V
— Twoja dziewczyna jest wycieńczona – mówił lekarz, jednocześnie notując coś na podkładce
— Ona nie jest moją... – zaczął Michael, przyglądając się uważnie lekarzowi
— Odwodniona, a jej żołądek od dawna nie widział jedzenia. No i jest przemarznięta – ciągnął lekarz zupełnie ignorując jego wyjaśnienia – Twojej dziewczynie potrzeba sporo pokarmu
— Ona nie jest moją... – Michael znów zaczął wyjaśniać
— W tym dawkę cukrów i powinna poleżeć kilka dni. – mężczyzna jakby zupełnie nie słyszał co Michael do niego mówi – Zapewnij to swojej dziewczynie, a w kilka dni stanie na nogi
— Ona nie jest... – Guerinem już zaczęła targać lekka irytacja
— I potrzeba jej wsparcia psychicznego. – Michael już się nie wtrącał, nie tłumaczył, wiedział, że i tak nie ma to sensu
Lekarz wyszedł a Michael z niewyobrażalną ulgą zamknął za nim drzwi. Liz nadal spała. Ocknęła się na chwilę, gdy przyszedł lekarz, a potem zasnęła, gdy ten instruował Michaela. Chłopak nalał sobie kubek kawy i usiadł pod oknem. Wpatrywał się, jak chłodne krople deszczu znów sypkim gradem srebrzystych perełek opadają na ulicę. Nigdy nie miał nic przeciwko deszczowi. Lubił spoglądać w kryształowe krople, w których załamywało się światło. W jego oczach odbijały się błękitno-szare chmury. Zimny zwykle wzrok zmiękł i zamglił się, jakby ten deszcz wypłukał z niego iskierkę życia. Michael przeniósł swój wzrok na Liz. Ta spała spokojnie, bez ruchu. Nigdy ze sobą nie rozmawiali za wiele. Nie był w stanie powiedzieć dlaczego. Może się go bała? Ta drobna istotka z iskrzącymi oczami, malowana w jego wyobraźni odcieniami złota i jednocześnie z ukryta mroczną nutą, której nikt nie widział, nawet Max. Może i Michael nie starał się być dla niej miły, może jej nie lubił, ale szanował ją. Guerin zmrużył oczy. On zawsze widział wszystko barwami i dźwiękiem. Teraz też. Ciało Liz zaczęło mienić się rdzawozłotym pyłem, ale dość szybko barwa rozmyła się w jasny lekko zielonkawy odcień, aż zaczęła przybierać kolor chłodnego granatowego nieba. Napił się spokojnie, jakby takie spoglądanie nie było dla niego niczym nowym. Wiedział skąd u niej ta zmiana. Z tego samego powodu, co u niego. Śmierć. Kto by przypuszczał, że do tej pory tak obce im wyrażenie przejmie kontrolę nad całym ich życiem. Michael po kilku dniach znów grał, znów powrócił na twarz dawny wyraz. Ale jego kolory duszy zupełnie wyblakły, a echem o puste wnętrze odbijał się tylko ten listopadowy deszcz. Liz poruszyła się na kanapie. Usiadła i rozejrzała się dokoła. Pusty wzrok ciemnych oczu zatrzymał się na sylwetce Michaela pod oknem. Lekko rozchyliła usta i zamrugała powiekami. Wzrok chłopaka ją peszył, zresztą jego wzrok zawsze ją krępował. Ale tym razem było troszkę inaczej. Jakby jego spojrzenie pobudziło w niej setkę strun, które zaczęły wibrować i dźwięczeć. Na sekundę ogniki w jej tęczówkach zaigrały, ale gdy tylko bystry wzrok chłopaka je przechwycił, opuściła powieki. Michael znów łyknął kawy, był pewien, że się zmieszała. Ale ona znów na niego spojrzała. Teraz to jego puste i mroczne wnętrze zadrżało. Dawno spowite mgła barwy na chwilkę zatańczyły po jego duszy, ale szybko je stłumił. Przestraszyła go reakcja własnej duszy, własnego serca, wzrok Liz... Znów na nią spojrzał.
I know it's hard to keep an open heart
When even friends seem out to harm you
But if you could heal a broken heart
Wouldn't time be out to charm you
* * *
Michael postawił kubek na parapecie. Jego wzrok powrócił na Liz. Wiedział, że czuje się skołowana. On sam nie potrafił wyjaśnić nagłego drgania w swoim sercu. Ale tez nie miał zamiaru się teraz odsłaniać. Swoim zwykłym, chłodnym tonem powiedział. Może miało być to pytanie, ale zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie:
— Twoich rodziców nie ma w domu.
Brunetka spojrzała na niego. Znów dziwne ukłucie wewnątrz dało o sobie znać. Nie odpowiedziała, tylko potwierdziła skinieniem głowy. Michael wstał i zniknął w kuchni, wracając po chwili z kubkiem herbaty. Podał jej i zapytał nieco łagodniej:
— O której wrócą?
Liz przyssała siedo kubka, a na dźwięk jego głosu opuściła niżej wzrok. Nie odpowiedziała. Guerin przez chwilkę studiował rysy jej twarzy, a potem zapytał:
— Wyjechali?
Dziewczyna jednym chałstem wypiła gorącą herbatę, wcisnęła mu kubek do ręki, wstała i zmierzając w stronę wyjścia powiedziała:
— To tylko kilka dni, poradzę sobie. Na razie.
I nim się Michael zorientował ona już była za drzwiami. Zostawiając go samego z niebezpiecznie kołatającym sercem. Niesamowite napięcie prysło, gdy trzasnęły drzwi. Ale drgania w jego wnętrzu nie chciały ustąpić. Przez chwilkę usiłował sobie przypomnieć co właśnie zaszło. Potem dotarły do niego słowa Liz, że sobie poradzi. I już miał zignorować wszystko i wrócić do gapienia się na okno, ale powróciły słowa lekarza i wiedza, że dziewczyna jest teraz zupełnie sama. Pokręcił głowa i jęknął:
— I co ja mam do cholery robić?
We've been through this a long long time
Just tryin' to kill the pain
* * *
Michael wdrapał się po śliskiej drabince. Zimne bańki wody rozbijały się z dźwięcznym pluskiem o jego twarz. Guerin zaklął pod nosem. 'Cały listopad pada. Bez przerwy.' Wspiął się na balkon. Już skierował się w stronę okna do pokoju Liz, kiedy zauważy jej drobną postać przykucniętą pod murkiem. Zobaczyła go, ale nawet nie drgnęła. Michael podszedł do niej i zawisł niczym cień nad jej drżącą figurką. Zziębnięte ramiona dziewczyny oplatały jej kolana, a mokre sploty włosów oblepiały twarz. Michael nie musiał nic mówić, wiedział, że znów dopadły ją wspomnienia i złe samopoczucie. Deszcz zdawał się potęgować ponure barwy i zagłuszał wszelkie dźwięki. Tylko perliste i lekkie preludium listopadowego deszczu rozbrzmiewało w ich uszach. W całym tym srebrno-mokrym przybraniu Liz wydała mu się niezwykle piękna. Nie poruszała go zwykła uroda, powierzchowność, nie wyróżniał jej rysów. On widział jej prawdziwe piękno – jej wnętrze, duszę. I przez ułamek sekundy musiał obnażyć i własne serce, bo Liz nagle powiedziała coś sama z siebie. A nigdy przy nim nie otwierała się tak bardzo. Teraz najwyraźniej czuła się z nim bezpiecznie, czuła się rozumiana i sama rozumiała jego.
— Ja nie potrafię tak dłużej wytrzymać... To jest za duży ciężar. Dlaczego wszyscy, których kocham odchodzą? – jej łzy zmieszały się z deszczem – Max odszedł do niej. Alexa zabrała mi śmierć. A teraz Maria – kolejna dawka łez wytoczyła się strumieniem z jej oczu – Boże, jak mi jej brakuje! Za mało ją doceniałam, za mało wspierałam. A teraz jest za późno. – nastąpiła chwila ciszy, poczym Liz wypowiedziała zdławionym głosem – Nie potrafię sobie z tym poradzić. Czuję się taka skołowana i pusta.
Michael nie przerywał jej, ani nie czekał niecierpliwie na koniec jej wypowiedzi. Jej słowa wolnym strumieniem spływały w głąb jego umysłu, odbijając się echem i pozostawiając tam wyraźny ślad. Miała rację. On tez był zakręcony w tym wszystkim. A jutrzejszy dzień prawdopodobnie dopełni całego cyklu. Na myśl o dacie następnego dnia Michaela coś zakłuło w środku. Schylił się i odgarnął jedno z mokrych pasemek na twarzy dziewczyny. Potem powiedział:
— Chodź. Nie możesz zostać sama nawet na kilka tych dni.
To powiedziawszy pomógł jej wstać. Nie miał nawet wątpliwości czy robi dobrze. Wiedział, że Maria pomogłaby jej bez wahania, a on był jej to winien. A może obecność Liz pomoże i jemu w jakiś sposób? Jej widok do tej pory dawał mu niesamowitą ulgę, koił ból i przynosił światło.
Cause nothin' last forever
And we both know hearts can change
c.d.n.