Liz zawsze myślała... no dobrze, wcale nie myślała o takiej ewentualności, ponieważ się bała. Bała się uczuć, jakie w niej wzbudzało samo myślenie o tym.
A teraz stało się rzeczywistością.
Czasami siadywała nocą nad basenem i wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo. Nigdy nie siadywała, kiedy nie było widać srebrnych iskierek. Dla niej symbolizowały wszystko, czym była i kim się stała.
Czasami siadywał z nią Kal.
Leżeli wówczas na zimnej posadzce i w milczeniu wpatrywali się w niebo. Spędzili w ten sposób niejedną godzinę.
I mimo, że jej życie nie było pasmem samych szczęśliwych chwil – życie z Kalem do najłatwiejszych nie należało – nie zamieniłaby go na żadne inne.
Rozmyślała o tym wszystkim, kiedy w czwartkowe popołudnie siedziała w Crashdown i podawała co chwila płaczącej Marii kolejne chusteczki higieniczne. Patrzyła na swoją przyjaciółkę i członkinię klubu "hej, znam kosmitów" i zastanawiała się, co się nagle z nimi stało. Przyjaźń rozwiała się niczym pył na wietrze. Pojawiły się podejrzenia i niedomówienia.
— I co ja mam teraz zrobić, Liz? – jęknęła Maria. Kyle powiedział jej o ciąży, więc czym prędzej udała się do lekarza. – Co z moim życiem? Karierą? Michaelem?
— A co miałoby być? Maria, jesteś już dorosłą kobietą. Masz dorosłe zobowiązania. Męża, fanów, mnóstwo pieniędzy... i w perspektywie zdrowe dziecko bez czułków. Chyba je urodzisz?
— Oczywiście! – obruszyła się Maria. Liz westchnęła w duchu. To, co DeLuca-Valeni przyjmowała za pewnik, wcale nie musiało być oczywiste dla innych. Zdawały się chwile, kiedy miała ochotę walić głową w mur nad niedomyślnością i nieuwagą przyjaciółki. Ale czasem jej zazdrościła, że w jej życiu wszystko było takie proste... takie jasne i łatwe.
Boże, ile by oddała za to, by być tak kochaną jak Maria...
Posmutniała. Maria niezbyt elegancko, ale skutecznie wyczyściła swój zgrabny nosek i oświadczyła:
— Nie poddam się. Muszę go odzyskać!
Liz ścierpła skóra. Zapowiadał się koszmarny czas. Lepiej zniknąć szybko, acz skutecznie. I nie wypłynąć, aż formalności, które musiała załatwić, by ostatecznie zostać w Mieście Aniołów, zostaną dopełnione.
Michael przeglądał od dwóch dni ogromne archiwa Wydziału Biologii Harvardu. I od dwóch dni nie mógł wyjść ze zdumienia i podziwu,.
Liz była absolutnie genialna.
Co odpowiadało jego planom. Ich planom.
Przylecieli po nią, po królową.
Wcześniej przeklinał Maxa, który całkiem samowolnie zmienił kierunek przejmowania pieczęci. Dokonał tego za pomocą granilithu.
Nie bardzo wiedział, co sobie myślał Max, czyniąc to. Czy wyobrażał sobie, że w ten sposób wynagrodzą Liz wszystkie krzywdy?
Chyba postradał rozum.
Jak można uważać władzę królewską za przywilej? Westchnął i wrócił do przeglądania danych. Potem zastanowił się, jak ją przekonać do odlotu na Antar. Co gorsze, musiał przekonać ją, by zasiadła na tronie i popełniła małżeństwo polityczne. Z nim!
Otworzyła drzwi domu Valentich własnym kluczem. Cicho, by nikogo nie obudzić przemknęła przez hol. Zdjęła płaszcz, odwiesiła do szafy i powoli wspięła się na schody.
Drzwi do jej apartamentu stały otworem.
Przystanęła zaskoczona w progu.
Ktokolwiek to był, nie miał zamiaru się ukrywać.
— Kyle? – spytała niepewnie. Siedział nieruchomo w fotelu, zapatrzony w nocny obraz Roswell, widoczny za panoramicznym oknem.
Nie odpowiedział.
Zrobiła kilka kroków w jego stronę... i nagle przystanęła.
Cisza była niezwykłą. Była spokojna, lecz przepełniona emocjami, żalem i tęsknotą za ich utratą. Nie dzwoniła w uszach, nie przejmowała strachem. Trafiała prosto do serca.
Podeszła powoli do niego i zamknęła jego oczy. Teraz zdawał się spać. I tylko lekki grymas bólu zniekształcał jego twarz.
Otworzyła duszę, ale obrazy nie napływały.
Smutek. Cisza. Rezygnacja.
Otworzyła oczy i dotknęła jego głowy.
W jej świadomości pojawiła się tęcza. Była ciepła, przepełniona słonecznymi barwami. Migotała niczym najcenniejsze klejnoty.
Zdjęła dłoń.
Drżała na całym ciele, kiedy szukała w torebce telefonu komórkowego. Zdrętwiałymi palcami wybrała numer biura szeryfa i odetchnęła głęboko, kiedy usłyszała głos Hansona.