I
Michael szedł smętnie wzdłuż ponurej uliczki. Zatrzymał się przy stoisku z kwiatami i wybrał kilka pięknych i pachnących frezji z niewielkim przybraniem. Stanął przed wielką brama i nabrał głęboko powietrza. Pchnął żelazną furtkę i wszedł powoli na poświęcona ziemię. Trzy tygodnie. Trzy tygodnie i dwa dni minęły od pogrzebu i dopiero teraz odważył się ponownie tu przyjść. Skręcił w lewo i skierował się w stronę jaśminu, nieopodal którego był grób Marii. Zatrzymał się pod ukwieconym drzewem. Wbił wzrok w zieloną ławeczkę, którą Szeryf Valenti postawił przy pomniku. Na ławce siedziała Liz. Skulona i wtulona w swoje własne ramiona. Michaela zastanawiało ile tu siedzi. Rzadko bywała w Crashdown, rzadko z kimkolwiek się kontaktowała. Wyglądała bardzo blado, jakby dawno nie jadła, nie spała, nie rozmawiała. Kiedy tylko powiał chłodniejszy wiatr, dziewczyna skuliła się jeszcze bardziej i zacisnęła opuchnięte powieki. Michael wytężył wzrok. Jego oczy od kilku tygodni nie potrafiły patrzeć tak jak kiedyś. Dawniej wychwytywał wszystkie barwy, wszystkie odcienie, całą aurę otoczenia. Teraz wzrok miał wypalony łzami i widział jedynie szarą rzeczywistość spowitą w mrok i pajęczynę. Przez sekudnę wydawało mu się jednak, że postać drobnej dziewczyny staje się bardziej wyraźna na tle rozmytych deszczem krajobrazów. W ułamku sekundy uchwycił nawet jej usta i ich perłowe zabarwienie. Miał wrażenie, że jej sine usta się poruszają, coś szepcą, jakby z kimś rozmawiała. Ale z kim? Nikogo w pobliżu nie było. Była tylko ławeczka, tylko Liz i tylko grób Marii... No tak. Do Guerina dotarło, że Parker musi rozmawiać właśnie z Marią. Do tej pory wydawało mu się to zawsze nienormalne, żeby ktoś rozmawiał z nieżyjącym duchem, żeby zachowywał się jakby mógł z tą utraconą osobą porozmawiać. Ale teraz sprawa prezentowała się zupełnie inaczej. On sam byłby nawet w stanie mówić do Marii, żeby móc choć na chwilkę poczuć się tak, jakby ona żyła. Michael zacisnął powieki. Od pogrzebu nie płakał. Tylko wtedy, ten jeden jedyny raz w życiu, teraz już nie potrafił uronić łzy. Znów był jak kamień, jak lód, nie dawał po sobie poznać najmniejszego znaku cierpienia. Musiał żyć dalej, musiał sobie radzić, nie mógł zatrzymać się w czasie. Ale najwyraźniej Liz mogła, nie umiała inaczej. Po śmierci Alexa to ona była silna i nieugięta, nie płakała, tylko uparcie szukała. Nie znalazła winnego śmierci chłopaka, ale tez nie pogodziła się z jego stratą, mimo że wszyscy tak uważali. Śmierć Marii była za dużym ciosem, tego już i tak nadwerężona psychika dziewczyny nie zniosła, musiała się wypłakać. I wyglądało no to, że płakała i to bez przerwy. Michael oderwał się od pnia drzewa i skierował w stronę grobu. Stanął za ławeczką i lekko chrząknął. Liz szybko podniosła głowę, otarła łzy z policzków i wbiła w niego wzrok. Aż go ciarki przeszły. Wyglądała okropnie. Chudsza bardziej niż zwykle, blada jak nigdy, nie było nawet śladu po jej ciemnej karnacji, dłonie skostniałe, usta posiniałe i spierzchnięte, oczy podkrążone i załzawione, błędny wzrok. Nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy nie umiał z nią rozmawiać, a w tej sytuacji już w ogóle. Ścisnął w dłoni kwiatki i spojrzał na grób. Liz nasunęła rękawy swetra na dłonie i wyprostowała się. Wstała na nogi, ale lekko się zachwiała, jakby miała zemdleć. Michael już wykonał ruch w jej stronę, aby ją złapać w razie czego. Ale Parker odsunęła się i podniosła ręce w geście obronnym. Przełknęła ślinę. Nic nie powiedziała tylko ruszyła w stronę wyjścia z cmentarza. Michael odprowadził ją wzrokiem, a potem usiadł na ławeczce. Westchnął i położył na marmurowym nagrobku bukiet frezji. Oparł się o drewniane deski i spojrzał na szare niebo. Rozejrzał się ponownie dokoła, aby upewnić się, że nikogo w pobliżu nie ma. I nie było. Liz chyba też zniknęła. Pustka stawała się jeszcze bardziej przygnębiająca. Michael rozchylił usta i szeptem powiedział:
— Hej Maria. – poczuł się niezmiernie głupio i pokręcił głową, ale mimo to mówił dalej – Wybacz, że nie przyszedłem wcześniej, ale znasz mnie. Miałem mnóstwo na głowie i... Nie, to nie tak. Przepraszam, ja po prostu nie byłem w stanie. Ale ty rozumiesz, prawda? Ty zawsze rozumiałaś. Obiecuję, że będę przychodził częściej. Wiesz? Była u Ciebie Liz. – pokręcił głową i rozejrzał się czy nikt nie nadchodzi – No tak, oczywiście, że wiesz, przecież z tobą rozmawiała. Wygląda bardzo źle... Widzisz, brakuje cię trochę czasu, a już wszyscy się staczają – lekko się uśmiechnął – Jesteś nam potrzebna. A teraz, bez ciebie, wszystko jest nie tak jak powinno. Miało być zupełnie inaczej. Liz i Max mieli być razem na wieki, ty miałaś zrobić karierę, a potem mieliśmy się razem zestarzeć, kłócąc się codziennie, tak dla zasady. Wiesz, że żadna dziewczyna nie będzie taka jak ty, z żadną nie będzie mi tak jak z tobą. Dlatego obiecuję ci, że z żadną się nie zwiążę, nie potrafiłbym. – Michael nabrał głęboko powietrze i spojrzał na poszarzałe niebo, które zniżało się coraz bardziej, jakby za chwilę miało dotknąć ziemi – Wybacz, ale musze już iść. Wpadnę niedługo.
To powiedziawszy wstał. Jeszcze raz zerknął na marmurowy grób, a potem odwrócił się i odszedł. Ledwie dotarł do żelaznej furtki, a drobne, chłodne kropelki deszczu zaczęły siąpić. Skulił się lekko, wbił dłonie mocno w kieszenie i pochylił głowę. Miał zamiar zrobić to, co zwykle. Przyjść do domu, napić się mleka, obejrzeć mecz i to wszystko. A co niby jeszcze mógł robić? Mógł iść drogą naokoło. Skręcił więc w prawo. Park był opustoszały, wszyscy uciekli przed deszczem, przed życiem. Zatrzymał się na chwilkę na mostku i spojrzał w dół, na strumyk. Tak jak płynęła woda, tak przez umysł przepłynęła mu wizja Marii. Ich pierwszy pocałunek, rozstanie, powrót, kiedy pokazał jej Granilith, jak wtulała się w jego ciało, kiedy pocieszał ja po stracie Alexa, jak razem z Liz postanowiły go zadręczać. Oderwał się od barierki na mostku i poszedł dalej. Miał skręcić w alejkę, ale jego wzrok padł na fontannę. Ktoś na niej siedział. To była Parker. Siedziała po turecku na brzegu, a jedną dłoń zanurzała w zimnej wodzie. Zmieniające się światła, które podświetlały wodę, teraz odbijały się od jej bladej twarzy. Dziewczyna lekko kiwała się w tę i z powrotem. Michael zmienił trasę i podszedł do niej. Kiedy duże ciemne oczy Liz spojrzały na niego, wbił niezręcznie dłonie głębiej w kieszenie i zachrypniętym głosem zapytał cicho:
— Liz. Co tu robisz? Już późno.
Dziewczyna nie wyjmując dłoni z wody, przeniosła wzrok z niego przed siebie i lekko się uśmiechnęła. Pochyliła głowę, a potem półszeptem odpowiedziała:
— To nasze miejsce. Zawsze się tu spotykałyśmy, kiedy któraś miała kłopoty.
Michael pokiwał głową. Nie miał zamiaru się o nic wypytywać, nie miał zamiaru nic mówić, ani udzielać jej jakichkolwiek rad. Wiedział, co ona czuje. Skulił się, kiedy chłodny powiew przeszył jego ciało, a potem powiedział:
— Tylko uważaj, żebyś się nie przeziębiła.
Potem odszedł, zostawiając Liz samą. Podejrzewał, że w tym momencie właśnie tego jej potrzeba. On też potrzebował jeszcze chwili samotności i ciszy. Musiał zatopić się znów w poszarzałych odmętach listopada i z miną pełną wyblakłych wspomnień iść dalej. A miał ochotę po prostu krzyczeć, tak aby wszystkie szyby zaczęły drżeć, szklanki pękać, instrumenty dźwięczeć, a niebo rozciął grzmot. A może oboje potrzebowali czegoś innego, tylko nawet im to przez myśl nie przeszło?
Do you need some time... on your own
Do you need some time... all alone
Everybody needs some time... on their own
c.d.n.