- Liz Parker! Coś podobnego, słyszałem, że znowu wróciła... co się dzieje z tą dziewczyną?
Szła spokojnie ulicą, starając się nie zwracać uwagi na szepty, które docierały do jej uszu. Roswell nie było dużym miastem. Jej rodzina mieszkała tutaj od tylu po-koleń, a rodzice mieli najlepszą turystyczną kawiarnię w mieście. Nic dziwnego więc, że była na świeczniku, że ludzie o niej mówili.
Ale też wiedziała doskonale, dlaczego przez ostatnie trzy lata ludzie mówili o niej coraz częściej... coraz częściej ze współczuciem. Najpierw sprawa zniknięcia rodzeństwa Evansów, które mimo wszystko pozostało niewyjaśnione, raport korone-ra, który jakoś przedostał się do prasy... Tak, wówczas się zaczęło. Ludzie śledzili każdy jej gest, każdy jej krok, chełpliwie zbierali najdrobniejszą ploteczkę. No bo nie-często się zdarzało, że dziewczyna z małego miasteczka Roswell, słynnej stolicy Ufoludków, stawała się sławna na cały kraj nie z powodu kosmitów.
Gdyby tylko wiedzieli.
Liz właśnie kończyła studia na Wydziale Biologii Harvardu. Taka była oficjalna wersja. W rzeczywistości studia skończyła w poprzednim semestrze i od razu zapro-ponowano jej pracę na Wydziale.
W mieście uchodziła za nie odkrytego geniusza do czasów studiów. W rze-czywistości coś w tym było. Zmiany zaczęły się na kilka tygodni przed zakończeniem szkoły.... Prawie całe wakacje przed dwoma laty spędziła w komorze inkubacyjnej, do domu wracając tylko po to, by się przespać. Nie wiedziała, co sprawiało, iż w tamtym pomieszczeniu czuła się dobrze. Szczególnie – o ironio – w miejscu, gdzie niegdyś stał granilith.
Kyle był przerażony, ale starał się pomagać jej, jak mógł, szczególnie po tym, jak pokłóciła się z Marią. Okazało się jednak, że nie miał powodów do obaw. Miała je tylko ona.
Na początku nie wiedzieli, dlaczego. Sądzili, że być może coś się nie udało, kiedy Max ją uzdrawiał. Użył za dużo mocy? Wszakże ona widziała różne obrazy, błyski, kiedy Max ją uzdrawiał, a Kyle tego nie doświadczył.
Zrozumiała to dopiero później. Wyjaśnienie okazało się zarazem proste i skomplikowane.
Jak zwykle to granilith maczał we wszystkim palce. Granilith. Przedmiot naj-większego pożądania w Układzie Pięciu Planet. Arcydzieło wszechczasów, najświęt-sza relikwia wszystkich Obcych.
Granilith likwidował uboczne skutki używania mocy. Nie było ważne, na jakiej planecie. Wystarczyło, że jest na niej, a Święta Księga Przeznaczenia znalazła się w pobliżu... to zawsze wystarczało. Nie oddziaływał niezauważalnie, nie można było tego zobaczyć, ale poczuć. Kyle był wolny.
Ona nie. Była skazana do końca życia. Kyle pozostał człowiekiem, z lekkimi zdolnościami "paranormalnymi", które mógł swobodnie kontrolować.
Ona, Liz Parker, skromna dziewczyna z najzwyklejszego miasteczka na świe-cie, zmieniała się w hybrydę. Fizycznie. Niektóre zmysły stępiały, inne wyostrzyły się. Jej krew już od wielu miesięcy była zielona. Wiedziała więc, że wyprzedza ludzi o wiele tysięcy lat ewolucji. Nie chorowała. Potrafiła o wiele więcej i wiedziała o wiele więcej. Jej umysł był niewyczerpywalną skarbnicą wiedzy, bowiem wciąż była sercem i duszą Liz Parker. To w niej zostało.
Marzenia o Maxie musiały umrzeć – on miał swoje Przeznaczenie i jeśli by się mu nie poddał, Antar i Ziemia przegrałyby wojnę. Marzenia o szczęściu z ukochanym umarły. Ale pozostałe... wciąż żyły.
Dostała się na Harvard. Nawet dostała wysokie stypendium, dzięki czemu jej ojca studia tak nie kosztowały. Chciała się uczyć. A od Maxa... od Maxa odstała nie-zwykły dar, dzięki któremu pozostałe marzenia mogły się spełnić. Uczyła się jak Cze-chosłowak. Hm, była Czechosłowakiem. W ciągu półtora roku skończyła studia i bar-dzo trudną specjalizację. Była biologiem i wirusologiem, ze szczególnym uwzględ-nieniem zwalczania broni biologicznej. I od kilku miesięcy pracowała na Wydziale Biologii.
Ale przeszłość nie dała o sobie zapomnieć. Im dłużej była z dala od domu, tym więcej analizowała to, co się wydarzyło od chwili, kiedy na jej tarasie wylądował Max z przyszłości. Z 2014 roku.
Ironią było, że stała się hybrydą, kiedy tamci odlecieli. Mogła chociaż polecieć z nimi. Ziemia przestała być jej domem.
Z czasem rozżalenie i rozgoryczenie na niesprawiedliwy los ucichło. Nie nale-żała do osób mściwych czy pamiętliwych, użalających się nad sobą. Nie. Doszła do wniosku, że nie przez przypadek zmiany zaczęły się tak późno. Nie. Królewska Czwórka, czy też raczej Królewska Piątka, jeśli liczyć synka Tess i Maxa, odleciała na Antar. A na Ziemi pozornie nie został nikt, kto by bronił tych, których pozostawili.
Pół roku po tym, jak znalazła się na Harvardzie, jej współlokatorce z akademi-ka w tajemniczych okolicznościach zamordowano wuja. Wuj nie był agentem FBI. Bez trudu dowiedziała się, co było przyczyną zgonu... Ten człowiek spalił się. A to, co zeznawał jedyny świadek dało Liz poważnie do myślenia.
Tak odkryła, że opiekun Królewskiej Czwórki z Nowego Jorku nadal żyje.