IX
Michael leżał na skale i wpatrywał się w niebo. Szare obłoki znów zaczynały zlewać się z na wpół wyblakłym niebem. Chłodny wiatr poderwał drobiny piachu i kurzu, chcąc je unieść ku niebu, aby tak jak drażniące oko pyłki wywołują łzy, wywołać deszcz. Guerin chłonął całym swoim ciałem aurę pustyni. Ale mimo to wciąż tańczyły w nim wybudzone poprzedniego wieczoru sekwencje barw. Wbrew wszelkim regułom jego myśli kołysały się spokojnie, o wiele spokojniej niż ostatnio. Nie potrzebował wyjaśniać sobie samemu powodu ucieczki. To była próba. Kolebka nieba i chmurowa pierzyna stopiły się w jedno i wykołysały pierwsze krople kojącego deszczu. Chłodne perełki mglistej zawiesiny rozbiły się na twarzy Michaela, przynosząc przyjemną ulgę i usypiając niepewność. Kolejne strugi sączącej się melancholii i nostalgii wdarły się na jego skórę, jakby chciały przez nią przesiąknąć i na powrót zmieszać się z krwią, pociągając jego dusze ku zapomnieniu. Ale nie mógł się poddać kuszącej lekkości, jaką niosły ze sobą łzy wypłakane przez niebo, zahipnotyzowane listopadem. Nie teraz, gdy poznał kaskadę sprzeczności, która go wypełniała zawsze, gdy był z Liz. Nie teraz, kiedy wie co to prawdziwy spokój i ukojenie, kiedy wie czym jest burza wrzących namiętności, kiedy poznał smak jej słodkich łez, wylanych dla niego. Zacisnął powieki, a jego usta rozchyliły się na wspomnienie pocałunku. I nawet gęste krople szlifowanego lodu nie były w stanie zmyć odcisku jej ust wypalonego nie tylko na jego wargach, ale i na duszy. Kiedy strumień miałkiego i brzęczącego deszczu nie odbił się ponownie od jego skóry, Michael otworzył oczy. Zarys mrocznej postaci szybko wypełniły blade farby. Max.
* * *
Liz siedziała na murku, z nogami wiszącymi w powietrzu. Nawet przez myśl jej nie przeszło, aby spojrzeć w dół, aby się przestraszyć wysokości. Nawet nie czuła, że znów zaczyna padać. Błędny wzrok snuł się po czubkach drzew i dachach domów. Dopiero mgliste perełki wpadające do jej oczu, zamazały obraz i zmusiły ją do szybszego roztrząsania własnych uczuć. Dziewczyna miała zamęt w głowie, przypominający burze piaskową. Z jednej strony znów odzywało się w niej poczucie lojalności wobec przyjaciółki, myśl o tym, że to wszystko jest jak zdrada. Chciałaby, żeby nawet po śmierci Maria mogła być postrzegana jako jej najlepsza przyjaciółka, której nigdy ale to nigdy nie zawiedzie. Z drugiej strony był Michael. To co się miedzy nimi zawiązało w ostatnim czasie. Liz zacisnęła powieki, nie wpuszczając kolejnych kropel deszczu do wnętrza swoich oczu. Otworzyła je dopiero po kilku sekundach. Powiał chłodny wiatr, drażniąc jej prawy policzek i wymuszając obrót twarzy w druga stronę. Dłonie Liz zacisnęły się w pięści, jakby to miało jej dodać siły. Jej wzrok padł na skrytkę w murze, gdzie od dawna tkwił jej dziennik. Z lekkim wahaniem podeszła do skrytki. Pamiętnik. Nie wyjmowała go od... sama nie pamiętała od kiedy. Czerwony brulion szybko zaczął przyjmować bordową barwę, nasiąkając zimnym płaczem nieba. Dziewczyna usiadła pod ścianą nie mogąc oderwać wzroku od okładki. Palcami delikatnie przebiegła wzdłuż czerwonej obwoluty. Te kartki dawno nie widziały światła dziennego, ani nie czuły zapachu atramentu. Liz otworzyła dziennik i powoli zaczęła przerzucać kartki. Podniosła głowę i rozejrzała się dokoła. Poryw nieprzyjemnego wiatru potargał jej włosy i przerzucił złośliwie kilka kartek. Papier stawał się z każda sekunda bardziej miękki, a literki rozpływały się drobniutkimi strużkami. Wzrok brunetki padł na to co się jeszcze nie rozmazało. I świat przed oczami jej zawirował. Miała wrażenie, że barwy i deszcz mieszają się w jakiś wir, który ją pochłania i ciągnie wspomnieniami ku przeszłości. Słowa, o których nigdy tak naprawdę nie pamiętała, które nigdy nie wpadły jej do głowy. Słowa, które dały odpowiedź na wszystko. Ciepłe łzy wylały się potokiem z ciemnych oczu Liz, rozgrzewając jej krew i zmuszając ciało do drżenia. Dziewczyna dopiero teraz w pełni zrozumiała, kim naprawdę była Maria. Nie była tylko zwykłą dziewczyną, przyjaciółką. Była nadzwyczajną istotą, emanującą niesamowitym ciepłem. To ona zawsze jednoczyła wszystkich i zespajała ze sobą. Była dobrym duchem, który był w stanie poświęcić siebie dla innych. Liz wiedziała, że De Luca chciałby, żeby ona była szczęśliwa, żeby chociaż raz była obdarzona czymś co kiedyś zabrał jej Max. I tym bardziej Liz nie potrafiła postawić kolejnego kroku. Ale musiała zebrać siły, musiała podjąć decyzję.
* * *
Człowiek nawet sobie nie wyobraża co może się stać z jego umysłem i duszą w ciągu dwudziestu minut. W jednej chwili ze stanu pobudzenia i gwałtownego porywu spowodowanego ogromnym ciśnieniem przechodzi się w stan ukojenia i spokoju. Liz usiadła na zimnej posadzce i wbiła wzrok w niebo. Na cieniutkich żyłkach powietrza zaczęły się zsuwać drobne koraliki perłowo-błękitnych łez. Plecy ocierały się o szorstki murek, pobudzając krew do szybszego krążenia. Wzrok dziewczyny spoczął na ścianie przeciwległej, gdzie jeszcze widniał na wpół wymazany malunek, który niegdyś stworzył Max. Liz westchnęła. W całym tym listopadowym zamieszaniu i jesiennej mgle zapomniała o nim, o jego istnieniu. Jakoś nie przynosiło to jej poczucia winy. Do tej pory serce rozdarte na skrawki wciąż kołatało jej niespokojnie na myśl o Maxie. Ale od śmierci Marii nawet nie miała sposobności, żeby o nim myśleć. Impuls nerwowy przesłany do jej wnętrza przyniósł odmienny stan niż do tej pory. Brak bólu, żalu czy rozpaczy. Od kilku dni jej krew spokojnie płynęła, dusza kołysała się w rytmie swingu, a myśli błądziły. Jej spojrzenie przeniosło się na posadzkę, kreując w wyobraźni obraz poprzedniego wieczoru. Na mokrych ustach Liz odcisnął się podmuch wiatru, wywołując wspomnienie pocałunku. Dziewczyna odchyliła głowę w tył, pozwalając na to, by strugi chłodnych kropel spływały drobnymi rzeczkami po jej twarzy, pozostawiając smugo tęczy zaklętej wewnątrz perełek. Otworzyła oczy i wbiła spojrzenie w niebo tak, jak zwykł to robić Michael. Dziwne poczucie winy odbiło się echem w jej duszy. Nie były to wyrzuty sumienia spowodowane uczuciem do Michaela, ani zapomnieniem o Maxie. Czuła się tak właśnie dlatego, że nie uważała samej siebie za winną. A może powinna? Ale magia, jaka kiedyś między nimi była, już dawno zniknęła. Nie było tego kosmicznego połączenia, tej więzi. A co się z tym łączyło – nie było wyrzutów. Strumienie wody wciąż sączyły się, obmywając jej twarz i zwilżając rozchylone usta. Listopadowy magnetyzm, który zawiązał się pomiędzy nią a Michaelem znów dał się jej we znaki, ciągnąc jej myśli i dusze w jego stronę. Wstała.
* * *
Michael wbił wzrok w przyjaciela. Nie podniósł się, tylko ponownie wystawił twarz w stronę deszczu i zmrużył oczy. Jęknął i nie otwierając oczu, zapytał:
— Czego chcesz Max?
Brunet przesunął się i usiadła na skale, nie patrąac na Michaela. Co chwila otrząsał się z deszczu, nie mogąc znieść chłodnych kropel wdzierających się za jego koszulę. Jego spojrzenie z pustynnego piasku zawędrowało na przyjaciela. Michael leżał wyciągnięty na skale, jakby deszcz mu nie przeszkadzał, jakby był dla niego nieodłącznym elementem. Max zdecydował się na rozmowę:
— Chciałem porozmawiać o Liz.
Oczy Michaela momentalnie się otworzyły, z czego skorzystały krople deszczu wdzierając się do jego oczu i wypłukując iskierki życia. Powietrze zatrzymało mu się w płucach, a mięśnie napięły się. 'Chyba nadszedł czas szczerości'
— Co z nią, Max? – zapytał Michael usiłując nie zdradzić niepokojącego tonu swojego głosu
— To koniec. – powiedział brunet z przygnębieniem
Michael podniósł się płynnym ruchem, usiadł i spojrzał na przyjaciela uważnie. Nie był w stanie stwierdzić czy to mroźne perełki tak wypełniły jego duszę przyjemnym, tęczowym szronem, czy ulga jaką niosły słowa Maca, spłynęła na niego. Ale Guerin wolał się upewnić:
— Jak to koniec?
Max wlepił w niego swoje brązowe ślepka przesiąknięte smutkiem. Tym razem nie było w nich ani jednej nutki nadziei.
— Ona kogoś ma. – powiedział cicho
Wszystkie puszki z barwnymi uczuciami i namiętnościami skrytymi wewnątrz jego duszy, otworzyły się wylewając kaskadami i znów rozniecając iskry w jego oczach. Przełknął ślinę, nie chcąc nic jeszcze pokazać ze swojej radości. Nie patrząc na Maxa, powiedział:
— Może to i dobrze. Ty masz Tess, ona tez powinna mieć kogoś, kto da jej szczęście.
Max spojrzał na niego. Bystry wzrok Guerina tkwił w odległym punkcie pustyni. Deszcz przestał padać, pozostawiając ostatnie krople swojego koloidu na jego skórze. Max przymknął powieki, a potem przytaknął:
— Masz rację. – wzrok Michaela na chwilę zbłądził, ale ponownie wbił się w mokry piasek, Max mówił dalej – Mam tylko nadzieję, że kimkolwiek jest, będzie dla niej dobry.
Michael odwrócił twarz i utkwił wzrok w przyjacielu. 'Teraz albo nigdy' Wstał i otrzepując się z pustynnego pyłu, westchnął. Struny myśli napięły się, a chłodne kropelki listopada spłynęły po nich.
— Nie skrzywdzę jej. – powiedział
Odwrócił się i zaczął odchodzić, zostawiając Maxa z niedowierzaniem na twarzy i rozdygotanymi myślami. Teraz jeszcze tylko musiał się pożegnać ze smutkiem po stracie Marii.
* * *
Szare niebo zdawało się zlewać z ponurym krajobrazem ziemi. Gdzieniegdzie słabe promienie słońca przebijały gęste pokłady deszczowych obłoków, rozjaśniając pobladłą rzeczywistość. Nawet jaśmin bardziej się pochylił, chcąc uniknąć kontaktu z koniuszkami nieba. Michael stanął nad grobem Marii i położył na marmurze lilię. W jego oczach zaszkliły się odłamki wspomnień. Usiadł na ławeczce i nerwowo zaczął stukać palcami o kolano.
— Czemu życie jest takie popieprzone? – zapytał sam siebie
Jego spojrzenie zaczęło się prześlizgiwać z poszarzałych i granatowych chmur na ziemię. On sam już dawno podjął decyzję. Poprzedniego wieczoru już doskonale znał własne uczucia. Do umysłu powróciła myśl, obracająca się z zawrotną prędkością o kąt trzystu sześćdziesięciu stopni: 'Kochałem Marię. Nadal ją kocham. Ona o tym wie. A Liz... Ona nie jest Marią i nią nie będzie. Nie jest lepsza czy gorsza od Marii. Ona jest inna i inne jest moje uczucie.' Wiedział czego pragnie już tej nocy, kiedy Liz u niego nocowała, ale zdobył się na odwagę dopiero zeszłego wieczora. Zacisnął powieki. Być może to był już koniec wszystkiego dobrego, co mogło go spotkać w życiu. Przeświadczenie, że Liz na pewno go nie chce, była jak sztylet wbity prosto w serce i przekręcony z tysiąc razy. Zastępy ciężkich i dużych baniek wypełnionych wodą, znów wysypały się fontanną na ziemię. W tym roku listopad był tak obfity w deszcz, że Michael przyzwyczaił się do niego tak bardzo, że nie odczuwał różnicy pomiędzy suchym a deszczowym dniem, a czasami nawet mu brakowało perlistego płaczu nieba. Z każdą sekunda padało coraz bardziej. Wstał i obrócił się. Zastygł w bezruchu, widząc drobną postać dziewczyny. Była mokra od stóp aż po czubek głowy.
* * *
Stali naprzeciwko siebie, a żadne z nich nie odważyło się przemówić. Wszystko co byliby w stanie powiedzieć uwięzło im w gardłach. Michael miał wrażenie, że błękitne strugi deszczu odbijające się od jej ciała, czynią je bardziej wyraźnym. Jakby każda kropla wyzwalała z niej pokłady ukrytych dotąd barw i poezji. Nie widział już jej ciała. Widział jej kontur, a najwyraźniej kreśliła się przed nim jej dusza. Była cała malowana deszczem i wypełniona paletą wszystkich odcieni tęczy. Dzieliło ich zaledwie półtora metra. Aury ich ciał zaczęły się wzajemnie przyciągać i mieszać, wywołując iskierki niebezpiecznego magnetyzmu. Deszcz padał nieustannie, jakby chcąc zdominować świat i wreszcie zostać zauważonym przez dwójkę nastolatków. Liz zamrugała, strząsając srebrne kropelki ze swoich rzęs. Jego skóra wydawała się jej jaśnieć. Złote odcienie jego duszy właśnie się wybudziły i wydobywały na powierzchnię ciała. Wzrok chłopaka przesiąknął tajemniczym ogniem, który palił niepokojem duszę Liz. Miała ochotę podejść do niego i dotknąć opuszkami jego skóry, poczuć jak jego nerwy przesyłają impuls do serca. Chciała znów zatonąć w jego ramionach i podać się sile chłodnych oczu które z każda sekundą, w której ich spojrzenia się stykały, zyskiwały nad nią większa władze. Michael nie potrafił oderwać wzroku od przejrzystych strumieni tańczących po jej ciele i mieszających się z kolorytem jej uczuć. A potem nagle te kolory zaczęły wypełniać jego przejrzyste i opustoszałe ciało. Dziewczyna ku jego zaskoczeniu pocałowała go, przywołując w pamięci ich pierwszy pocałunek i powodując nim te same efekty, ale o dużo silniejszym oddźwięku. Lód pękł, mgła się rozpłynęła, ciemność wypełniona została pastelowym wiatrem, a sumienie ucichło, pogrążając się w słodkim śnie. Chłopak otworzył oczy, kiedy tylko miękkie usta Liz oderwały się od niego. Zamrugał, gdy ciepła dłoń dziewczyny odnalazła jego rękę i splotła ich palce ze sobą. Deszcz ustąpił...
And when your fears subside
And shadows still remain
I know that you can love me
When there's no one left to blame
So never mind the darknes
We still can find a way
Cause nothin' lasts forever
Even cold November rain
THE END
* * *
When I look into your eyes
I can see a love restrained
Cut darlin' when I hold you
Don't you know I feel the same
Cause nothin' lasts forever
And we both know hearts can change
And it's hard to hold a candle
In the cold November rain
We've been throught this a long long time
Just tryin' to kill the pain
But lovers always come and lovers always go
And no one's really sure who's lettin' go today
Walking away
If we could take the time
To lay it on the line
I could rest my head
Just knowin' that you were mine
All mine
So if you want to love me
Then darlin' don't refrain
Or I'll just end up walkin'
In the cold November rain
Do you need some time... on your own
Do you need some time... all alone
Everybody needs dome time... on their own
Don't you know you need some time... all alone
I konw it's hard to keep an open heart
When even friends seem out to harm you
But if you could heal a broken heart
Wouldn't time be out to charm you
Sometimes I need some time... on my own
Soemtimes I need some time... all alone
Everybody needs some time... on their own
Don't you know you need some time... all alone
And when your fears subside
And shadows still remain
I know that you can love me
When there's no one left to blame
So never mind the darkness
We still can find a way
Cause nothin' lasts forever
Even cold november rain
Don't ya think that you need somebody
Don't ya think that you need someone
Everybody needs somebody
You're not the only one