hotaru

Somewhere Over The Rainbow (16)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

- Musisz pozwolić mu odejść... – łagodny głos Lizziett wyrwał ją z letargu. Ocknęła się na fotelu, z twarzą zalaną łzami, trzymając go za rękę.
Dobry Boże, kiedy tak naprawdę ostatnio płakała? Chyba po kłótni z rodzicami po zakończeniu szkoły, po której ich stosunki nigdy już naprawdę nie wróciły na właściwe tory... lata świetlne temu.
Uniosła wzrok na kobietę, którą poprosiła, by świadkowała na jej ślubie.

— Musisz pozwolić mu odejść. – oświadczyła poważnie.

— Dlaczego? – spytała cicho. Wcale tego nie chciała. Nie chciała zostać sama. Był jej jedynym przyjacielem na tej parszywej planecie. To on ją trzymał, kiedy obudziła się przerażona wizją martwego Maxa. On wspierał ją w prywatnej wojnie przeciwko Skórom. On koił wątpliwości, opatrywał rany i pomagał uczyć się nieziemskich umiejętności. On świętował z nią dyplom, świecił dumą z niej, kiedy odbierała nagrody i kiedy rozwiązywała trudny przypadek. Był dla niej wszystkim.

— Ponieważ to już czas. – oświadczyła poważnie. Jej czarny kostium podkreślał płomienną barwę włosów. Liz nie mogła na nią patrzeć. Była niczym niemy wyrzut: ona pełna życia, a Kal leżał na szpitalnym łóżku, nie mogąc nawet samodzielnie oddychać. Czyniły to za niego wymyślne urządzenia. Przez ostatnie pół roku, kiedy to próbowali wszystkich metod, by jego mózg zaczął znowu funkcjonować, Liz poznała smak nienawiści. Nienawiści wobec Maxa, który sprawił, że dla Kala nie było już nadziei. Żadnej.

— Zaczekajcie na mnie... – szepnęła cicho – Muszę się opanować.
Lizziett skinęła głową i odprowadzała ją pełnym niepokoju wzrokiem. Elizabeth Langley. Jedynie ona, wbrew wszystkiemu, żywiła jakąś nadzieję przez te ostatnie miesiące. Niewyobrażalnie przerażające było oglądać co dzień, jak powoli nadzieja w jej oczach zamieniała się w martwą pustkę. Mimo wszystko odmawiała odejść Kalowi. Nie zgadzała się na odłączenie go od urządzeń.
Liz przeszła przez piętro rezydencji i wkroczyła do swojej sypialni. Zamknęła za sobą drzwi. Położyła się na łóżku i zwinąwszy w kłębek, rozszlochała.

— Nienawidzę cię, Maxie Evansie! Nawet zza grobu potrafiłeś znowu pogruchotać moje serce. Co ja takiego ci zrobiłam, że kazałeś zabić obrońcę? Że kazałeś zabić Kala?
Łzy swobodnie spływały po jej twarzy. Burza na zewnątrz budynku omiatała kalifornijskie ulice strugami zimnej wody. Ciemne chmury wisiały nad horyzontem.
Zupełnie jak tamtego pamiętnego dnia... tydzień po ataku na Kala. Po raz pierwszy ktoś zmusił ją, by odstąpiła od łóżka Kala. Wsiadła w samolot i przyleciała do Roswell, by na zawsze pożegnać Kyle'a Valentiego. I Michaela.

— Odlatujemy. – powiedział bez wstępów przez telefon. Jego głos był równie ponury, co jej nastrój. Za oknem lało.

— Twoja misja się powiodła? – spytała zmęczona.

— Nie... wręcz przeciwnie. Wdepnęliśmy z butami, brudnymi butami... i wszystko, na czym nam zależało, legło w gruzach.

— Więc... to pożegnanie?

— Nie. Przyjedź do Roswell. Chciałbym ci coś podarować przed odlotem.

— Michael... – zawahała się.

— Pogrzeb Valentiego będzie za dwa dni. Znajdę cię po pogrzebie.
Rozłączył się, zanim zdążyła przekazać mu, że wcale się na to nie wybiera. Odłożyła słuchawkę telefonu z dławiącym gardło uczuciem.
Gdyby nie nadzieja, że Kal jednak wyzdrowieje, błagałaby go, by zabrał ją na Antar. Pod jakimkolwiek pretekstem. Ziemia bez Kala i Kyle'a... nie była nic warta. Wszyscy jej przyjaciele odchodzili. Nie było nawet ważne, kto zabił Kyle'a. Ktokolwiek to był, wiedziała, że FBI go złapie. Zmusiła Lizziett, by znalazła najlepszych specjalistów w kraju, by pracowali nad tą sprawą. Znajdą mordercę Kyle'a. Napastnikiem Kala zajmie się sama.
Pojechała na pogrzeb Kyle'a...
Wszędzie tam, gdzie się udawała, towarzyszyły jej strugi deszczu. Niebo płakało wraz z nią. Horyzont przyszłości zakrywały ciemne chmury. Dla niej przyszłości nie było.
Stała smagana zimnym wiatrem i deszczem. Ochroniarz usiłował zasłonić ją przynajmniej od deszczu, rozpościerając nad jej głową wielki parasol. Ile by dała, żeby znalazł się parasol na zalewającą jej serce rozpacz.
W skupieniu słuchała słów pastora. Ludzie rzucali na trumnę ziemię, kwiaty... ona stała z boku, nieobecna, patrząc się przed siebie zza ciemnych okularów. Czuła wibrujące wokół emocje... a pośród nich ciche zadowolenie, że Kyle Valenti spoczywa pod ziemią. Zmrużyła oczy, lokalizując tę osobę. Uniosła brwi zaskoczona, a jednocześnie zalała ją fala obrzydzenia do tej osoby.
To ty.
Odwróciła się i zaczęła iść w stronę limuzyny. Wsiadła do samochodu i pojechała do domu Valentich. Wspięła się na poddasze do swojego mieszkania.
Wciąż było opieczętowane policyjną taśmą, wartę pełnił także funkcjonariusz. Wpuścił ją jednak, kiedy usłyszał nazwisko.
Usiadła na swoim dawnym łóżku. Dłonią sięgnęła pod, ostrożnie wysuwając wcale nielekkie pudełko. Położyła je sobie na kolanach. Uniosła wieko.
Właściwa ceremonia odbyła się praktycznie gronie świadków, kilku współpracowników oraz personelu domowego. Miała na sobie tę samą suknię. Czy też raczej sukienkę. Sięgająca połowy łydki, prosto, ładnie przylegająca do ciała i w kolorze kości słoniowej nie przypominała klasycznych sukien ślubnych. We włosy wpięte miała białe róże. Miała też welon, który teraz bezpiecznie spoczywał w sejfie w Los Angeles wraz z drogocenną zapinką.
To był piękny ślub. Z dala od pompy. I chociaż brakowało jej rodziców i Valentich, była zadowolona. Nie mogli ściągnąć ich razem do miasta bez wzbudzania zainteresowania naprawdę obrzydliwych papparazzich. Dzięki temu ślubna ceremonia była naprawdę ich. Była dla nich, nikogo innego. Składali przysięgę wobec sędziny stanu Kalifornia i wobec siebie. W jej sercu płonął już promień nadziei, że może być szczęśliwa. Może nie obłędnie, ale jej serce było spokojne. Kal powoli leczył rany, które wywołało odejście na zawsze hybryd.
Zadziwiające, nigdy nie pomyślała, iż jedynym jej przyjacielem okaże się wówczas Michael. Michael, który nie będąc nawet na pogrzebie, jakimś cudem wiedział, gdzie była.
Wszedł cicho po schodach. Równie cicho rozmawiali. Michael mówił powoli; z każdym wypowiadanym przez niego zdaniem, rana w jej sercu, spowodowana odejściem Maxa, pogłębiała się jeszcze bardziej. Tylko ktoś, kogo kochała, mógł ją zranić tak dogłębnie... nie znając jej. Jak mógł kiedykolwiek przypuszczać, że rozdzielenie królewskiej pieczęci między ją a Michaela, a tym samym podzielanie z nim królewskich przywilejów, kiedykolwiek zdoła wynagrodzić jej to wszystko? To tylko raniło jeszcze bardziej. Max może ją kochał... chciał podarować jej wszystko, co miał... a miał tylko królewski tron, którego wcale nie pragnęła.
Jednym z pomniejszych rozkazów był rozkaz "usunięcia" drugiego obrońcy, który w mniemaniu Maxa był tylko kolejnym zdrajcą. Ale nie był. Max nie miał pojęcia o tym, że Kal oglądał go z dala przez wiele, wiele lat... i usunął z jego drogi więcej problemów niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Królewski rozkaz wykonano niezależnie od sprzeciwu Michaela; nie uważał on, że mszczenie się na drugim obrońcy po tym wszystkich latach przyniosło cokolwiek dobrego. Tymczasem... wykonanie rozkazu Maxa uniemożliwiło przylot Liz na Antar. Niczego nieświadomi Antarczycy zaatakowali męża swojej własnej królowej... i podpisali wyrok na misję Michaela, który miał ją przekonać do odlotu.
Pamiętała, co wówczas czuła... kiedy opowiadał jej to wszystko. Mimo wszystko przepraszał za swoich ludzi; przepraszał za to, że wykonali rozkaz. Ale przeprosiny nie mogły pomóc Kalowi, nie mogły przywrócić go do życia. Podzielona między nich pieczęć nie dawała żadnemu z nich mocy uzdrowicielskiej. Być może w następnym pokoleniu... ktokolwiek będzie nosił tę pieczęć, będzie potrafił także ratować życia.
Myślała, że będzie czuła zimną wściekłości i spalający gniew wobec Maxa... ale tak nie było. Siedziała w na wpół zrujnowanej sypialni, trzymając w dłoniach resztki swojej ślubnej sukienki i płakała z bólu; jej serce krzyczało w niewierze, jak bardzo serce Maxa oddaliło się od niej. Być może miłość Tess nie była wystarczającym lekarstwem na serce Maxa... ale dla niej była jedynym ratunkiem. I teraz Max, nawet zza grobu ponownie wbił nóż w jej serce.
Powiedziała Michaelowi, by odszedł. By wrócił na Antar, czy gdziekolwiek przedtem przebywał. Powiedziała, że nie ma do niego żalu, bo wiedziała, że był jej przyjacielem... i nie chciała, by przez przeznaczenie stał się jej wrogiem.
Zostawił ją tam. Jego ciężkie kroki odbijały się echem po pustym domu. Siedziała na łóżku odrętwiała, póki zaniepokojony policjant nie wezwał Lizziett. Lizziett usłyszała tylko, że Kal miał zginąć na rozkaz Maxa Evansa, że nastawanie na jego życie nie miało nic wspólnego z Kyle'm Valenti... i nic ponadto. Liz zamilkła o tej sprawie. Nie dlatego, że chciała kogokolwiek chronić. Nie miała zamiaru chronić mordercę Kyle'a albo też ukrywać przed Evansami, że ich syn nawet zza grobu potrafi rujnować wszystko... chciała zachować tę wątłą nić równowagi, na której chwiało się jej serce. Obawiała się, że zupełnie się załamie, kiedy zacznie mówić.
Tygodnie mijały za tygodniem... Liz walczyła ze wszystkich sił, zarówno tych nadprzyrodzonych, jak i umysłowych, by znowu tchnąć życie w martwe ciało Kala. Ale zawiodła.
Pewnego pochmurnego dnia, jednego z niewielu takich w słonecznej Kalifornii, do rezydencji przyszła przesyłka. Otworzyła ją i stała oniemiała przez wiele godzin. W specjalnych pojemnikach, w stabilnym środowisku, tkwiły niebieskie kryształy, zwane przez Antarian "gandarium". Nie miała wątpliwości, za czyją wolą je przysłano. Ponownie odżyła w niej nadzieja, że nie wszystko zostało stracone.
Nie wiedziała, co się stało z Marią... nie kontaktowały się w ogóle od dnia pogrzebu. Liz nie była w stanie złożyć kondolencji szeryfowi. Ale w chwili, kiedy cztery miesiące po pogrzebie przyszła ta przesyłka, umysł Liz pracował wyjątkowo gorączkowo i postanowiła odwiedzić Roswell.
Dwa miesiące spędziła na odtwarzaniu istoty Kyle'a. Dwa miesiące nieustannego wysiłku, wysyłania ogromnych ilości energii. Nie wiedziała nawet, jaką mocą dysponowała, dopóki nie podjęła się tego zadania. Zrozumiała wówczas, dlaczego pomimo wprowadzenia demokracji, głową Antaru wciąż pozostawał monarcha. Pewne rzeczy musiały pozostać niezmienne. Nie można było walczyć z naturą energii planety. Nie można było przykładać ludzkiego rozumowania do czegoś, czego ludzki rozum nie poznał i nie był w stanie zrozumieć. Aż w końcu, dwa i pół miesiąca po rozpoczęciu tego skomplikowanego procesu, głęboko ukryty w tajnych laboratoriach Langleya, pracował pełną parą specjalny inkubator. Jej współpracownicy mówili, że lada dzień proces powinien się zakończyć.
Pół roku po wykonaniu rozkazu Maxa, Liz musiała się poddać. Nie była w stanie wymyślić technologii, która uratowałaby Kala. Nie miała zdolności uzdrowicielskich. Nikt nigdy nie potrafił wymyślić odtworzenia istoty zmiennokształtnych. To byłą cena za ich niezwykłość. Mieli tylko jedną szansę. Jedno życie. Żadna technologia, żaden cud nie był w stanie tego zmienić. Michael próbował ją delikatnie na to przygotować w dniu pogrzebu Valentiego, ale ona była głucha... nie była przygotowana wówczas na to, by się poddać. Nie była przygotowana wciąż.
Łzy płynęły jej po policzkach, kiedy wstawała z łóżka i szła do łazienki. Przygotowała się. Chciała pożegnać Kala tak, jak na to zasługiwał. Jej serce mogło być równie martwe, jak jego umysł... ale wszystko, czego dokonał Kal, było w jej sercu. Musiała żyć, musiała czuć... by udowodnić światu, jak bardzo pomylił się Max. Jak czasem serce potrafi zbłądzić.
Godzinę później weszła do gabinetu. Zgromadzeni ludzie powitali ją cichym milczeniem. Troskliwe ręce podsunęły jej krzesło, by mogła usiąść... ale nie była pewna, czy będzie w stanie później wstać. Więc po prostu podeszła do biurka, przy którym Kal tak lubił pracować, ujęła jego pióro i trzęsącymi dłońmi podpisała dokument. Mimo wszystkich zastrzeżeń w testamencie, Kal pragnął, by do niej należała ostateczna decyzja. Ufał jej z jego sercem. Zaufał i z życiem.
Jej ojciec przytulił ją mocno. Mama objęła ich oboje. Trwali tak długie chwile, aż cicho głos lekarza oznajmił, że już czas. Skinęła tylko głową, nie będąc w stanie mówić. Musiała tylko... aż pozwolić odejść Kalowi. Pozwolić odejść nadziei. Swojemu sercu.
Uniosła głowę, prosząc by odeszli. Oparła czoło o drzwi, które zamknęły się za nimi. Łzy płynęły po jej twarzy. Tym razem jednak natura jej nie towarzyszyła. Za oknem część nieba rozświetlał słoneczny blask. Promienie rozszczepione przez wciąż padający nad Doliną Kalifornijską deszcz utworzyły piękną, barwną tęczę.

Somewhere over the rainbow, way up high
There's a land that I dreamed of once in a lullaby[/I]


The End


Poprzednia część Wersja do druku Następna część