Obudził ją blask księżyca. Była pełnia.
Otworzyła oczy i popatrzyła się na lśniącą tarczę. Leżała myśląc, czemu obudziła się tak w nocy.
Poderwała się.
— Isabel spokojnie. Nic im nie jest. Wszystkie dzieci są całe i zdrowe dzięki tobie.
— Martin? Czemu tu jest tak ciemno? Co mi się stało? Chyba się znów nie teleportowałam? I nie mów mi tylko, że po raz kolejny leżałam trzy miesiące w łóżku!
Martin podniósł się z fotela i zapalił światło.
— Isabel. Spokojnie. Nie denerwuj się. Nic się wielkiego nie stało. Zemdlałaś i przywiozłem Cię tutaj.
— Czuję się świetnie. Chyba się przyzwyczajam do tak dużego wysiłku.
— Zaraz po tym jak zemdlałaś, ludzie dokończyli twoją robotę i dostali się do jaskini. Można by powiedzieć, że w ostatniej chwili. Dzieci już zasypiały z zimna. Były zmarznięte, ale przytomne i nie miały na szczęście żadnych uszczerbków ciała. Całe i zdrowe.
Jak tylko wyszliśmy z jaskini przyjechała straż pożarna. Żebyś ty widziała ich zdziwienie...
Isabel zamarła w bezruchu. Martin doszedł do tej części opowiadania, której bała się najbardziej. Teraz nadszedł dla niej chwila prawdy. Być, albo nie być.
— No nieźle sobie poradziliście – powiedział jeden ze strażaków do Martina.
Martin popatrzył się na niego.
— Jak wam się udało odkopać takie zwały śniegu? – zaciekawił się inny strażak.
— My – odezwał się ponownie Martin.
—
po prostu jesteśmy tacy zdolni. Do tego są właśnie zdolni rodzice walczący o dziecko – dokończył za niego ojciec małego Tomm'ego.
Martin spojrzał się na niego , a później na resztę osób z wioski, które podeszły do nich.
— Jesteśmy świetnie zorganizowani – powiedziała matka Jimiego.
— Doktor i jego gospodyni bardzo dużo nam pomogli. Dzięki nim znaleźliśmy dzieci – odezwali się rodzice małej Jennifer.
— Gdyby było więcej takich ludzi to nie mielibyśmy roboty – zaśmiali się strażacy, a ludzie z wioski im zawtórowali.
Isabel patrzyła z niedowierzaniem na Martina.
— Na serio tak zareagowali?
— Tak
— Coś ukrywasz przed mną! Wyczuwam niepewność w twoim głosie.
— Dobra, dobra zanim weszliśmy do jaskini
— Słuchajcie. Mam do was wielką prośbę – krzyknął lekarz do ludzi z wioski
Wszyscy odwrócili się w jego stronę.
— Dziś Isabel moja gospodyni odkryła przed wami swój wielki dar. Dar, który dla niej samej jest przekleństwem. Od wielu lat ścigają ją źli ludzie. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale kiedyś złapali jej brata i o mały włos go nie zabili. Dlatego proszę was wszystkich, żebyście nikomu nie mówili o tym co dziś widzieliście. Nikomu. Gdyż wtedy groziło by jej wielkie niebezpieczeństwo i musiała by stąd uciekać. Decyzję pozostawiam wam samym.
— Więc już wiesz, że oni wiedzą. Nie powiedziałem im jednak, że jesteś
— hybrydą w ludzkim ciele
—
kimś wyjątkowym.
Isabel popatrzyła się na Martina. Przypomniała sobie jego słowa. Te słowa, które wypowiedział zanim zemdlała.
— Martin te słowa, które wypowiedziałeś, kiedy rzucałam ten śnieg chciałeś mi tylko dodać sił prawda?
— Isabel nie tylko to co wtedy powiedziałem nie służyło tylko dodaniu ci sił. Powiedziałem w to co czułem i czuję. Widziałem jak bardzo się poświęcasz i wtedy dotarło do mnie jak bardzo Cię kocham.
— To oznacza, że wcześniej też coś do mnie czułeś?
Cisza.
— Martin
— Tak.
Isabel popatrzyła się na niego z niedowierzaniem.
— Czy ty nie żartujesz?
— Nigdy bym nie śmiał.
— A ja głupia myślałam, że ty mnie się brzydzisz, że napawam Cię wstrętem bo jestem Obca.
— Nigdy, ale to przenigdy tak nie pomyślałem. Kiedy mnie pocałowałaś w Sylwestra to myślałem, że oszaleję ze szczęścia.
— Martin
ale musisz zrozumieć jedno. Ja zawsze przynoszę ze sobą nieszczęście. Ciąży nad mną fatum. Na każdego mężczyznę, którego kocham, sprowadzam śmierć. Nie chcę mieć i Ciebie na sumieniu. Dlatego
bardzo mi przykro, ale
nie możemy być razem.
Isabel przez łzy patrzyła na skamieniałego ze zdziwienia Martina.
— Isabel
— Przykro mi Martin. Wolę złamać ci serce niż życie