Romeo i Julia dwudziestego pierwszego wieku
Cz.18
Ho, ho, ho... Merry Christmas!
"Silent night, holy night.
All is clam, all is bright
"
("Silent night")
W pokoju Liz. Max i Liz leżą na łóżku.
— Co ja bym bez ciebie zrobił?
— Umarłbyś z nudów.- uśmiechnęli się do siebie i ponownie zatopili w pocałunkach.- Która godzina?
— Liz ja tu się staram, a ty?- pocałował ją namiętnie.- Piąta.
— Mamy jeszcze godzinę.
— Czy wyczułem nutkę zawodu?
— Nie, ale zaraz poczujesz coś innego.
Maria podeszła do Michaela.
— Dwa razy Kosmiczny Wstrząs. Myślisz, że dzisiaj zejdą?
— Wątpię.
— A jest jakiś mecz?
— Nie.
— Czyli masz wolne mieszkanie... Jesteś zdany na łaskę nudnych teleturniejów...
— Przecież o piątej mieliśmy się spotkać z resztą.
— Jak już sam potwierdziłeś Liz i Max nie zejdą. A Ceali, Kaly, Isabel i Alex nie będą mieć nic przeciwko...
— Przeciwko czemu?
— Mózg ci zamroziło już chyba kompletnie.- powiedziała Maria biorąc zamówienie i odchodząc.
Do Crashdown weszła Isabel z Alexem.
— Cześć. Coś podać?- spytała Maria trochę zawiedzonym tonem.
— Coś się stało?
— Mam słabo kapującego chochlika o odmianie Quasimodo...- Isabel spojrzała na nią zdziwiona, ale o nic nie spytała.
— Jak tam Liz i Max?
— Zastanawiam się czy nie wolałam ich kiedy byli osobno.
Liz uczesała szybkimi ruchami włosy.
— Dwudziesta?- spytała ponownie Maxa.
— Mhm.- dziwny uśmiech nie schodził z jego twarzy.
— Max!- oberwał poduszką.
— Schodzimy?
Maria, Michael, Alex, Isabel, Kaly i Ceali siedzieli w Crashdown. Max i Liz zeszli na dół i podeszli do nich.
— Trochę się spóźniliśmy...- zaczęła Liz, Max nie puszczał jej ręki.
— Odrobinę, nie martwcie się.
— O czym rozmawiacie?
— Wolicie nie wiedzieć.
***
Kilka tygodni później.
Na targu choinek.
— Może ta?- spytał Michael łapiąc pierwszą z brzegu choinkę.
— Ma zaledwie metr... Poczekaj.- sięgnął do kieszeni.- Tu mam dokładne wymiary.- wyciągnął kartkę z nakreśloną choinką i wymiarami.
— A linijkę?- wziął kartkę i przyjrzał jej się dokładniej. – Matko, nawet kątomierz by się przydał. Wiesz, że czubek ma być pochylony w lewo o 4 stopnie?
Liz i Maria ustrajały Crashdown.
— Uh, to chyba odpada?- spytała Maria wyciągając zakurzonego, zielonego ludzika w czapce świętego Mikołaja.
— Nie chcesz dać Snoppego?- spytała Liz smutnym tonem.
— Nazwałaś go?
— Nie pamiętasz Snoppego?
— A, to on miał romans z moją lalką barbie?- Liz szerzej otworzyła oczy.
— Jak mogłaś zbezcześcić Snoppego?
— Przysięgam, że jak byś poznała go bliżej przestałabyś mu tak współczuć.
— O kim rozmawiacie?- spytała Isabel podchodząc do nich.
— O zbereźnym Snoppy.
— ? Zresztą nieważne.- Liz zawieszała akurat bombkę.- Nierówno.
— Co?- Isabel podeszła do niej.
— Mogłabyś się odsunąć?
— Jasne.- Liz się odsunęła, Isabel poprawiła bombkę.
— Tak lepiej. Nie macie światełek?
— Przepaliły się.
— Koniecznie kupcie nowe.
— Po co przyszłaś?- spytała Maria, starając się zmienić temat.
— Potrzebuję renifera.
— I?
— Będziecie w tym doskonałe.
— W życiu.- powiedziała stanowczo Maria.
— Nawet na to nie licz.- dodała Liz.
— Pieniądze nic dla was nie znaczą?
— Mamy swoją godność.- stwierdziła Maria.
— To dla dobra dzieci.- dodała trochę już zdenerwowana Isabel.
— No ewentualnie...- zaczęła Maria.
— Skoro to dla dzieci.- dokończyła Liz.
— A co z tymi pieniędzmi?- zapytała Maria. W odpowiedzi otrzymała mordercze spojrzenie Isabel.
Ceali weszła do mieszkania szeryfa. On i Kaly oglądali jakiś mecz.
— Cześć wam.
— Cześć.
— Mecz?
— Ta...
— Kupiłam kilka rzeczy. Pamiętasz jak dałeś mi na to pieniądze?- spytała Ceali.
— Tak.- odpowiedział szeryf.
— Świetnie. Kiedy pójdziecie po choinkę?
— Choinkę?
— My nie obchodzimy świąt w ten sposób. Oglądamy mecze i jemy chińskie żarcie.
— Miło.- odpowiedziała Ceali, wyciągnęła rękę przed siebie. Telewizor się wyłączył.- Chyba zabrali prąd?
— Niemożliwe.- oboje wstali zrezygnowani i spojrzeli na Ceali, którą było ledwo widać spod około pięciu papierowych toreb.
— Co to?- spytał szeryf.
— Zakupy. Gdyby, którykolwiek z was mnie słuchał wiedzielibyście, że w tym roku obchodzicie święta.- powiedziała z niewinnym uśmiechem na twarzy.
— Czyli te torby...
— To tylko ozdoby. Po resztę pójdę jutro, albo pojutrze. Wy macie za to trochę czasu na przyniesienie choinki.
— Ale...
— Nie będę się powtarzać.
Michael podszedł znudzony do budki z hot- dogami.
— Dwa razy, bez surówki.- po chwili podszedł do niego Max z choinką.
— Zabije cię.
— Wiem.
— To jedno z gorszych drzewek.
— Przestań, bo zostaniemy tu do przyszłych świąt i nic nie znajdziemy.
— Czyli wracamy?
— Nie do końca...
— Co jeszcze?- spytał wyraźnie niezadowolony.
— Musimy odebrać prezenty dla domu dziecka, kupić nowe światełka i świąteczny wieniec na drzwi...
— Masz wymiary?
— Tak.
— Daj mi je.- Max wyciągnął kartkę z wymiarami. Michael wziął je i w pięści zamienił w proch.- Kto wie, może bez tego pójdzie nam lepiej. Wyrzuć to drzewko, kupimy...- podszedł do średniej wielkości drzewka.- Te.
Alex stał przed drzwiami domu Evansów. Po chwili zadzwonił. Otworzyła mu Diane.
— Ja... Przyszedłem do Isabel.
— Wejdź. Zaraz ją zawołam.- po chwili przyszła Isabel.
— Dobrze, że jesteś.- powiedziała całując go w policzek.- Musisz mi pomóc.- uśmiech znikł z jej twarzy, pojawiło się coś w rodzaju determinacji. Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Weszli do salonu, gdzie ojciec Isabel bez żadnego skutku próbował rozsupłać lampki.
— Widzisz?- spytała Alexa i zwróciła się do Philipa- Tato, Alex to zrobi.
— Co?- spytali obaj panowie.
— Zostaw ich Philip.- powiedziała Diane, przynosząc do pokoju kilka kartonów.
— Tylko nie serwetki!- jej rodzice wyszli.
— Jesteśmy sami.- powiedział Alex z uśmiechem na twarz.
— Wreszcie.- podeszła do lampek i przejechała nad nimi dłonią.- Idealnie.- lampki były rozsupłane.- Myślałam, że nigdy nie wyjdą.
— Co teraz?
— Wychodzimy.
— Co?- Alex miał trochę zawiedzoną minę.
— To nasza lista. – wyciągnęła pokaźnych rozmiarów kartkę.
— Ale...
— Zaczniemy od ubierania choinek w szpitalu, potem musimy znaleźć trzech kolędników ze szkoły muzycznej, nasi niestety się rozchorowali... Zresztą opowiem ci po drodze, nie mam zbyt dużo czasu, o 22.00 muszę być w domu, żeby ubrać choinkę. Mam nadzieję, że Max i Michael kupią odpowiednią.
Alex nic nie mówił. Zdziwienie nie schodziło z jego twarzy. Po chwili poczuł kolejne pociągnięcie za rękaw.
Kaly zapukał delikatnie do pokoju Ceali. Gdy usłyszał proszę, wszedł do środka. Ceali siedziała między kolorowymi papierami i coś pakowała.
— Prezent dla mnie?- spytał Kaly siadając na łóżku.
— Gdyby tak było nie powiedziałabym proszę.
— To mógł być ojciec.- Ceali obdarzyło go spojrzeniem z cyklu- oboje wiemy, że to nie możliwe.
— Pomóc ci?
— Jasne.
— Wiesz nie rozumiem czemu, ale cieszę się że jesteś.
— Nie rozumiesz?
— Znaczy się, nie to chciałem powiedzieć. Po prostu dzięki tobie jest tutaj- oczywiście w nie dosłownym tego słowa znaczeniu- jaśniej.- uśmiechnęła się do niego.- Dziękuję.- pocałował ją delikatnie w policzek i wyszedł.
Crashdown. Dawno po zamknięciu. Michael, Maria, Liz i Max siedzą przy jednym stoliku.
— To był strasznie męczący dzień.- stwierdził Max.
— Nam tego nie musisz mówić.- wtrąciła Liz.
— Ładnie udekorowałyście Crashdown. – pochwalił Max trochę nieprzytomnie.
— Brakuje lampek.
— Nie, jest w porządku.
— Isabel twierdzi inaczej.- wtrąciła Maria.
— Brakuje lampek.- powtórzyła Liz.
— Była tu Isabel?
— Dokładnie.
— Nie wiecie jaka jest w święta.
— Będziemy reniferem.
— A więc jednak wiecie...
— Nam dała wymiary choinki, był nawet pochył czubka...- nastała cisza, którą przerwało pytanie Marii.
— A gdzie Alex?
Alex niósł kilkanaście kartonów i kartoników, a także malutkich pudełeczek. Isabel rozmawiała z jakąś kobietą w średnim wieku.
— No, możemy iść.- powiedziała gdy tamta odeszła.
— Na pewno?
— Oczywiście. Nie przeoczyłam niczego. Po drodze możemy wstąpić do Crashdown. Już i tak nie zdążę ubrać choinki. Jutro muszę wcześniej wstać, mamy dekorować scenę.
— Mamy?
— Ja i jeszcze kilka ochotniczek.- Alex odetchnął z ulgą.
— A jak tam twoje święta?
— Rodzice wyjeżdżają.
— Gdzie jedziecie?
— Oni jadą, ja zostaję.
— Masz spędzić święta samotnie? To niedorzeczne. To święto rodzinne.
— Jestem już duży.
— Wiek nie ma znaczenia. Przyjdę po ciebie na pasterkę. A nad resztą jeszcze pomyślę.
***
Poranek(no dobra bliżej południa, ale zapewniam, że dla niektórych to właśnie jest poranek).
Liz i Max idą ulicą.
— Mam dosyć.- stwierdziła Liz.- Wczoraj poszłam spać sporo po północy, dzisiaj wstałam przed ósmą, a od dziewiątej chodzę po Roswell.
— Ze mną.- powiedział Max, tak jakby to cokolwiek zmieniało.- Poza tym został nam już tylko dom starców w Santa Fe i odebranie strojów.
— Renifer.- powiedziała żałośnie.
— Nie przejmuj się.
— Będziesz mnie nadal kochał jako renifera?
— Przemyślę to.
Isabel spojrzała na choinkę przed nią stojącą.
— Karen, a gdzie śnieg?- spytała przechodzącą dziewczynę.- Miałaś się tym zająć.
— No przecież jest.
— Ledwo ciupka, już na scenie jest więcej.
— Zabrakło nam.
— Co? Niemożliwe, przecież zamówiłam...
— Nie przywieźli wszystkiego, nie mieli tyle na składzie.- odparła sarkastycznie Karen.
— Świetnie.- wyciągnęła komórkę.- Max nie odbiera...- wystukała drugi numer.- Alex?
— ...
— Śpisz? Nie żartuj. W każdym razie jesteś mi potrzebny.
— ...
— Nie rozróżniasz barw? Hm, bardzo zabawne. Za piętnaście minut w Crashdown.
Rozłączyła się.
— To będą święta idealne, choćby nie wiem co.
Ceali tarzała się ze śmiechu, patrząc na Kaly'a, Jima i ich drzewko.
— Coś nie tak?- spytał Kaly po chwili.
— Nie, w sumie nic, ale to nie jest świerk.
— A miał być?
— Załamujecie mnie. Dobra Kaly, jedziemy po choinkę.
Michael przechodził między półkami sklepu. Był zrozpaczony. Jutro święta, a on nie ma prezentu dla Marii.
— Czego tak uporczywie szukasz?- spytała Isabel, przebierając między papierami ozdobnymi.
— Yyy...- wyglądał na trochę zawstydzonego.- Prezentu dla Marii.
— Nie masz jeszcze prezentu?
— No, nie.
— Zgłupiałeś! Przecież to święta!
— Wiem...
— Poczekaj chwilę.- wyciągnęła mały kalendarzyk.- Próba reniferów, sprawdzenie oświetlenia, Mikołaj do domu dziecka- sprawdzić jego trzeźwość. Mam, dzisiaj o piątej mogę z tobą zrobić zakupy, pasuje ci?
— Nie.
— Jak to nie?
— Sam jej coś kupię. Nie będę wysłuchiwać twojej paplaniny przez godzinę.
— Dwie.
— Mniejsza o to.
— No dobrze, skoro jesteś taki głupi to dam ci chociaż kilka rad. Prezent powinien być osobisty, ale to nie ma być szczoteczka do zębów.- powiedziała patrząc w zawartość jego koszyka.- Musi być pomysłowy i przydatny. Nie kupuj figurek, ani maskotek, to nie urodziny.- powiedziała w dalszym ciągu wertując zawartość jego koszyka.
— Poradzę sobie.
— Na pewno?
— Oczywiście.- Isabel udała się w stronę kasy.
— Faszystka...- Isabel najwyraźniej słysząc to odwróciła się.
— Coś mówiłeś?
— Nie, nic. Wesołych świat.
— Możesz to powtórzyć?
— Wesołych świat.
— Będziesz Mikołajem!!!!!!!!
W jakimś pomieszczeniu.
— Liz jesteś tylną częścią renifera, nie wierzgaj tak!
— Mam dosyć.- stwierdziła.
— Nie, nie masz dosyć.
— Mieliśmy tylko stać.
— I tak będzie, ale nigdy nie wiadomo co się przydarzy.
— Nie chcę być reniferem.- dodała Maria, zdejmując z siebie strój.
— Obie się zgodziłyście i obie będziecie!
— Ale...
— Nie ma ale... Zaraz przyjdzie Mikołaj.- powiedziała słysząc czyjeś kroki.
— Michael?- spytała z niedowierzaniem Maria, widząc go w drzwiach.
— Wesołych świąt.- powiedział raczej mało entuzjastycznie.
***
Święta.
Poranek. Max i Liz są balkonie domu Parkerów.
— Idziesz na pasterkę?- spytała Liz.
— Nie. Nie wierzę w Boga.
— Uh...
— Chciałbym, ale...
— Nie musisz mi się tłumaczyć.- uśmiechnęli się do siebie.- Jeżeli jednak zmienisz zdanie...
— Będę pamiętał o tobie.
Południe.
— Nazywam się Isabel Evans i serdecznie witam wszystkich na tegorocznym świątecznym przedstawieniu.
W pobliżu.
— Że co?- spytał Michael, już przebrany za świętego Mikołaja, obecnie z jakimś dzieciakiem na kolanach.
— No dobrze, ciocia mnie uprzedzała, że jesteś ułomny.- zaczął, może sześcioletni chłopczyk.
— Ułomny?
— Nie przerywaj. A więc powtarzam. Chcę samolot, helikopter...
— Zrób listę.
— Co?
— Tak będzie dla nas lepiej. Przyjdę wieczorem i ją zabiorę.
— To jak dostarczysz mi prezenty na czas?
— Nie wiem, oblicz to matematycznie, ale uwzględnij prawa fizyki.
— Kpisz ze mnie?
— Dogadałbyś się z przodem renifera.
— To on mówi?
Wieczór.
— Cieszycie się z kolacji?- spytała Ceali.
— Yh... Oczywiście.- odpowiedział szeryf.
— To dobrze.
— Jesteś pewna, że nie ma prądu? Światło działa.- stwierdził Kaly.
— Zabrali kablówkę.- powiedziała posyłając mu mordercze spojrzenie.
Michael usłyszał pukanie do drzwi. Leniwie wstał i je otworzył.
— Wesołych świąt!- powiedziała Maria rzucając się na Michaela.
— Jestem zmęczony.
— Byłeś wspaniałym Mikołajem.
— Wiem.
— Masz dla mnie prezent?
— Wiedziałem...
— To jak? Masz dla mnie prezent?- powiedziała prawie skacząc.
— Jasne. Zamknij oczy. – podszedł do szafki, były w nim dwa pudełka. Jeden z napisem- "Tak na wszelki wypadek, gdyby uszczelki nie wypaliły". Wziął je. Przejechał nad karteczką teraz widniał na niej napis- "Dla Marii". Podszedł do Marii i podał jej pudełeczko.
— Co to?
— Zobacz.- otworzyła szybko pudełko.
— Perły!
— Co? Ach tak... Podobają ci się?
— Są piękne! Sam na to wpadłeś?
— Oczywiście.
Kilkanaście minut przed pasterką.
— I jak tam?- spytała Isabel Alexa.
— W porządku.
— Nie mogę uwierzyć, że byłeś w święta sam.
— Najważniejsze, że teraz jesteśmy razem.
Uśmiechnęła się do niego i delikatnie pocałowała.
— Jutro możemy też być razem.
— Naprawdę?
— Tak.
— I nie musimy odwiedzić żadnego domu starców, szpitala, lub sklepu?
— Nie.- ponownie się uśmiechnęła.- Chyba powinniśmy już iść, żeby zdążyć na pasterkę.
Liz szła na pasterkę z rodzicami. Po drodze spotkała Tristina. Podeszła do niego, mówiąc rodzicom, że ich dogoni.
— Jak tam święta?- spytała.
— W porządku.
— Idziesz na pasterkę?
— Nie, chciałem się po prostu z tobą spotkać.
— Za mną?
— Tak, wiedziałem że przyjdziesz.- uśmiechnęła się do niego.
— A czemu chciałeś się ze mną spotkać?
— To chyba pożegnanie.
— Co?
— Jutro z rana wyjeżdżam z ojcem do Los Angeles.
— Jak to? Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś?
— Miałaś własne zmartwienia.
— Zobaczymy się jeszcze?
— Na pewno. Masz do mnie zaproszenie. Przyjeżdżaj i dzwoń o każdej porze dnia i nocy.- uśmiechnęła się do niego.
— Zaproszenie działa w dwie strony.
— To dobrze.
— Na pewno nie chcesz iść na pasterkę?
— Na pewno. Chyba musisz już iść.
— Tak.- przytuliła się do niego.- Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— Ty moim też.
Michael podszedł do Isabel.
— Dziękuję.
— Za co?
— Za coś innego niż uszczelki.
— Kupiłeś uszczelki?
— Wiedziałaś.
— Ma się kosmiczne zdolności. Dobra muszę iść. Alex na mnie czeka.
Liz usiadła w jednej z ostatnich rzędów. Dosiadł się do niej Max.
— Przyszedłeś?
— Ja widać.- chwycili się za dłonie.
— Dziękuję.
— Nie, to ja dziękuję. Dziękują ci, że jesteś.
Koniec części dziewiętnastej.