Isabel siedziała pod drzewem i zajadała się brzoskwinią. Wyrzuciła pestkę owocu, trafiając nią w jakiegoś przechodnia, a potem ponownie skierowała twarz ku słońcu. Nagle poczuła jak czyjeś dłonie splatają się wokół niej a czyjeś usta mocno ją całują, spijając cały sok z brzoskwini, jaki pozostał na jej wargach. Pocałunek był niesamowity, ale jednocześnie był dla niej zbyt wielkim zaskoczeniem. Wyrwała się z objęć i spojrzała na bezczelnego chłopaka, który odważył się to zrobić.
— Michael?! – wykrzyknęła
Guerin uśmiechnął się złośliwie a potem językiem oblizał się, smakując resztkę soku. Zauważył, że blondynka jest conajmniej zdumiona, a taką bardzo rzadko się ją widywało. Mrugnął zawadiacko, a kładąc się na murku, powiedział jakby obojętnie:
— Nie ekscytuj się tak. To tylko krótki, przyjacielski, bardzo brzoskwiniowy pocałunek.
Issy spojrzała na niego jak na wariata, ale potem powróciła swoją dawną chłodną minę i odpowiedziała:
— Wiesz, gdybyś nie był moim tak zwanym przyjacielem, to zemściłabym się i zrujnowała ci życie za taką zniewagę.
Michael tylko się uśmiechnął i wygodnie ułożył swoją głowę na jej kolanach. Isabel jedną dłonią opierała się o trawę a druga zaczęła wczesywać w jego włosy. Jej oczy jednak wciąż błądziły po mijających nastolatkach, jakby kogoś konkretnego tam szukała. Michael zamknął powieki, a potem powiedział, jakby sam do siebie:
— W zasadzie dlaczego my nie jesteśmy ze sobą?
— Bo oboje się za dobrze znamy i wiemy, że żadne z nas nie jest zdolne do uczuć wyższych. Poza tym skończyłaby się frajda z uwodzenia innych. – odpowiedziała Isabel
Michael otworzył jedno oko i spojrzał na nią. Jej dłoń wciąż tkwiła w jego włosach, ale wzrok tkwił wśród tłumu uczniów. Chłopak wyraźnie zlustrował jej twarz. Zawsze ją uważał za ładną i inteligentną, ale tylko jako przyjaciółkę i towarzyszkę gierek psychologicznych. Po dłużej chwili zastanowienia wzdrygnął się na samą myśl o tym, że mogliby być razem. Dziewczyna ładna i interesująca, ale nie dla niego. Dlaczego? Musiał szanować swoją reputację. Swoją i jej. Gdyby się związali, mogłoby to grozić, że któreś z nich albo oboje stracą to poważanie i strach innych. Poza tym Isabel miała rację. Nie byłoby już frajdy, bo byliby związani jakby skuci kajdankami. Zamknął ponownie oczy i wygodnie leżał. Po chwili mruknął w stronę blondynki:
— Czego ty tam tak usilnie wypatrujesz?
— Kogo. – poprawiła go chłodno – Mojego brata i jego nowej ofiary.
— Hmmm... – Michael się uśmiechnął i wstał – Skoro tu ich nie widać, to chyba wiadomo co robią.
— Właśnie, że nie. – odpowiedziała – Parker jest silną twierdzą. Ciężko ją zdobyć.
— Ta... – mruknął – Istna Bastylia.
W tym momencie urwał i jęknął. Szła w jego stronę blondyneczka z wyraźnie wściekłą miną. To była Maria De Luca. Isabel nawet nie zauważyła, kiedy jej przyjaciel zniknął gdzieś, najwyraźniej uciekając przed dziewczyną. Sama wciąż szukała spojrzeniem brata lub Liz, albo ich obojga. Podskoczyła, kiedy ktoś ją klepnął w plecy. Odwróciła twarz i zobaczyła swojego brata. Musiała się porządnie przejąć, bo Max wręcz zanosił się śmiechem na jej widok. Zmierzyła go ostrym i lodowatym spojrzeniem, a potem powróciła do dawnej pozycji. Evans usadowił się obok niej i milczał, jakby usiłując cokolwiek odczytać z jej twarzy. Po długiej ciszy, Isabel odwróciła w jego stronę twarz. Niebieskie oczy były w tym momencie tak zimne, jak ostrze sztyletu. Max przeczuwał, że siostra jest nie w humorze i że prawdopodobnie coś idzie nie po jej myśli. Kiedy tylko coś obracało się przeciwko niej lub szło niezgodnie z planem, panna Evans robiła się jadowita jak żmija. Rozchyliła usta, jak sądził Max aby właśnie ukąsić go:
— I? – z jej ust wydobyło się tylko to
— Co "i"? – zapytał niby to zdezorientowany chłopak
— Maxwell proszę cię, nie pogrywaj sobie ze mną. Nie mam na to nastroju. – zabrzmiało to niezwykle prawdziwie, a Max doskonale wiedział, kiedy nie wolno się drażnić z nią, tak samo jak ona wiedziała, kiedy jego nie należy drażnić – Jak ci idzie?
— Dość dobrze. – uśmiechnął się – Nie jest taka twarda jak sądziłaś. Drży na sam mój widok.
— Heh. – Issy zakpiła ewidentnie – Drży, bo się boi. Ale nie tego, co czuje, tylko tego, kim ty jesteś. Nie uda ci się przezwyciężyć tej obawy przed diabłem. Będziesz ją trzymał w ramionach i poczujesz, że serce jej bije, będzie ono biło ze strachu, a nie z miłości.
— Mówisz, jakbyś doskonale znała Liz. – powiedział Max chłodnym tonem, bo słowa Isabel doszczętnie go wyprowadziły z równowagi. Jak to? Ona nie kocha go, jego, którego wielbią wszystkie inne? – A przecież chodzi ci tylko o zemstę i to nie na samej Liz.
— Owszem. Zemsta to główny powód. Bo cóż to za pewność siebie u tego człowieka, który ośmiela się zasypiać spokojnie, gdy obrażona przez niego kobieta nie zemściła się jeszcze? – powiedziała Isabel i wbiła wzrok w brata – Poza tym tu chodzi o grę. Zawsze o to chodziło. – kiedy następowało długie milczenie dodała – Max, ty chyba nie sądzisz, że ciebie można kochać. Że nas można kochać? Można nas wielbić, bać się nas, ale nie prawdziwie kochać. To tylko chemia, tylko zauroczenie tych wszystkich dokoła. A twoja krystaliczna panna Parker ciebie nie kocha i nie będzie w stanie. Ona może tylko się ciebie bać i bać tego, że jest za słaba by się bronić. I Max... – dodała pochylając się w jego stronę – Po co jej ty, skoro ma jego? – to powiedziawszy wskazała głową w stronę szkoły, gdzie na schodach stała Liz obejmowana przez Kyle
Max wstrzymał oddech. Jak ona śmie? Jak śmie się czuć dobrze w towarzystwie Valentiego? Jak śmie spokojnie dawać się obejmować? Może należeć do Maxa, ale wciąż klei się do Kyla? I to uśmiecha się, jest szczęśliwa, nie jest niepewna, nie jest słaba! To całkowicie ugodziło w dumę i pewność Evansa. Rozpromienione oczy przykryła mgła złości i pożądania jednocześnie. Wstał i nie odrywając wzroku od Liz powiedział zimno i niebezpiecznie:
— Dość tego! Ona śmie się ze mną bawić w takie podchody? Ze mną?!
— Chciałbyś, żeby się poddała, co? – zapytała Isabel
— O, nie! Niech się podda, ale niech walczy. Niech, nie mając dość siły, aby zwyciężyć, ma jej na tyle, aby się opierać. Niech karmi się do syta poczuciem własnej słabości i niech będzie zmuszona sama uznać swą porażkę!
c.d.n.