liz47

WE'RE ALIENS! (5)

Poprzednia część Wersja do czytania

5. My home

Isabell nie mogła spać. Obudziła się o piątej rano. Po chwili zastanowienia wyciągnęła z szuflady album. Poszukała zdjęcia klasowego, po czym ręką dotknęła twarzy Alexa. Był zawsze uśmiechnięty, dokładnie tak, jak na zdjęciu. Do wszystkiego podchodził z dystansem. Po prostu był optymistą. Może to ją do niego przyciągało? "Chciałabym mieć takie podejście do życia..." – pomyślała Isabell. Położyła się na łóżku i zamknęła oczy. Musiała skupić wszystkie myśli na Alexie, by wejść do jego snu.

Alex siedział w Crashdown przy stoliku, Maria podawała mu śniadanie. Przy innym kliencie stała Liz. Wszystko było takie kolorowe, przyjemne... Do kawiarni weszła Isabell. Usiadła przy stoliku Alexa.

— Cześć.

— Cześć! Miło cię widzieć. – odpowiedziała Isabell.

— Is, masz jakieś plany na wieczór?

— Nie, a dlaczego pytasz?

— Mam dwa bilety do kina na jakąś romantyczną komedię. Może poszłabyś ze mną?

— Bardzo chętnie! – uśmiechnęła się.
Kolejna scena rozgrywała się w kinie. Film zmierzał ku końcowi. Przy jakiejś bardzo romantycznej chwili w oczach Isabell pojawiły się łzy. Alex spojrzał na nią i podał jej chusteczkę. Ona odwdzięczyła mu się uśmiechem. Później odprowadzał ją do domu. Całą drogę rozmawiali śmiejąc się. Gdy doszli do domu i Alex miał odejść, przygładził jej piękne blond włosy i pocałował ją. Stali tak chwilę, poczym bez zbędnych słów Isabell weszła do domu, a Alex odszedł.

Is obudziła się i od razu poczuła, że jej twarz stała się czerwona. Zdziwiła się, że Alexowi nie przeszkadza jej nieziemskie pochodzenie, że nie boi się jej. Uśmiechnęła się do siebie – a może do Alexa, o którym wciąż myślała? Zauważyła, że do jej okna puka Michael, więc otworzyła mu.

— Przepraszam, ze tak wcześnie, myślałem, ze nie śpisz...

— W porządku, i tak nie mogłam usnąć. Poczekaj chwilkę, ubiorę się.
Michael zastanawiał się nad wczorajszym zajściem. Nie mógł myśleć o niczym innym. Rozmyślania po kilku minutach nieobecności przerwała Isabell wchodząc do pokoju.

— Chodźmy po Maxa, musimy się zastanowić nad... – Is nie dokończyła. Bała się wypowiedzieć chociaż słowo więcej. W każdej chwili mogła wejść mama.

— Max, możemy wejść?

— Jasne, już nie śpię.
Był piękny sobotni poranek. Jeden z tych ostatnich dni w październiku, gdy można wyjść na świeże powietrze lekko ubranym. Słońce było jeszcze nisko nad horyzontem, ale ani Max, ani nikt inny, kto wczoraj po południu był obecny w Crashdown, nie mógł spać. Do pokoju weszła Isabell i Michael. Nikt się nie odzywał. Bo cóż można by powiedzieć w takiej nieoczekiwanej sytuacji? Głuchą ciszę przerwał Max.

— Nie wiem, co o tym myśleć.

— Wygląda na to, że jest jedną z nas. Bardzo chciałabym jej zaufać.

— Dla mnie większym problemem jest Alex. – stwierdził Michael.

— Nie, on z pewnością nic nie powie.

— Rozmawiałaś z nim?

— Nie, ale weszłam do jego snu... Jestem przekonana, że on jest naszym przyjacielem. – odpowiedziała Isabell rumieniąc się. – A co z Marią?

— Ją biorę na siebie. Mogę z nią pogadać.
Max i Isabell wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Przecież Michael nigdy nie miał zdolności do opanowania i spokoju podczas tak ważnej rozmowy. Zapanowała cisza, ale nagle usłyszeli pukanie do okna. Przed nim stała trochę onieśmielona Liz. Max był najbliżej, więc otworzył okno i pomógł jej wejść do środka.

— Cześć... Mam do was pewną sprawę.

— Jaką? – zapytał wiecznie niecierpliwy Michael.
Liz nie odpowiedziała, tylko sięgnęła ręką do torebki, którą wzięła ze sobą. Wyciągnęła z niej owalny, czarny przedmiot z niebieskim znakiem.

— Nie wiem, co to jest, ale uznałam, że powinniście o nim wiedzieć. Kiedy moi rodzice mnie znaleźli, trzymałam go w ręce.
Gdy zdumienie minęło, Max bez słowa popatrzył na Is, która pokiwała głową. Został tylko Michael, ale on najwyraźniej nie zrozumiał porozumiewawczego spojrzenia, więc Max chrząknął głośno. Michael zdawał się być zdziwiony, po chwili jednak ocknął się:

— No jasne!
Max, gdy tylko usłyszał pozytywną odpowiedź, ukląkł przed szafą i wyciągnął spod niej niewielkie pudełko. W środku znajdował się... drugi taki sam przedmiot!

— My wiemy tylko tyle, że jest to komunikator. Nie umieliśmy go uruchomić, ale skoro jest też drugi...

— Najlepiej będzie, jeżeli zabierzemy Liz do jaskini. Możemy jechać teraz?
Isabell nie usłyszała odpowiedzi, wszyscy natychmiast poderwali się do wyjścia. Liz czekała na jakieś wyjaśnienia, ale nie słysząc żadnego słowa zapytała, gdy już wsiadali do jeep'a:

— O co chodzi z tą jaskinią?

— To tam urodziliśmy się... jeżeli można to nazwać urodzeniem. Znajdują się tam cztery inkubatory. Wiedzieliśmy więc, że przybył z nami ktoś czwarty – ty. Kiedy zaczęliśmy grzebać okazało się, że w tym samym dniu co mnie, Maxa i Michaela, na pustyni znaleziono jeszcze jakąś dziewczynkę. Sprawę adopcji prowadził nasz przybrany ojciec. Ale ślad po tobie zaginął wraz z zakończeniem adopcji.
Liz nie odezwała się. Patrzyła na pustynię. Wyjechali już z Roswell, z każdą chwilą byli coraz bliżej. Wiele razy w swoich wizjach i snach widziała jaskinię z inkubatorami, ale za chwilę miała tam naprawdę być. W Roswell mieszkała od miesiąca, ale czuła się tu bezpieczna, nareszcie w swoim domu. Znalazła tu przyjaciół, rodzinę, prawdę o sobie...

PS. Sorry, że przerywam w środku sceny, ale to za dużo na jeden odcinek;-) Piszcie o wszystkich uwagach – tych dobrych... i tych złych.


Poprzednia część Wersja do czytania