz, gdy zorientowała się, kim jest ten śmieszny mężczyzna w czerwonych, obcisłych kalesonach i puchowej, nieco za dużej kurtce w tym samym kolorze. Chłopak upuścił prezenty, nie mogąc ich już dłużej utrzymać i wtedy... Liz wybuchła śmiechem. Cóż innego mogła zrobić, gdy dostrzegła na jego głowie różową czapkę z daszkiem przykrytą białym śniegiem. Dziewczyna omal nie przewróciła się z wrażenia, gdy jej cudacznie wyglądający przyjaciel wtoczył do salonu prezenty, pomagając sobie nogami, na których dumnie eksponowały się różowe kalosze.
— Mój Boże, Kyle! Jak ty wyglądasz? – Spytała Liz przerywając oba zdania co po chwila, by wydać z siebie niemal spazmatyczny śmiech.
— Wybacz. W mojej garderobie nie mogłem niestety odnaleźć tradycyjnego stroju, tego świątecznego grubasa. – Odparł udając obrażonego.
Przez chwilę oboje śmiali się nie mogąc się powstrzymać. Mały Sammy zwabiony okrzykami zszedł na dół do salonu by sprawdzić, co się dzieje. Stał tak wpatrując się w nich przez chwilę, gdy nagle Kyle nieco spoważniał, przypatrując się Liz.
— Co? – Spytała zakłopotana.
— Dawno nie widziałem żebyś się tak śmiała. – Stwierdził chłopak.
— Ja też pierwszy raz widzę cię taką siuśmiechniętą mamusiu! – Powiedział stanowczo Sammy.
Liz spojrzała na syna tuż po tym, jak uśmiech umknął z jej twarzy.
— Mówi się uśmiechniętą. – Zwróciła się obojętnie do synka po czym podeszła do niego i wzięła go na ręce. – Idziemy do kuchni. Nie jadłeś jeszcze śniadania.
Kyle ściągnął czapkę i kurtkę by powiesić je na wieszaku. Zastanawiał się, czy to właściwy moment. W prawdzie pierwsza część planu poskutkowała, ale chwilę potem nie pozostał po niej nawet ślad. Liz na powrót stała się taka, jaką była po śmierci Maxa. "Śmierci Maxa" powtórzył w duchu. Tak, od dziś musiał przyjąć, że Max na pewno zginął. W przeciwnym wypadku nie mógłby zrobić tego, co planował już od tak dawna.
— Liz, wiem, że nie obchodzisz Świąt, ale... – Powiedział podążając za nią do kuchni.
— Kyle, nie ma żadnych "ale". Nie obchodzimy ich i koniec pieśni. – Dziewczyna przerwała mu gwałtownie.
— Posłuchaj mnie przez chwilę. Dobrze? Zrobisz to dla mnie, tan jeden raz? – Spytał chłopak wpatrując się w nią błagalnym wzrokiem. To musiało zadziałać. Zawsze działało. Mimo, że przez ostatnie pięć lat Liz wydawała się być prawdziwą Królową Śniegu, wiedział, że nadal jest wrażliwą osobą. Co więcej, potrafił nawet rozkruszyć ten wieczny lód i dokopać się do jej uczuć.
Liz spojrzała na niego wymownie. Sama nie wierzyła w to, co robi, ale usiadła na krześle, splotła ręce na piersiach i czekała, aż Kyle się odezwie.
— Widzisz... – Zaczął niepewnie. – ... Przez cały ten czas byłem tu z tobą, opiekowałem się Sammym, zawsze mogłaś na mnie liczyć. Nie towarzyszyłem ci podczas żadnych Świąt, gdyż mnie o to prosiłaś, ale wiedz, że od pięciu lat i ja spędzam ten czas samotnie. I powiem ci, że mam tego dość. I myślę, że ty również, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Ale wiesz, nawet mnie to nie obchodzi – Powiedział wbrew temu, co czuł naprawdę – Chcę te Święta spędzić z wami, chcę wam dać prezenty i chcę byście się z nich cieszyli. Zrobisz to dla mnie? Ten jeden, jedyny raz?
Kyle stał wpatrując się w Liz. Zastanawiał się, czy niczego nie pomylił. Całą tą mowę przygotował już kilka dni wcześniej, chcąc być pewnym, że osiągnie swój cel. Ale Liz nie odpowiadała. Siedziała na swoim krześle i po prostu świdrowała go wzrokiem.
— Jak długo zajęło ci ułożenie tego tekstu? – Spytała niespodziewanie rozgryzając część jego planu.
Spojrzał na nią wymownie. "No to klops!" pomyślał. "Masz może więcej genialnych pomysłów Kyle? Hmm?" pytał siebie w duchu wciąż i wciąż. W końcu postanowił odpowiedzieć. Zresztą nie miał innego wyjścia.
— Trzy dni.
— Trzy dni? – Spytała nie zdradzając głosem, ani jednej swojej myśli. – Zmarnowałeś trzy dni?
— No... no tak. – Stwierdził odkrywczo.
— Kyle, doceniam to... dlatego te Święta spędzimy razem. – Przerwała na chwilę widząc jak niemal dziecięcy uśmiech pojawia się zarówno na jego twarzy, jak i małego Sammy'ego. – Ale pierwszy i ostatni raz.
Lecz jej ostatnie słowa nie były w stanie zmartwić Kyle'a. Miał szansę. Wreszcie miał szansę, by zrealizować swój plan. I to mu wystarczało.
A pozostali mieszkańcy Levelock? Jak, zwykle toczyli swe spokojne życie będąc nieświadomymi, przyszłych wydarzeń, które miały wprowadzić nieco zamieszania do ich małego świata. Nawet niezwykli domownicy małej chatki stojącej na skraju miasta nie wiedzieli, że to właśnie ich życie zmieni się najbardziej. Ale to była dopiero przyszłość, choć nie tak odległa...