Słowo wstępne:
Taki koniec nie może być zwykłym końcem. Jest nim tylko wtedy gdy już nic dalej nie może się zdarzyć. Tu jednak nie będzie tak, życie toczy się dalej, oni żyją dalej. W smutku, miłości, cierpieniach, ale przetrwają. To życie jednak szykuje dla nich wiele niespodzianek.
Promo
„Udało nam się uciec”
„Żyjemy razem i trzymamy się razem”
„Takiego spokoju nie było od wielu lat”
„Ale to może być cisza przed burzą”
„Wszystko się teraz zmieni”
„Błogie chwile się skończyły”
„Ale razem przetrwamy wszystko”
Rozdział I „Niesamowita zmiana”
10 listopad 2002 rok Meksyk – Roswell
Panował chaos. Ciemność. Pięć postacie uciekają przez uliczki małego miasta. Słychać pisk opon, krzyki, wybuchy. Ogromna moc, niszcząca wszystko co napotka na swojej drodze, oświetlała niebo. Dzięki temu było widać gdzie idą. To ich zdradzało.
Jeszcze miesiąc temu było tak pięknie. Wystarczyło tylko wrócić do domu, a tu od razu wszystko się wali na głowę. Chcą ich zabić.
— Max!! Max!! Ja już nie mam siły!! – krzyczała dziewczyna
— Kochanie, musisz być silna, tylko wtedy nam się uda – odpowiedział – Liz podnieś się proszę! – powiedział gdy dziewczyna upadła omdlała na ziemię
— Co teraz oni są już tak blisko – Michael nieco poważniejszy również padł koło dziewczyny
— Zostawcie mnie, uciekajcie, musicie uratować swoich – mówiła Liz półprzytomnym głosem
— Nie, nie pozwolę umrzeć następnej bliskiej osobie, straciłem już dwóch, tobie nie pozwolę – po lekko zarośniętym policzku spłynęło kilka drobnych łez
— Idźcie!!! Musicie – niesamowita siła odepchnęła Maxa i Michaela od ciała dziewczyny – Uciekajcie, spróbuje ich zatrzymać – dodała wstając na równe nogi i patrząc w stronę nadchodzących ludzi
— Liz...- szepnęli wszyscy
— Idźcie!!!!!!!!!!!! – krzyknęła wyciągając dłoń przed siebie i celując w nadchodzącą gromadę
— Lizzy proszę cię... – wyszeptała Isabel – Nie rób tego
— Błagam was!! Uciekajcie już!!! – po jej gładziutkich policzkach spływały łzy, łzy szczęścia i dumy – Jeszcze się zobaczymy – dodała i wycelowała ogromną siłą w napastników
— Liz...pamiętaj, że cię kocham – powiedział cicho Max, Liz jakby to wyczuła i odwróciła się do niego z lekkim uśmiechem
Musieli dostać się do granilitu.
***
Notki z pamiętnika:
10 września 2002 rok
Jechaliśmy ponad tydzień. Nie było nam wygodnie. W szóstkę gnietliśmy się w starym vanie. Uciekaliśmy.
Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się zamieszkać na jakiś czas w Filadelfii. Pojechaliśmy przez Dallas – Oklahome – Atlatne – Pitsburgh – chcieliśmy nawet odwiedzić Ottawe – aż przez NY do Filadelfii. Specjalnie tak plątaliśmy, aby im się znudziło jeżdżenie za nami.
Zmieniliśmy trochę swoje wyglądy. Is ponownie miała długie włosy, lekko kręcone brązowe, zaczęła nosić okulary i dużo schudła. Na początku wyjazdu nie chciała nic jeść, to przez tą rozłąkę z Jessym. Mimo wielu łez pogodziła się ze swoim losem i próbowała zapomnieć o nim, czasem potrafiła się też uśmiechnąć. Znalazła prace w gabinecie kosmetycznym. Maria, gdy już znaleźliśmy mieszkanie, zaczęła pracować w jakimś małym biurze i ubierała się bardzo elegancko, do tego lekki makijaż i zazwyczaj spięte włosy. Max również założył okulary na nos, wygląda w nich tak jakby poważniej, pracuje w gazecie, nosił garnitury i zazwyczaj nie było go w domu, bo poszedł robić jakiś wywiad. Michael miał ciemniejsze włosy, ale nie zbyt zmienił swój imige, ponownie zaczął pracować jako ochroniarz – w dużej firmie komputerowej. Kyle w ogóle się nie zmienił, nie miał za bardzo po co, pracował jako mechanik samochodowy. A ja...no...obcięłam włosy, są krótkie – trochę żałuje, ale nawet ładnie wyglądam. Daje wykłady z biologii na tutejszym uniwersytecie.
Nasze mieszkanka nie są zbyt duże. Ja mieszkam z Maxem, Maria z Michaelem, a Kyle z Is. W każdym mieszkaniu jest jedna sypialnia, łazienka i salon z kuchnią. Sami musieliśmy kupować meble i inne pierdołki (oczywiście pomogła nam w tym pewna zdolność komiczna – pieniądze jakby zleciały z nieba :]). Dostaliśmy mieszkania w strasznym stanie i choć mogliśmy mieć najlepsze apartamenty w mieście, woleliśmy nie wychylać się ponad normy normalnych ludzi, na razie to nam wystarczało.
Maria i Mike ciągle się kłócą. Nie są to poważne kłótnie, drobne sprzeczki. A nie zapomniałam, jedna była dość poważna, gdy Maria chciała zrobić sobie operacje na powiększenie piersi. Oczywiście o pieniądze zwróciła się do Guerina, on oznajmił, że nie da jej kasy na coś takiego gdyż przez to będzie się za nią uganiać zbyt wielu mężczyzn. Ona wkurzyła się i zaczęła pracować, aby zarobić na operacje. Z jej obliczeń wynika, że będzie mogła zrobić to za około 2 lata.
Kyle i Is mieszkają razem jak rodzeństwo. On czasem robi jakieś „podchody” do niej, ale nic z tego nie będzie, gdyż ona nie chce nikogo na razie mieć. Ostatnio rozmawiałam z nią o takich rzeczach jak „Miłość”, temat zszedł w końcu na Alexa i obydwie strasznie się popłakałyśmy. Jednak w dalszym ciągu jest dla nas kimś ważnym i myślę, że zawsze będzie. Opowiadała o tym, jak przychodził do niej w snach i na jawie, jak ją namawiał do zaręczyn z Jessym i jak to uwielbiała. Żałuje, że już do niej nie „przychodzi”.
Ja i Max jesteśmy po ślubie, nocy poślubnej i drobnym obiedzie weselnym. Cieszymy się, że w końcu możemy być razem. Często , gdy tylko jest w domu i się spotkamy, gadamy o wszystkim i o niczym ważnym. Moja kosmiczna moc lekko się stabilizuje – potrafię już trochę nad nią zapanować, ale jeszcze nie całkowicie. Odkryliśmy, że bardzo dużo mocy posiadam razem z nadmiarem uczuć. Potwierdziło się to wtedy gdy przybyła Tess i gdy...ehem...no byłam blisko z Maxem i nie mogłam zapanować nad uczuciem rozkoszy. Trochę go poparzyłam i miał pięknie odbite moje dłonie na plecach. Jeszcze do tej pory ma ślady, powoli mu schodzą strupki.
Takie na razie jest nasze życie, nie ma nic dziwnego, ale zobaczymy co przyniesie przyszłość.
1 listopada 2002
Nie pisałam kilka dni. Powodem tego był brak czasu. Całe dnie przebywam na uczelni, a wracam bardzo późno i nie mam już siły. W niedziele z kolei chcę pobyć z Maxem, on tak rzadko ma dla mnie czas.
A mówiąc o Maxie dostał dużą premię i może wybrać sobie kiedy chce tygodniowe wczasy. Postanowiliśmy wrócić do Roswell. Chcemy zobaczyć się z rodzinami, chociaż na kilka dni. Jestem szczęśliwa, naprawdę.
Wyjeżdżamy za siedem dni.
Maria znów pokłóciła się z Michaelem, powód – nie zabrał ją na kolacje w jej imieniny. Teraz śpi u nas na kanapie.
Issy, Kyle, Maria, Mike i ja musimy jeszcze załatwić sobie wolne w pracy, mam nadzieje, że nas puszczą.
A ja, Liz Evans siedzę tu w łóżku, piszę. Obok mnie pali się mała lampka, aby nie obudziła Maxa. On tak ładnie śpi, nie chrapie, nie wierci się. Jestem szczęśliwa, że zostałam jego żoną.
***
8 listopad, Roswell – New Mexyk, godzina ósma rano.
Jesienne słońce świeciło mocno po oczach. Oni nadjechali dwoma taxówkami pod jeszcze zamknięte drzwi CrashDown.
Wrócili do domu, wrócili do przeszłości.
— Jak dobrze jest w domu!! – krzyknęła Liz
— Zgadzam się z tobą Lizzy, to świeże powietrze, ciepło i w ogóle – dodała Maria wciągając mocno nosem zapachy
— To gdzie idziemy najpierw: CrashDown czy dom Evansów, a może do mamy Marii, a może do Jima?? – spytał Michael
— Ja proponuje Jima...poza tym cafeteria jeszcze zamknięta – odparł Max
— Stoi – wszyscy powędrowali w stronę domu Valentyego
Nic się tu nie zmieniło. Ciągle stał tu ten sam dom. Pierwszy do drzwi podbiegł Kyle wziął głęboki wdech i zapukał. Po chwili odezwał się zza nich damski głos.
— Proszę wejść, zaraz przyjdę
Cała szósta weszła do środka i rozejrzała się po mieszkaniu. Nie czuć tu było dawnego kawalerskiego zapachu. Nagle zza drzwi wyszły dwie postacie, na luzie w szlafrokach i kapciach, w końcu to niedziela. Stanęli jak wryci widząc swoich starych przyjaciół i rodzinę.
— Mama!!! – krzyknęła Maria
— Tata!!! – w tym samym czasie odezwał się Kyle
— Maria! Kyle! – powiedzieli naraz Jim i Amy
Rzucili się na siebie w uściskach i całusach. Łzy z oczu ciekły im jak dzieciom. Potem uściskali resztę. Wypytywali o wiele, ale mało się dowiedzieli.
Ten sam dzień, miejsce. Godzina 11.00
Po chwilach słabości i wzruszeń, powrócili pod drzwi Crashdown. Było już tam trochę ludzi. Przez okno było widać krzątających się po kuchni rodziców Liz. Dziewczyna popchnęła lekko drzwi. Dzwoneczek zadzwonił jak zwykle. Siedli przy dawnym stoliku. Czekali, aż ktoś do nich podejdzie.
— Czy mogę przyjąć zamówienie? – powiedziała smukła blondyneczka uśmiechając się mile. Najprawdopodobniej jest tu nowa i nie wie kim są.
— Tak poprosimy sześć paperjacków – powiedziała Liz – A i proszę zawołać właściciela
— Dobrze, coś do picia
— Pięć soków i cherry cole
— Tak jest, za 10 min będzie wszystko
— Tylko proszę pamiętać, aby zawołać właściciela
— Dobrze – odpowiedziała i odeszła
Widać było, że dziewczyna jest spięta. Myślała pewnie, że chcą powiedzieć coś złego o niej szefowi, ale podeszła do Parkera i wskazała na stolik.
Liz patrzyła w stronę zaplecza. Czekała na przyjście ojca była strasznie podekscytowana. Nagle drzwi uchyliły się, zza nich wychyliła się postać mężczyzny. Liz nie mogła wytrzymać, wstała szybko i podbiegła do ojca mocno go tuląc.
— Liz...!! Liz kochanie czy to ty?? – mówił Jeff przez łzy – Boże Liz, dlaczego odeszłaś
— Tato, proszę, nie pytaj....przepraszam
Nagle z zaplecza wyleciała mama Liz rzucając się na szyje córki i równie mocno ją tuląc.
— Boże Lizzy tak się o ciebie bałam! – powtarzała
(chcę wam oszczędzić tych wzruszających scen i nie będę pisać co się działo w domu Evansów i dalej u Parkerów)
***
Notki z Pamiętnika:
9 listopad 2002 rok
A miało być tak pięknie. Okazało się, że nie wszystkim znudziło się szukanie nas. Valenty powiedział nam, że w mieście roi się od skórów. Musimy uważać na każdym kroku. Powrót do domu nie wróżył nam spokoju, wręcz odwrotnie wszystko się znowu zaczęło.
Musimy odnaleźć granilith. Znowu miałam wizje, mówiła, że jest gdzieś tu na ziemi. On nam jest bardzo potrzebny, tylko nie wiem jeszcze do czego?
***
10 listopad 2002 godzina 18.00
Było już ciemno. Kyle i Maria szli bocznymi uliczkami do Crashdown. Tam mięli się wszyscy spotkać. Stukot butów Marii zagłuszał głuchą cisze.
Kyle czuł się coraz gorzej, jego moce zaczęły się objawiać. Wiedział już co czuła Liz gdy ona to przeżywała. Czasem jak lekko ruszył ręką, kierując na jakiś przedmiot, rozlatywał się na kawałki. To było bardzo uciążliwe. Nagle zauważyli, że ktoś mierza w ich kierunku. To byli skórowie.
— Maria chowaj się, natychmiast!! – krzyknął Valenty odpychając dziewczynę w uliczkę – Nie waż się stąd wyjść
— Kyle, przecież ty ich nie pokonasz
— Zamknij się i schowaj się! – odparł i skierował dłoń w stronę nadchodzących skórów
Wiedział, że idą tu tylko po to, aby ich zabić. Musiał ich powstrzymać. Skupił się bardzo mocno, marzył o tym, aby teraz jego siła się uwolniła. Lekkie iskierki pojawiały się na jego dłoni. Pot spływał po jego czole. Nie mógł, nie miał siły. Spuścił dłoń. Usłyszał śmiech, a potem oślepił go blask białego światła. Ostatnią rzeczą którą zobaczył była przerażona twarz Marii.
Skórowie rozglądali się w poszukiwaniu dziewczyny, jednak nie dojrzeli jej choć była tak blisko. Odeszli. Ona cały czas patrzyła na leżące ciało Kyla. Nie mogła się ruszyć. Nie, musiała się ruszyć, musiała mu pomóc.
Podbiegła i klęknęła przy jego ciele. Na jego klatce piersiowej widniała wilka otwarta rana, krwawiła mocno.
— Maria....- zaczął ledwo chłopak – Musisz....ich powiadomić...musicie odnaleźć gralnilith – z jego ust spływała krew – Proszę biegnij do nich, pamiętaj, że zawsze będę z wami – jego głowa opadła bezwładnie na bok, oczy wywróciły się w drugą stronę, a tętna zabrakło
— Kyle....-szepnęła – zrobię to, przeżyjemy, dla ciebie, uratujemy się – łzy jej leciały po policzkach
Wstała i zaczęła biec do cafeterii.
***
Liz, Max, Is i Mike czekali w Cafeterii na Marie. Spóźniała się już parę dobrych minut.
Było już zamknięte więc mięli trochę czasu, aby pogadać i zdecydować co robią dalej. Wszystko się posypało, wszystko poszło źle.
Nagle drzwi otworzyły się, a dzwoneczek bardzo mocno zadzwonił. To była Maria. Od razu zauważyli, że coś się stało. Zerwali się z krzeseł podeszli do niej.
Była cała zapłakana, tusz na jej policzkach rozlewał się.
— Maria...Maria co się stało, gdzie jest Kyle????!!!! – spytała Liz potrząsając nią
— On...on nie żyje – wpadła w ramiona Michaela
— Co?? Kto go zabił??! – spytał Max
— To skórowie, oni go zabili, chcieli i mnie, ale nie znaleźli mnie, Kyle mnie bronił...oni chcą zabić nas wszystkich! – mówiła chaotycznie
— Musimy uciekać! – zarządził Michael
— Natychmiast! – dodała Liz
Zabrali kurtki i szybko wybiegli z cafeterii. Biegli przed siebie, aby tylko ich nie złapali.
***
Panował chaos. Ciemność. Pięć postacie uciekają przez uliczki małego miasta. Słychać pisk opon, krzyki, wybuchy. Ogromna moc, niszcząca wszystko co napotka na swojej drodze, oświetlała niebo. Dzięki temu było widać gdzie idą. To ich zdradzało.
Jeszcze miesiąc temu było tak pięknie. Wystarczyło tylko wrócić do domu, a tu od razu wszystko się wali na głowę. Chcą ich zabić.
— Max!! Max!! Ja już nie mam siły!! – krzyczała dziewczyna
— Kochanie, musisz być silna, tylko wtedy nam się uda – odpowiedział – Liz podnieś się proszę! – powiedział gdy dziewczyna upadła omdlała na ziemię
— Co teraz oni są już tak blisko – Michael nieco poważniejszy również padł koło dziewczyny
— Zostawcie mnie, uciekajcie, musicie uratować swoich – mówiła Liz półprzytomnym głosem
— Nie, nie pozwolę umrzeć następnej bliskiej osobie, straciłem już dwóch, tobie nie pozwolę – po lekko zarośniętym policzku spłynęło kilka drobnych łez
— Idźcie!!! Musicie – niesamowita siła odepchnęła Maxa i Michaela od ciała dziewczyny – Uciekajcie, spróbuje ich zatrzymać – dodała wstając na równe nogi i patrząc w stronę nadchodzących ludzi
— Liz...- szepnęli wszyscy
— Idźcie!!!!!!!!!!!! – krzyknęła wyciągając dłoń przed siebie i celując w nadchodzącą gromadę
— Lizzy proszę cię... – wyszeptała Isabel – Nie rób tego
— Błagam was!! Uciekajcie już!!! – po jej gładziutkich policzkach spływały łzy, łzy szczęścia i dumy – Jeszcze się zobaczymy – dodała i wycelowała ogromną siłą w napastników
— Liz...pamiętaj, że cię kocham – powiedział cicho Max, Liz jakby to wyczuła i odwróciła się do niego z lekkim uśmiechem
Musieli dostać się do granilitu.
***
Liz stała naprzeciwko nadchodzącej chmary skórów, bała się. Bała się śmierci, wiedziała dobrze, że nie poradzie sobie z nimi, ale przynajmniej ich zatrzyma.
Myślała o Kylu, oni go zabili, potem o Alexie, przez nich on zginął. Musiała pomścić ich śmierć. Na jej dłoni pojawiały się małe rozładowania. Siła w niej wzrastała, ale raczej nie zdoła pokonać 20 skórów.
Oni byli coraz bliżej. Musiała uderzyć bo inaczej oni zrobią to pierwsi i będzie już po niej. Wielki blask wydobył się z jej dłoni. Szybko zaatakował grupę.
Słychać było wielki wybuch i wszędzie światło. Wszędzie unosił się kurz. Liz opadała z sił, za mało jej wykorzystała, oni dalej żyją, a ona już nie ma siły. Nie odeprze ataku.
— Myślałaś, że to nas zabije! – zaśmiał się jeden ze skórów wychodzący właśnie zza ściany kurzu
— Dlaczego to robicie – Liz ledwo trzymała się na nogach
— Co cię to obchodzi i tak zaraz zginiesz!! – odpowiedział
— No właśnie, to nie będę mogła im nic powiedzieć! – powiedziała dziewczyna
— Heh...no dobrze...pośród nich żyje piąty element, on może zniszczyć Khivara, a na to nie możemy pozwolić, dlatego zabijamy wszystkich po kolei...zmietliśmy już dwóch teraz zostałaś ty i ta druga dziewczyna – zaśmiał się głośno
— Piąty Element...-szepnęła
— Żegnaj!!!!!! – krzyknął facet
Liz zobaczyła tylko blask światła i poczuła ból. Półprzytomna widziała jak podchodzi do niech ten sam facet gadając coś.
— Trzeba ją dobić, ona jeszcze żyje – schylił się do niej i przyłożył dłoń do jej klatki piersiowej
— Nie! – nagle podszedł jakaś wysoka zakapturzona postać – Nie zabijaj jej, ja się tym zajmę
— Ależ generale
— Powiedziałem coś!! Zostaw ją i odejdź,szukać tamtych!! – rozkazał – Słyszysz?! – zaczęli się oddalać – A Illcom...- odwrócił się tamten facet – oni zmienili tor ucieczki, widziałem ich jak szli w stronę miasta, nie szli na pustynie
— Tak jest – powiedział
— „Jak to, przecież oni szli do komory inkubacyjnej. Czyżby on ich oszukał, a może oni zmienili drogę”- myślała Liz
Zakapturzony mężczyzna podniósł ją na ręce i zaczął iść w stronę jakiejś uliczki.
Czuła ból w głowie i ociekającą krew. Była ledwo żywa. Nie miała siły się ruszyć. Głowa sama jej opadła na ramię mężczyzny. Wydawało jej się dziwnie znajome, ten zapach, ten głos. Nie miała siły nawet myśleć, nie zauważyła nawet kiedy całkiem straciła przytomność
Koniec części I