VIII
Liz siedziała na skraju fontanny. Stopami mocno wsparta o ziemię, z dłońmi zaciśniętymi o betonowy murek fontanny. Za plecami szumiała zielonkawa woda, jakby chcąc zwrócić na siebie jej uwagę. Ale dziewczyny była zbyt pochłonięta spoglądaniem na poszarzałe niebo i rozmyślaniem. Bardziej niż rozmyślanie, było to zadręczanie samej siebie. Tak jak to niebo od kłębowisk szaro-granatowych chmur, tak jej dusza tłoczyła się pod nadmiarem sprzecznych i rozdygotanych myśli. Jak niechciana choroba wracało do niej wspomnienie uczucia, które zrodziło się w niej kilka dni wcześniej, a rozbudziło kilka godzin temu. Od chwili kiedy nie powstrzymał przy niej łez, poprzez cała noc aż do ranka, gdy prawie go pocałowała, była już pewna, ze nie potrafi tego cofnąć. Nie umiała w sobie już znaleźć tej siły, którą miała kiedyś, aby móc zwalczyć to co w niej rozkwitało z każdym spojrzeniem Michaela, z każdym jego dotykiem, z każdym wspomnieniem i z każdą kolejną kroplą deszczu. Ten listopadowy deszcz przyniósł jej nie tylko łzy. Wypełnił jej wnętrze oceanem lazurowego magnetyzmu, który pobudzał jej ciało do życia, wyostrzał zmysły i nieustannie ciągnął jej myśli w kierunku źródła tego pola magnetycznego. Ale myśl o przyjaciółce i o lojalności pogarszała cała sytuację. Winna była wierność Marii, nie mogła jej tak zdradzić, chociaż przecież z drugiej strony – Maria już nie była z Michaelem. Liz gwałtownie potrząsnęła głową. Nie mogła tego zrobić, nie mogła zawieść Marii nawet teraz. Sumienie zadręczyłoby ją na śmierć. Poza tym on nic nie wiedział. Myśl o zdradzie wobec Marii i wystawianiu Michaela na takie próby, bez wyjaśnienia mu powodu jej dziwnego zachowania wyprawiała harce w jej umyśle. Musiała coś z tym zrobić, żeby nie zwariować, żeby ta naprzykrzająca się myśl opuściła jej umysł lub chociaż przestała zataczać solenoidy. 'Twój umysł uspokoi się tylko wtedy, gdy powiesz komuś co cię trapi' w uszach dziewczyny rozbrzmiał głos Marii. Liz zacisnęła powieki a jej palce oderwały się od murka, zakrywając twarz. Brunetka wstała i pochyliła się nad szemrzącą wodą. Jej odbicie drżało z każdą chwilą, gdy kolejna porcja przejrzystej substancji z pluskiem rozbijała taflę. Dłonie Liz zmąciły ją jeszcze bardziej, nabierając niewielką ilość mieniącej się wody. Dziewczyna poczuła lekką ulgę, kiedy kropelki rozprysły się na jej twarzy, częściowo wymywając suche zmęczenie i zaniepokojenie. Zdecydowała się. Był tylko jeden sposób, aby ta myśl, która odbijała się wciąż jak piłeczka, została wreszcie wyautowana, a ona będzie mogła zejść z boiska.
* * *
Michael szedł szybkim krokiem ulicami miasta. Już nawet nie czuł zimnego deszczu, który spływał kaskadą z nieba i spłukiwał raz po raz jego ciało, lecz nie mogąc wypłukać myśli. Nie zauważył też kiedy przestało padać. On i tak wciąż czuł się tak samo. Jakby ktoś grał w jego głowie w ruletkę. A kulka, która lada chwila miała się zatrzymać sama nie wiedziała czy wskazać czarne rozwiązanie żałoby czy czerwoną przewagę serca. Najbardziej wybijało go z rytmu nieodparte wrażenie, że ona wciąż przy nim jest, Jego wyziębione ciało nieustannie otrzymywało dawkę jej ciepła. A kiedy ostatnie strugi deszczu spłynęły po jego twarzy, poczuł się jakby jej słodkie łzy znów dotknęły jego skóry, rwąc jego nerwy na strzępy i doprowadzając zmysły do szału. Piwne tęczówki jego oczu znów wyblakły, zmuszając powieki do zmrużenia się. Obraz wokół się rozmywał, a wyraźny stawał się wyłącznie jeden stały punkt przed nim. Rzeczywistość utworzyła tunel, w którym nie było nic prócz echa pochłanianego niczym cząstka w próżni. Nie mógł poznać samego siebie. Gdyby wszystko działo się w innej sytuacji, gdyby dotyczyło to kogoś innego, prawdopodobnie zignorowałby to, był w stanie zapomnieć albo nawet nic by nie poczuł. Ale wszystko zmieniło swą postać. Może to za sprawą tego przeklętego listopadowego deszczu, a może po prostu ona na niego tak działała? Nie umiał tego wyjaśnić. Wiedział tylko jedno – ona jako jedyna przynosiła mu spokój w tym czasie, ona jako jedyna rozumiała, ona jako jedyna kochała deszcz tak jak on. Zrozumiał to tego ranka. A ślad jej ust na jego czole wciąż pozostawiał wrażenie ognia dręczącego jego duszę. Musiał jej powiedzieć co czuje. Ona musiała się dowiedzieć, jak ważna stała się dla niego w ciągu tych kilku dni. Ale powróciła myśl o Marii. Tym razem Michael pomyślał inną kategorią niż zawsze. Maria nauczyła go czegoś ważnego – nie zawsze był winien wszystkiemu co się działo, czasami nie miał tylko nad tym kontroli. I tym razem nie powinien się zadręczać. 'Kochałem Marię. Nadal ją kocham. Ona o tym wie. A Liz... Ona nie jest Marią i nią nie będzie. Nie jest lepsza czy gorsza od Marii. Ona jest inna i inne jest moje uczucie.' Chociaż raz w życiu przyzna się do tego co go gnębi, otworzy się i pozwoli się zbliżyć, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz jaką zrobi w życiu.
If we could take the time
To lay it on the line
I could rest my head
Just knowin' that you were mine
All mine
* * *
Liz stanęła pod drabinką prowadzącą na jej balkon. Miała wątpliwości czy dobrze robi, ale nie była w obecnej chwili w stanie zrobić nic innego. Wyciągnęła dłonie i dotknęła zimnej barierki. Z tą chwilą z nieba zaczęły się sypać drobne perełki wody. Tkane srebrnymi nitkami, z ukrytą tęczą w środku opadały na ziemie rozpryskując się na drobniutkie cząsteczki. Niektóre zatrzymywały się na skórze dziewczyny gładko spływając wzdłuż jej ciała, jakby chciały pozostawić na nim ślad błękitnego smutku i mroźnego żalu, który niosły ze sobą. Dziewczyna zacisnęła mocniej dłonie i zaczęła się wspinać. Kiedy jej stopy wylądowały na posadzce, a kropelki spłynęły wzdłuż jej ramion, wzrok padł na jej okno. Było otwarte, a na parapecie siedział on. Wsparty plecami o framugę, z jedną nogą dotykającą posadzki balkonu, z drugą spoczywającą na parapecie. Jego wzrok utkwiony był w niebie. Obserwował jak deszcz rodzi się z ciemnej chmury i w postaci szlifowanych kryształków opada na brudną powierzchnię tego padołu. Liz stała w miejscu, nieruchomo spoglądając na niego. Nic nie mówiła, sądząc, że on jej nie zauważył, pochłonięty obserwowaniem niebieskiego prysznica. Ale była w błędzie. Jego spojrzenie powoli, jakby leniwie przesunęło się na jej ciało. I nie był to zimny, ani kpiący wzrok, ale spojrzenie z dziwną iskierką, z błyskiem i ognikiem. Cisza zataczała spirale pomiędzy nimi, chcąc ich do siebie przywołać lub zmusić do wydania jakiegokolwiek dźwięku. Liz ani drgnęła. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa, a koniuszki nerwów zaczęły dygotać wywołując drżenie. Naprzykrzająca się myśl nagle zniknęła, jakby rozwiązanie samo przyszło. Jej spojrzenie musiało się zmienić, bo bystry wzrok Michaela uchwycił na moment mrugnięcie jej powiek, które miało maskować uczucia. Chłopak spokojnie oderwał się od okna i wstał. Deszcz ciepłym strumieniem pokrywał ciała, jakby chciał z nich wypłukać wszystko włącznie z kolorytem skóry. Wzrok Michaela utknął w jej spojrzeniu. Trwało to tylko kilka chwil. Chochliki w oczach obojga wybiegły sobie naprzeciw i zaczęły tańczyć razem ze srebrnymi kroplami ulewy. Orkiestry ich serc rozpoczęły łagodną symfonię w tempie adagio. Te drobniejsze kropeleczki zawiesiny z chmur zatrzymywały się na rzęsach Liz, odbijając w sobie iskierki jej ciemnych oczu. Michael zbliżył się do niej. Skrawki ich ciał stykały się, wywołując gwałtowne reakcje zachodzące wewnątrz ich umysłów. Chłopak uniósł swoja prawą dłoń i odgarnął jej włosy za ucho, jak to ona zwykła zawsze robić. Potem koniuszkami palców musnął jej czoło przesuwając się w dół, zatrzymując na dłużej na policzku, potem opuszkami dotknął jej miękkich ust. Z każdym jego dotykiem jej oczy migotały lub zachodziły mgłą niezbadanie głębokiego mroku. Jej własna dłoń wsunęła się na jego obojczyk przesuwając do szyi. Pod palcami Liz przebiegło niezwykłe ciepło, a potem poczuła jego tętno. Po chwili jej własne krążenie zgrało się z tempem jego krwi. Opuszki palców chłopaka opuściły różowe wargi Liz pozostawiając gorące odciski. Lecz jego dłoń znów powróciła na jej policzek, delikatnie przysuwając twarz dziewczyny w swoim kierunku. Pochylił się, a krople wody spłynęły z jego włosów na czoło i w dół twarzy, wzdłuż szyi aż na gorącą dłoń Liz. Ich usta zetknęły się ze sobą wywołując ogromne napięcie. Miękko, jakby ustami dotykali delikatnych płatków kwiatowych, smakując się wzajemnie. Wargi Liz rozchyliły się lekko, pozwalając Michaelowi na swobodę i całkowicie poddając się sile jego pocałunku. Czuła każdy ruch jego warg, a każdy nerw przesyłał błyskawiczną informację do jej serca i umysłu o przyjemnym mrowieniu połączonym z upajającą lekkością. Fala gorąca wypełniła jej żyły, jednocześnie wytłaczając z oczu krystaliczne łzy. Usta Michaela niesamowicie dotykały jej własnych, jakby potrafił poruszyć każdy najdrobniejszy nerw, jakby chciał wywołać drżenie całego jej ciała. Zamknęła oczy, chcąc wiecznie czuć posmak jego ust. Michael z niezwykłą sobie pasją całował perłowe usta dziewczyny. Były tak miękkie i wrażliwie, jakby całował bańkę mydlaną. Ale ona nie miała smaku, ani nie drżała, a Liz tak. Z każdym zetknięciem ich ust, z każdym ich ruchem organizm dziewczyny przeszywały konwulsje. Nie chciał przerwać tego pocałunku. Nurzał się w odmętach spokoju i tajemniczego zachwytu, którego jeszcze nie było mu dane zaznać, aż do tej chwili. Usta obojga zdawały się spajać, w obawie, że zostaną rozłączone. Tylko co jakiś czas chłodne kropelki srebrzystego deszczu przesiąkały prze ich wargi, zwilżając je lub pojąc słodkim i sennym listopadem. Dopiero kiedy całkowicie zabrakło im tchu, Michael odsunął się od niej powoli. Dziewczyna wciąż miała przymknięte oczy, ale otworzyła je, gdy wargi nie otrzymały kolejnej dawki przyjemnego dreszczu ani nie poczuły jego ust. Ich spojrzenia ponownie się zetknęły. Nie potrzebowali słów, nie potrzebowali gestów. Myśli obojga wzajemnie się przesiąkały i wyrównywały obawę przed jutrem. Cokolwiek miało się dziać, wiedzieli, że nie są w stanie żyć bez tego deszczowego magnetyzmu. Zastępy kropel listopadowego nieba usiłowały zmyć niepokojące ciepło z ich ust, ale na próżno. Ale jednak udało im się wprowadzić strach i niepokój w serce Michaela, doprowadzając go do drabinki i pomagając mu uciec z miejsca swojej zbrodni, gdzie zawinił miłością.
I know that you can love me
When there's no one left to blame
c.d.n