Liz siedziała na trawniku przed szkołą. Isabel i Maria podeszły do niej zmartwione. Issy usiadła obok Liz, a Maria oparła się o drzewo.
— Liz. Nie zadręczaj się tak tym. – powiedziała De Luca
— Co? – Liz dopiero się ocknęła
— Mówimy, że musisz przestać się gnębić i żyć normalnie.
— Maria, proszę cię. Nie zaczynaj znów tego tematu. – jęknęła Liz
— Riv... – teraz Issy się wtrąciła
— Nie nazywaj mnie tak. – mruknęła brunetka – Tylko on tak mówił.
— Dobrze. Ale to już kilka tygodni. Skoro do tej pory się nie odezwał, to już się nie odezwie. On już taki jest.
— Wiem. Ale...
— Co? – odezwał się ktoś z boku
Dziewczyny spojrzały w górę. To był Max. Jak zwykle wzrok utkwiony miał w Liz i z dziwnymi iskierkami na nią spoglądał. Parker jęknęła. Przypomniała sobie, że w całym tym ferworze zdarzyło jej się kilka chwil sam na sam z Maxem. Nie potrafiła tego kontrolować, ani jakoś ostro się sprzeciwić. On po prostu sam przychodził i zostawał, a ona go nie wyganiała. Początkowo miała wrażenie, ze to Max bardziej potrzebuje wsparcia odkąd Michael wyjechał. Ale prawda była taka, że to ona jej potrzebowała, a Max chciał jej dać to poczucie bezpieczeństwa i wsparcia. Kiedy się zorientowała, że pozwoliła mu się za bardzo zbliżyć, za wszelką cenę szukała wymówek od spotkań z nim. A teraz stał tuz obok i patrzył na nią tymi swoimi oczami pełnymi smutku, nadziei i czegoś innego... uwielbienia. Liz zacisnęła powieki. Nie chciała żeby tak na nią patrzył. Bo potem za bardzo by go bolało, gdy mu odmówi, gdy go zdepcze. Nie chciała tez jego wsparcia. Jedynym czego potrzebowała, był teraz Michael. Tylko on. Liz zwilżyła spierzchnięte usta i odpowiedziała na zadane pytanie:
— Nic. To po prostu moja wina.
— Liz, maleńka. – Maria kucnęła przy przyjaciółce – To nie jest twoja wina. Nikogo.
— A właśnie, że jest. – upierała się Parker
— Nie jest. – Max się lekko uśmiechnął – On wyjechał nagle. Nic nim nie powodowało. Już dawno chciał to zrobić.
— Być może. Ale ja go do tego zmusiłam. Ja byłam ostatnią kropelką, która przeważyła.
— O czym ty mówisz? – Isabel nic nie rozumiała
— On... my... – słowa ugrzęzły jej w gardle – My się pokłóciliśmy.
— Maleńka. – znów zaczęła Maria – On się ze wszystkimi kłócił.
— Nie! Nie o to chodzi. – Liz podniosła głos – My... to było bardziej skomplikowane. On wyjechał dokładnie trzy dni po naszej kłótni.
— Liz. – wtrącił Max – Dokładnie trzy tygodnie przed jego wyjazdem byliśmy w kinie. Nie szukaj winy, kiedy nie ty jesteś winna. Nie mogłaś się z nim wtedy pokłócić.
Ostatnich słów Liz nie dosłyszała. Dziwnie zakręciło jej się w głowie. Przed oczyma prześlizgiwały się obrazu, a potem kołowały czarne plamy. Dziewczyna poczuła jak zimne dreszcze zaczynają przedzierać się przez jej ciało. W głowie kręciło się, traciła równowagę zmysłów. Dopiero po chwili udało jej się odzyskać świadomość. Oddech jej przyspieszył. Spojrzał na przyjaciół i odpowiedziała:
— To nie prawda.
— Liz, byłaś wtedy z Maxem. – zaprzeczyła Maria
— Tak, ale tylko do dziewiątej! – Liz zerwała się z miejsca
Wszyscy spojrzeli na nią ze zdumieniem. Max się wyprostował i wbił w nią wzrok. Ona jakby z furią zażądała:
— Powiedz im. Powiedz co ci zrobiłam. Powiedz.
Teraz spojrzenia przeniosły się na Maxa, który przyznał gorzko:
— Pocałowałem ją. A ona... Nazwała mnie... inaczej niż mam na imię.
— Michael! – wykrzyknęła Liz – Nazwałam go Michael!
— Że co? – De Luca wytrzeszczyła oczy
Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Max nie dopuszczał najwyraźniej do siebie myśli, że Liz może czuć coś do jego przyjaciela, że mogła mówić w tym wypadku prawdę. Maria nie przypuszczała nawet, że tych dwoje może mieć cokolwiek ze sobą wspólnego, oprócz kodu DNA. Issy czuła coś podświadomie, ale dopiero teraz zrozumiała o co chodzi.
— Tak. – mówiła Liz, odsuwając się i kuląc jednocześnie – Zaraz po tym poszłam do Michaela.
Kiedy Max oraz pozostali spojrzeli na nią dziwnie, z wiadomym pytaniem na myśli, Liz jęknęła i powiedziała kwaśno:
— Tak. Tak. Spędziłam z nim noc! A potem rano mnie odprowadził. I wtedy się pokłóciliśmy. – łzy zamgliły ogniste oczy brunetki – Wrzasnęłam na niego i powiedziałam, że ma nigdy więcej mi się nie pokazywać na oczy, że ma nie wracać. I... i posłuchał.
Liz jakby się zaśmiała. Jednocześnie usiłowała złapać równowagę. Zimny dreszcz znów przejmował nad nią kontrolę. Obraz przed oczami zamazywał się i już prawie nic nie widziała. Głosy przyjaciół tez ginęły gdzieś pośród dziwnego szumu. Dosłyszała tylko Isabel:
— Liz, wszystko ok.? Jesteś strasznie blada.
To była prawda. Parker strasznie pobladła, wręcz posiniała. W dodatku zmysły przestawały działać, a wszystko wirowało. Liz czuła się, jakby była na karuzeli i to w dodatku gdzieś na biegunie. Było jej strasznie zimno, wręcz czuła jak krew jej zastyga. Makabryczny ból od serca rozprzestrzenił się po całym jej ciele, nie omijając ani jednego zakamarka jej wnętrzności, ani jednego koniuszka nerwu, doprowadzając Liz do zdławionego krzyku.
c.d.n.