hotaru

Somewhere Over The Rainbow (17)

Poprzednia część Wersja do druku

Epilog

Somewhere over the rainbow, way up high
There's a land that I dreamed of once in a lullaby[/I]

Szeryf Valenti zdjął rękę z kierownicy, słysząc pierwsze słowa piosenki. Somewhere over the rainbow... Kyle zawsze mówił, że kojarzyła mu się z Liz... z jej postrzeleniem i odkryciem, że w Roswell naprawdę wylądował statek kosmiczny.
Mimo to po prostu sięgnął do radio i przełączył stację. Nie był w stanie słuchać miękkiego głosu piosenkarki; łzy napływały do oczu. Zacisnął pięści, chcąc odegnać smutek. Kyle nie żył i nic go nie przywróci. Nawet kosmici. Jedyna szansa, by jego syn, zniknęła kilka miesięcy temu... kiedy Maria straciła dziecko.
Był zmęczony po całonocnej jeździe. Pod powiekami czaił się suchy piasek. Był mniej odporny. Zazwyczaj opierał się naporowi wspomnień. Ale dzisiejszego świtu, kiedy świat wydawał się wyjątkowo paskudny, wszystko przypominało mu ukochanego syna.
Zniechęcony wyłączył w ogóle radio. Na szczęście do przejechania został mu niewielki odcinek, więc nie miał problemów z zaśnięciem za kierownicą. Zaparkował na podjeździe, wyciągnął z bagażnika zakupy zrobione w całodobowym supermarkecie i wszedł do domu. Włączył telewizor. Mieli powtarzać wieczorny mecz Chicago-Boston, który stracił, będąc na patrolu.
Rozpakowywał zakupy, kiedy dobiegł go głos prezentera. Omawiali jakiś pogrzeb. Nie słuchał zupełnie, wyłączył się, dopóki jego ucho nie wyłapało tego szczególnego nazwiska: Langley.
Wpadł do salonu i podkręcił głos.

— ... z Los Angeles, mówił...
Zaklął. Przełączał kanały kablówki, aż wreszcie natrafił na CNN. Nie zawiódł się. Omawiali ten sam temat. Kal i Li zbyli zbyt znani w swoich środowiskach, by pominięto taką uroczystość. Teraz również zrozumiał przygnębienie Parkerów w ostatnim tygodniu. Wiedzieli, że zbliża się dzień odłączenia Kala od respiratorów.
Patrzył na obrazy w telewizji. Mimo ciężkich chmur na horyzoncie, miasto aniołów nie było skąpane w strugach deszczu, lecz w przepięknej wielobarwnej tęczy.
Sięgnął po telefon, ale po chwili odłożył go z powrotem. Cokolwiek teraz czuła Liz, rozmowa na odległość nie mogła jej pomóc. I chociaż Liz miała przy sobie rodziców, martwił się, że nie miała nikogo innego. Liz i Kyle byli zamkniętymi przyjaciółmi. Poproszenie go o świadkowanie było jedynie kolejnym objawem kryzysu przyjaźni Liz – Maria.
Usłyszał cichy stukot. Zaskoczony podszedł do drzwi. Większość ludzi używała dzwonka. Otworzył.

— Mogę wejść? – spytała. Zorientował się przestraszony, że wpatruje się w nią zdumiony długą chwilę.

— Tak. Proszę... – otworzył szerzej drzwi. Liz weszła ostrożnie do środka. Valenti rozejrzał się po okolicy. Ani śladu samochodu czy bandy ochroniarzy. Papparazzich również nie zauważył.
Weszła do salonu, ale trzymała się z dala od okien. Zauważył od razu jej zmęczenie. Nie było zwyczajne. To było coś dziwnego. Fizycznie wydawała się w porządku, a mimo to był przekonany, że coś bardzo nie gra.

— Co się stało?
Spojrzała na swoje dłonie.

— Chciałam pana uprzedzić... by nie był pan zaskoczony. Pamięta pan moją obietnicę, że kiedy Kal odejdzie, ja dopadnę mordercę Kyle'a?
Zachłysnął się własnym oddechem.

— Dzisiaj wieczorem będzie wypadek...

Ogień cicho trzaskał na kominku, kiedy ciemność spowijała duże pomieszczenie. Ogień był jedynym źródłem ciepła w pomieszczeniu, ale panowała wysoka temperatura. Siedziała może metr od ognia. Mimo tego trzęsła się z zimna. Zlodowaciałe dłonie zawinęła w rękawy czerwonego sweterka – prezentu od Kala. Ze spuszczoną głową wpatrywała się w żar na kominku, widząc jednak inny ogień. Jej myśli były tysiące mil dalej, na wschodnim wybrzeżu... poruszając cząsteczkami, zmuszając je, by na kilka milisekund rozluźniły się wystarczająco.
Odetchnęła głęboko, słysząc pukanie.

— Proszę... – wyszeptała cicho. Do gabinetu wsunęła się Ester, niosąc filiżankę gorącej kawy.

— Mocna jak piekło... Nie powinna pani pić tego wieczorem.
Liz uniosła na nią swoje brązowe oczy. Przez chwile migotało w nich lekkie zaskoczenie wobec matczynego tonu głosu. Po chwili jednak ich sens dotarł do niej w pełni; piękne usta wykrzywiły się w smutnym grymasie.

— I tak dzisiaj nie zasnę... – wzruszyła ramionami, odbierając filiżankę. Objęła ją dłońmi. Nos przyjemnie łaskotał zapach kofeiny pomieszany z zapachem tabasco. Czerwonego tabasco. Tabasco było czerwone.
Jak krew... ludzka krew.
Przez chwilę przez jej umysł strzeliła wizja roztrzaskanego samochodu. Koła limuzyny obracające się szybko, potem coraz wolniej, aż zupełnie stanęły. Krew sączyła się miękką strużką z kształtnych, pełnych ust. Długie, jasne loki układały się pięknie wokół drobnej twarzyczki. Skupiła się na drugim obrazie. Młody człowiek w ciemnym garniturze za kierownicą... Gorąco przepłynęło przez jej ciało, jak energia wybuchła w niej; gejzery uwolnionej mocy poszybowały przez ułamek sekundy na wschodnie wybrzeże... jego serce biło. Mózg pracował. Odetchnęła z ulgą.

— Proszę pani? – głos Ester był niepewny. Liz otrząsnęła się. Spojrzała jeszcze raz na jedyną kobietę w tym domu, która pracowała tutaj jeszcze w czasach, kiedy ona sama nie miała pojęcia o królewskich pieczęciach, obrońcach i innych rzeczach, które ściągnęły ją nad przepaść. – Nie wygląda pani dobrze. Powinna się pani położyć.

— Dziękuję. Wiem. – podniosła się z podłogi i powoli, bezgłośnie opuściła gabinet. Weszła po schodach, przeszła całe piętro, by dotrzeć do swojej sypialni. Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Dopiero potem łzy pojawiły się w jej oczach, a ciało zatrzęsło się od zimna, które promieniało z jej serca.


Trzy miesiące później.
Samotna kobieca sylwetka stała nad brzegiem morza. Długie, brązowe włosy rozwiewał lekki wiatr. Oczy utkwione we wspaniałym wschodzie słońca, lśniły łzami. Dzisiaj musiała pozwolić odejść kolejnemu członkowi swojej rodziny.
Odwróciła się i zaczęła iść w stronę domu. Jej sandałki wytrwale mieliły złoty piasek Kalifornii. Nie przejmowała się tą drobną niewygodą. Weszła na taras, po czym niemal biegiem wdrapała się po schodkach na balkon przy swojej sypialni.
I Kyle'a.
Pochyliła się nad śpiącym w łóżeczku dzieckiem. Dotknęła ostrożnie jego policzka; wydawał się spać bardzo spokojnie. Nie zdawał sobie sprawy z chmur zbierających się nad jego głową.

— Jestem gotowy! – głos Jima Valentiego wyrwał ją z tej słodkiej obserwacji. Odwróciła głowę z uśmiechem, chociaż w oczach czaiły się ślady łez. – Wciąż nie mogę się nadziwić, że ci się udało... – podszedł z drugiej strony łóżeczka i patrzył na swojego odrodzonego syna. Odrodzonego w pełnym tego znaczenia słowie.
Liz tylko się roześmiała.

— Więc... kiedy wracasz do Roswell? – spytała.

— Hm... chyba w końcu dzisiaj.

— Jeśli chcesz... możesz jeszcze zostać. Jestem pewna, że na moją prośbę, przedłużą ci urlop. – mruknęła do niego. Uniósł oczy do nieba.

— Dziewczyno, jeśli zażyczysz sobie tęczy na niebie, to w tym stanie zrobią wszystko, by tęcza była!

— Nie chcę tęczy... więc? Co postanowiłeś?

— Jednak dzisiaj wracam.

— Skoro tak... – podeszła do nocnego stolika, otworzyła szufladę i wyjęła sporą kopertę. Podała mu. – Spożytkuj to dobrze.

— Co to? – zajrzał z ciekawością. Potem jednak zmrużył oczy z niedowierzaniem. – Liz... co ty do diabła robisz? Nie potrzebuję pieniędzy!

— Wiem! – uśmiechnęła się łagodnie – To na wszelki wypadek. Wychowanie dziecka to kosztowna sprawa. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

— Przeżyłem poprzednim razem, przeżyję i teraz... jeśli będę miał kłopoty, zwrócę się do ciebie. To jest niepotrzebne! – odłożył kopertę na stolik.

— To nie dla ciebie, ale dla Kyle'a. – powiedziała spokojnie, podając mu ją znowu – Wiem, że masz swoją dumę. Ale czasem są sytuacje... kiedy nie masz do kogo się zwrócić, a nawet jeśli masz... – wzruszyła ramionami – Po prostu nie chcę, byś z mojego powodu nie mógł pomóc wykorzystać Kyle'owi drugiej szansy...
Było w jej głosie coś takiego, że szeryf już nie protestował.

— Czy on naprawdę nic nie pamięta?

— Nie wiedzę... ale pamięta uczucia. A to chyba w życiu najważniejsze! – uśmiechnęła się i pogłaskała dziecko po raz ostatni – Muszę już iść... bezpiecznej podróży. Dla was obu.

— Liz... dziękuję.

— Nie ma za co, Jim. To w gruncie rzeczy przeze mnie Kyle zginął... Maria chciała odzyskać Michaela, a Michael chciał zdobyć mnie. – zasępiła się.

— Co zamierzasz? – spytał. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie zadał tego pytania. Nigdy nie pytał, czy Antarczycy wrócą po swoją królową. Co się stanie, jeśli nie... – Czy kiedykolwiek podejmiesz się obowiązków, które nosisz we krwi?
Odetchnęła głęboko.

— Nie mogę ci powiedzieć, jaka będzie przyszłość... to byłoby dla ciebie zbyt niebezpieczne. Ale... jeśli będzie to dla ciebie jakąś wskazówką, zamierzam zrobić to, o czym marzył zawsze Max. Stworzyć własne przeznaczenie.

— Liz... jeśli nawet zrzekniesz się tronu Antaru, musisz jakoś przekazać pieczęć następcy.

— Aby można było przekazać komukolwiek pieczęć, musi być ona cała. Ja mam tylko połówkę. Nie mogę wyrwać jej serca, nie mogę się jej pozbyć.

— Więc jaka czeka cię przyszłość? Jesteś ostatnią hybrydą na Ziemi. Skórowie już nie istnieją tutaj, podobnie jak inni wrogowie Antaru. W zasadzie jesteś wolna...

— Nie... – mruknęła – Nigdy nie będę wolna. Max zawsze święcie wierzył, że sami tworzymy swoje przeznaczenie... Pozostawił mi pewną opcję... wybór, którego trzymał się i Michael.

— Uwielbiasz zagadki...

— Może. Ale Michael i inni odlecieli beze mnie, ponieważ ja nie chciałam lecieć z nimi. Miałam szansę, ale ją odrzuciłam. Nikt tego za mnie nie zrobił... to byłam ja, tylko ja.

— Nie pojmuję kobiet... czy wy wszystko musicie utrudniać?
Roześmiała się i spojrzała za okno. Barwne kolory wschodu słońca przypominały jej tęczę. Tęczę, naprawdę piękną i wspaniałą, tęczę, której nie widziała od dawna. Po raz ostatni... na pustyni, o innym wschodzie słońca. Powinna była wówczas zrozumieć, czego pragnął Max. Serce Maxa było częścią jej samej. Jeśli on wybrał Michaela, to znaczyło, że jej cząstka również wybrała Michaela.

— Nie. Ale nic nie jest łatwe. Serce prowadzi nas do miejsc, z których nie ma już odwrotu...
Odetchnęła głęboko. Spojrzała po raz ostatni na feerię barw za oknem i wyszła z pokoju. Jej kroki rozbrzmiewały w całym domu, aż po krótkiej chwili usłyszał trzask zamykanych drzwi. Potrząsnął głową. Miał dziwne wrażenie... uczucia kryły się na krawędzi świadomości, przez chwilę nie rozpoznane. Pożegnanie.



Gdzieś na skraju Nevady, na zapomnianym przez ludzi skrawku Ziemi, szedł młody człowiek. Jego ruchy były sprężyste. Wysoka sylwetka przyciągała wzrok tych nielicznych hotelowych gości, którzy zbłąkali się tutaj w poszukiwaniu spokoju i odosobnienia.
Wyszedł do ogrodu i wciągnął głęboko do płuc powietrze.
Ziemia. Nie przypuszczał, że znowu tu wróci. Tak szybko.
Atmosfera ziemska pachniała tak inaczej. Pachniała domem. Usiadł przy stoliku i zamówił kawę. Rozłożył gazetę.
Na początku nie zwrócił szczególnej uwagi na cień, który zasłonił mu słońce. Po krótkiej chwili, kiedy jednak nie chciał się przesunąć, uniósł wzrok i napotkał brązowe, spokojne spojrzenie.

— Michael...

— Liz...

— Sz... – dotknęła palcem jego ust, chociaż i tak nie wiedział, co powiedzieć – Tylko... po prostu powiedz...

— Powiedz... co...?
Odetchnęła głęboko.

— Co tak naprawdę powiedział Max w swojej ostatniej chwili?
Wstał, ujął jej dłonie i uśmiechnął się. Pochylił się i musnął jej usta. Były suche, spieczone. Objął ją ramionami i wyszeptał:

— Sami tworzymy nasze przeznaczenie...

Czekam, aż ona przyjdzie. Oczekiwanie zamienia się w wieczność. Jakaś żelazna obręcz ściska moje serce, nie pozwala złapać tchu. Mój żołądek zwija się w wielki, bolesny supeł. Dłonie drżą i nie są w stanie nic utrzymać. Ja wiem, co się zaraz stanie. Jak wiele ta chwila będzie dla nas znaczyć. Jak wiele oddałem, by spełniło się marzenie, upchnięte gdzieś na dnie serca, lecz nie zapomniane. Nie... nie mógłbym jej zapomnieć. Ona jest głęboko we mnie i zarazem blisko mnie. Jedna myśl powoduje, że to, co jest we mnie obce, budzi się i wychodzi z ukrycia. Dla niej. Czuje jej oddech niemal tak blisko, jakby ogrzewał moją twarz... jej serce bije niespokojnie, póki jej oczy nie spoczną na mnie.
Głębokie, ciemne spojrzenie przesuwa się powoli po mojej sylwetce. Przechodzi potem dookoła, dostrzegając to, czego ja nie dostrzegam. W jej oczach zapalają się tysiące maleńkich iskierek czułości.
Powoli, z wahaniem wchodzi do pokoju. Samotny, drżący płomień świecy rzuca na nią nikły blask. Nagle... gwałtownie zamigocze zapomniana nocna lampka, a telewizor zamruczy cicho.
Zamknął udręczony oczy. Nie ma już dla niego nadziei.

Spoglądała udręczona w ciemną tafle lustra. Samotnym drżący płomień świecy ukazywał zagubione spojrzenie i przyśpieszony oddech. Uniosła drżące dłonie do szyi i ... do śladów. Jego usta, jego dłonie tam były. Natarczywe. Żądające. Nie znoszące sprzeciwu, nawet gdyby jakiś się pojawił. Opuchnięte usta, wciąż drżące z niepewności, żądające jeszcze... napięte ciało, wciąż pragnące więcej.
Nie, nie może uciekać. Ani winić jego.
Nie ucieknie przed Przeznaczeniem. On teraz był jej Przeznaczeniem.
Czuła, jak jej wnętrzności skręcają się w jeden bolesny supeł. Trzęsąca się dłoń nie była w stanie utrzymać świecy.
On tam siedział sam. W ciemnościach. W mroku wspomnień. W niepewności, zaskoczeniu... i udręczeniu? Nie wiedziała, jeśli dzielił ich ten mur. Był tylko jeden sposób, by się dowiedzieć.
Słony smak własnych łez otrzeźwił ją. Ujęła świecę, otworzyła drzwi łazienki i nieśmiało wsunęła się do pokoju. Niespokojnie bijące serce przeczyło temu, co chciała okazać. Ale zdradziecki wzrok powędrował wprost do niego, szukając czegoś w jego twarzy, spojrzeniu, gestach. Nie znalazł. Niespokojny rytm wrócił do spokoju.
Powoli zrobiła jeden krok, potem drugi, trzeci. Podchodziła nieskończenie wolno. Płomień świecy drżał nieznacznie od jej oddechu.
Coś nagle błysnęło.
Lampka nocna zapaliła się, a hotelowy telewizor zamruczał cicho. Reklamy rzuciły kolorowe światła na niego.
Ze złością jednym ruchem roztrzaskał ekran.
Gwałtownie zamknął się w sobie, ale jedna zdradziecka łza potoczyła się po policzku. Nie mogła jej dostrzec, ale... postawiła na stole świecę, podeszłą do łóżka... i zgasiła lampkę.
Potykając się wróciła do świecy. Nikłe światełko wydobywało wszelką niepewność z jej spojrzenia.
Nie uczynił żadnego ruchu. Strach ścisnął go w swych objęciach.

— Do diabła! – wybuchnął nagle i poderwał się z fotela. Od niej dzieliły go tylko centymetry.
Żadne nie wiedziało, kto uczynił pierwszy gest. Może to był delikatny ruch przerażonej do szaleństwa dziewczyny, może zaś to, co wyrażało jego spojrzenie.
Zanurzył dłoń w jej włosach, szukając w jej spojrzeniu protestu... przyciągał jej usta do swoich, najpierw delikatnie muskając, potem już tylko żądając.
Z jękiem otworzyła usta, łapiąc gwałtownie powietrze, ale nie tlenu potrzebowała... czuła to całą sobą. Splotła ręce na jego karku, kiedy przyciągnął ją mocniej do siebie.
Nie była na to przygotowana. On też nie. Zalała ją fala gwałtownego pragnienia.... palącej potrzeby... więcej, więcej i więcej. Dłonie niecierpliwie zanurzała w jego włosach, przyciągając go jeszcze bliżej.
Uwolnił jedną rękę, by podążyć nią wzdłuż jej ciała. Gorąco promieniujące z niej łagodnie uspokajało i jednocześnie wywoływało pragnienie. Zamknęła oczy, rozkoszując się jego dotykiem. Na ustach pojawił się prosty, nieśmiały uśmiech. Czuła, jak coś dawno uśpionego i pogrzebanego na samym dnie serca, budzi się gwałtownie do życia.

Sami tworzymy swoje przeznaczenie... tylko czasami trzeba mu trochę pomóc. – pomyślała kilka godzin później, stojąc na balkonie hotelowego pokoju. Po gwałtownej burzy pozostał barwny ślad: czyste niebo ozdabiała przepiękna tęcza. Uśmiechnęła się. Tym razem uśmiech dotarł do jej serca, rozświetlił oczy.

— Hej, o czym myślisz... – mruknął jej do ucha, obejmując ją ramionami. Oparła się o niego, ciaśniej zawijając jego ręce wokół niej. Potrzebowała jego ciepła. Potrzebowała jego całego.

— O tęczy. O innym wschodzie, kiedy oglądaliśmy ją po raz pierwszy razem. Tamta cisza... rozrywała mnie na kawałki, od wewnątrz. Marzyłam, by znaleźć się po drugiej stronie tęczy. Marzyłam o tamtym świecie.
Bardziej wyczuła, niż usłyszała, że się śmieje.

— Hm?

— Liz, jesteś królową tego świata. On jest tam, daleko, za tą... i setkami innych tęczy.
Zadrżała. Nie lubiła, kiedy przypominał jej o tym. Czasem serce zakłuło boleśnie, a zimno rozlewało się wówczas po całym ciele. Ale on mimo wszystko tam był. Znał to. Jego wojna... wojna w świecie za tęczą... skończyła się już dawno, ale rany pozostały jako jedyne jej świadectwo. Wybrał ją, by je zaleczyć.

— Jak to w ogóle się dzieje, że tak często widzisz tęczę?
Uśmiechnęła się.

— To się będzie dziać coraz rzadziej. – szepnęła w zadumie, obiecując mu to jednocześnie. W jej ciele drzemała niezwykła siła, której do niedawna zupełnie nie pojmowała. Nie można było przykładać ludzkiej miary do czegoś, co zaistniało w zupełnie innym świecie. Nie można było przykładać ludzkich sądów do tego, co się działo na Antarze... jedynym wspólnym mianownikiem były uczucia. Także te cichego zdumienia, kiedy patrzyła na powoli niknącą tęczę. Ale już nie marzyła, by znaleźć się po drugiej stronie. Była tam.


Somewhere over the rainbow, way up high
There's a land that I dreamed of once in a lullaby[/I]



Poprzednia część Wersja do druku