Liz i Tess zerwały się momentalnie na równe nogi. Stanęły przed łóżkiem i z przerażeniem spoglądały w mrok. Miały przeczucie, że nie jest to zwykły człowiek, więc błyskawicznie wyciągnęły przed siebie dłonie. Liz powiedziała ostro, a jednak z pewną rozwagą:
— Kim jesteś?
Gość milczał i wpatrywał się w nie.
— Kim jesteś? – Liz powtórzyła
Znów odpowiedziało jej milczenie.
— Mam tego dość. Mów!
W tym momencie z jej dłoni wydobyło się światło i wiązka mocy uderzyła o framugę okna, tuz obok postaci. Było to celowe zamierzenie, aby zmusić przybysza do mówienia.
— Cóż za niezwykła gościnność. – powiedział gość
— Nie będę gościnna wobec kogoś, kto przychodzi tu w nocy, zakrada się jak szpieg i nie odpowiada na moje pytania. – warknęła Liz
— Nie denerwuj się tak. – powiedział przybysz i wstał, robiąc krok w ich stronę – Wpadłem w odwiedziny.
Liz i Tess miały już serdecznie dość tych gierek. Tess skierowała swoją dłoń w stronę lampy i wydobyła z niej jasne światło, które oświetliło całe pomieszczenie, ukazując wyraźnie twarz gościa. Liz zaniemówiła. Stała i drżąc wpatrywała się w mężczyznę, który stał tuz przed nią. Jakby drobne łzy zatliły się w jej oczach. Tess tez była pod wrażeniem, jako pierwsza przemówiła:
— O kurcze... – nic więcej nie potrafiła z siebie wydobyć
Liz stała ciągle w tym samym miejscu, to przybysz zdawał się do niej zbliżać. Był to wysoki mężczyzna o jasnej skórze i delikatnych rysach. Jasne włosy lśniły od niewielkiej ilości żelu. A niesamowicie niebieskie oczy utkwione były w pannie Parker. Na twarzy malował się uśmiech. Jego dobrze zbudowana sylwetka przybliżała się do Liz. Kiedy już był bardzo blisko, dotknął dłonią jej ramienia i szepnął:
— Witaj Avo.
— Kivar. – szepnęła Liz i rzuciła się mu na szyję
Utknęli w mocnym uścisku, jakby już nigdy mieli się nie rozłączyć. Potem zatonęli w głębokim, namiętnym i iskrzącym pocałunku. Ich ciała zdawały się emanować dziwną jasnością i energią. Tess stała z boku i z promiennym uśmiechem to obserwowała. Wiedziała jak tęsknili za sobą. Ale po chwili skrzyżowała ręce i chrząknęła ostentacyjnie. Nic. Nadal się od siebie nie odrywali. Chrząknęła drugi raz. Kivar obrócił głowę i z uśmiechem powiedział:
— Witaj Sol.
— Hej. – odpowiedziała – Wiesz, ze zostawiłabym was samych, ale niestety nie mam zamiaru maszerować przez pół miasta w taką ulewę.
Mężczyzna uśmiechnął się. Spojrzał w stronę okna. Po chwili deszcz stawał się coraz rzadszy. Po dwóch minutach ustał. Tess, czy też Sol, spojrzała na niego i pokręciła głową. Mruknęła pod nosem:
— Jego nic nie powstrzyma przed spędzeniem z nią kilku minut. Ciekawe, czy gdybym powiedziała, ze nie wyjdę stad dopóki nie odda mi władzy, to czy zrobiłby to. – poczym dodała na głos – Dobra już się wynoszę. Miłego... yyy... wiecie czego.
Wyszła przez okno i zeszła ostrożnie po mokrej drabince. Liz odprowadziła ją wzrokiem, ale dość szybko jej uwaga powróciła do Kivara. Tak za nim tęskniła. Żadne słowa nie potrafiły tego wyrazić. Czuła się jak najszczęśliwsza dziewczyna na Ziemi, jak najszczęśliwsza kosmitka na Antarze, jak najszczęśliwsza osoba we wszechświecie. I zrozumiała to, gdy wziął ją na ręce i położył na łóżku.
* * *
Słońce było już dość wysoko na niebie, kiedy pukanie do okna wyrwało ze snu dwójkę zakochanych. Liz z uśmiechem otworzyła swojej siostrze okno, Kivar w tym czasie się ubierał.
— Nie chce nic wiedzieć, zero szczegółów. – od razu powiedziała Tess
— Sol, nie marudź. – powiedziała ze śmiechem Liz
Do pokoju wszedł Kivar i przywitał Tess. Liz przyniosła śniadanie. Siedzieli w jej pokoju i pojadając, rozmawiali.
— Dziewczyny. Ja wiem po co tu jesteście. – mówił Kivar – I nie podoba mi się to.
— Ale... – zaczęła Tess
— Sol. To nie jest dobry pomysł. Wiem, że robicie to w dobrej wierze. Ale jeśli dowiedzą się o tym ludzie Zana, zginiecie.
— Niekoniecznie. – powiedziała tajemniczo Liz
— Co masz na myśli? – zapytał mężczyzna
— Nie zabiją nas, bo mamy coś cennego dla nich.
— Co? – zapytał z wyraźnym zaciekawieniem
— Powiem ci tylko trzy wyrazy... – zaczęła Liz i poczekała chwilkę, aby rozbudzić jeszcze większe zainteresowanie
— Jakie? Mów.
— Zan, Rath, Vilandra.
Tess ze zdumieniem i półuśmiechem spojrzała na siostrę. Nie brała pod uwagę, że w razie czego mogą użyć ich jako zakładników. To było pomysłowe. Kivar uważnie zmierzył wzrokiem Avę i zapytał:
— Są tutaj?
— Owszem. – powiedziała Tess – I nie dość, że nie wiedza kim jesteśmy, to nas jeszcze chronią.
— Chronią? – zdawał się nie rozumieć
— Mnie uważają za Avę – zaśmiała się Tess – Więc jako jedną z nich mnie chronią. A prawdziwa Avę, czyli te oto Liz – wskazała na brunetkę – Kocha Max i nie da jej skrzywdzić.
— Max? – zapytał Kivar
— Czyli Zan. – wyjaśniła chłodno Liz
Kivar wbił w nią wzrok. Już raz Zan o mało nie odebrał mu jej, nie chciał tracić jej drugi raz, nie chciał nawet słyszeć o takiej możliwości. Liz poczuła na sobie badawczy i zimny wzrok. Spojrzała na Kivara. Domyślała się co mu chodzi po głowie.
— Spokojnie. – powiedziała – Nic mnie od ciebie nie zabierze. A już zwłaszcza nie ten smarkaty chłopczyk.
— Co innego Rath... – Tess jakby się rozmarzyła, ale kiedy napotkała na gniewny wzrok Kivara pospiesznie dodała – On tez nie ma najmniejszych szans.
— Hmm... – mruknęła Liz i figlarnie zerknęła na Kivara, lubiła się z nim droczyć – Spokojnie. Rath to Rath. Kocham tylko ciebie.
Kivar wstał i przeszedł się po pokoju. W końcu przystanął i powiedział:
— Ok. Dość tej zabawy. Wracamy na Antar.
— A pieczęć? – zapytała Tess
— Bez pieczęci. Nie będę ryzykował.
— Ale... – chciała coś powiedzieć Tess
— Dość. – powiedział ostro – Mam gdzieś tron, mam gdzieś Zana, mam gdzieś pieczęć. Chce tylko ciebie – spojrzał na Liz
— A my chcemy, abyś wreszcie odzyskał tron i zaprowadził pokój. Wiesz, ze poddani za tobą pójdą. – powiedziała Liz w akcie protestu i dodała – Musisz mieć tylko pieczęć.
— Nie. – odparł Kivar – kocham cię i zabieram cię stąd. Ciebie i twoje szurnięte rodzeństwo. – uśmiechnął się lekko
— Dobrze. – zgodziła się Liz
— Ok. – wtrąciła Sol – To może zawiadomimy naszego braciszka?
— Nicholas już wie. Czeka na miejscu. A wy załatwcie co macie załatwić i spotkamy się koło komory z Granilithem.
* * *
Liz czekała zniecierpliwiona pod domem Tess. Zerkała na zegarek i rozglądała się. Nie zauważyła, że idzie w tę stronę Max. Kiedy zobaczył Liz pod domem Tess, stanął jak wryty. Chciał podejść, ale w tym samym momencie wybiegła Tess. Uściskały się, złapały za ręce i pobiegły gdzieś. Max stał i wpatrywał się. Dziewczyny po chwili wróciły, a Liz zdawała się coś tłumaczyć Tess. Dziewczyny rozejrzały się, więc Max błyskawicznie schował się za drzewem. Coś mu podpowiadało, że coś jest nie tak. Dziewczyny jeszcze raz się rozejrzały. Nikogo nie było. Wyciągnęły przed siebie dłonie. "Co jest?" pomyślał Evans. Z obu dłoni wydobyło się jasne światło i po chwili dom się po prostu rozpłynął w powietrzu, jakby nigdy go tam nie było. Liz i Tess zniknęły w dole ulicy. Zdezorientowany Max wyjął pospiesznie komórkę i wybrał numer:
— Michael, coś jest nie tak.
c.d.n.