_liz

Krople pustyni (13)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XIII

Nigdy w życiu nie brałam narkotyków, nawet ich na oczy nie widziałam (nie licząc telewizji). Ale teraz czuję się, jakby tylko one mnie wypełniały. Heroina – krwią. Amfetamina – chłonką. Kokaina – myślami. Morfina – ciałem. Wszystko to unosi mnie do góry i kołysze lekko moje serce, podrywając je co kilka sekund do bicia. Dziwię się, że jeszcze żyję.

Bo przecież jak można żyć, kiedy całuj się Michaela? Powinno się raczej umierać z uśmiechem na twarzy. Ale z drugiej strony nie chcę tracić tego momentu. Chcę się nim rozkoszować póki trwa, bo w każdej chwili któreś z nas może się opamiętać i rozszarpać oblekającą nas wieź.

Dopóki to nie nastąpi, jestem wyżej niż w niebie. Jestem w samym centrum kosmosu, tulona przez mgławice i obmywana przez gwiazdy.

Magnes, który spaja nasze usta, powoli słabnie. Już niewielkie dawki powietrza wślizgują się do mojej buzi, a wibracje na wargach zanikają. Michael odrywa ode mnie usta. Koniec.

Nie chcę...

Odsuwa twarz i patrzy na mnie. Powoli otwieram powieki. Oboje łapczywie nabieramy niewielkimi dawkami powietrze. Równie szybko znika mgła z jego oczu. Powraca otrzeźwienie i świadomość tego, co się właśnie stało.

Pocałunek – wbicie szpikulca w miękką tkankę i rozerwanie wnętrzności, krwotok. Przerwanie pocałunku – gwałtowne wyjście narzędzia zbrodni i całkowite porażenie nerwów, paraliż.

Jednym słowem – katastrofa.

Jego dłonie wciąż tkwią na moim ciele, a moje na jego. Żadne z nas nie drgnie.

Mówiłam – paraliż.

I teraz do mnie dociera. Co? Prawda. Ta wszędobylska i przeklęta gnilna prawda.

Stopa przyjacielska – przyjaźń – porozumienie – bez skrępowania – żal – zazdrość – pocałunek.

Ludzie naprawdę są masochistami.

My jesteśmy masochistami.

Sami stworzyliśmy narzędzie, które nas zabije. Powoli...

Będzie bolało jeszcze długo. A rana nim spowodowana będzie się jątrzyć. Każde spotkanie posypie ją solą i zniszczy tkankę nerwową. Potem może nastąpi ziarninowanie. Ale i tak przy każdym wspomnieniu tego wieczoru wystąpi krwawienie.

Już czuję w ustach smak jego i mojej krwi. "O Boże" wydobywa się ze mnie nieprzytomny szept, niekontrolowany.

Michael za jego sprawą całkowicie powraca do rzeczywistości. Do niego tez dociera nasza klęska i rezultat chwilowej awarii umysłu. "Przepraszam" mówi cicho.

Wyrzuty + świadomość + ból + przeprosiny. A skutek?

Nasza pozycja się nie zmienia. I co więcej, mam ochotę znów spotkać jego usta i przelać wszystko co we mnie w kolejny pocałunek. Ale to by tylko pogorszyło sytuację.

Jestem teraz jak Midas.

Midas po genetycznej przeróbce.

Czego sienie dotknę, zmieniam to. Tylko w moim przypadku nie w złoto a w trujący bluszcz, który splata się wokół mnie i dobiera dech.

"Przepraszam" mówi ponownie a jego dłonie powoli opuszczają terytorium mojego ciała. Robi krok w tył. Drugi. "Ja..." zaczyna, ale chyba sam nie wie co mówić "To nie tak miało być... Tylko... ty..." jeśli znów chce na mnie to zwalić to – to ma rację, bo mogłam go powstrzymać. "Ty..." nerwowo zaprzecza ruchem głowy "Nie mogłem się powstrzymać."

Nie odpowiadam, nie mrugam, nie oddycham.

Mumia.

"Przepraszam" mówi jeszcze raz. Nie dociera nawet do mnie, że jest już na drabince. Znika.

A ja wciąż podpieram ścianę i usiłuję sobie przypomnieć, jak się nazywam.

* * *

Snuję się od kilku godzin po mieście. Bez celu. Wszystko przez wczorajszy wieczór. Coś w nim zatraciłam, zgubiłam, a dziś usiłuję to znaleźć.

Tylko sama wątpię, że mi się uda.

Potrzebuję punktu odbicia, potrzebuję motywu do jakiejkolwiek reakcji, jakiejś linki, która mnie wyciągnie z tego bagna. W tej sytuacji chwycę się nawet brzytwy. Nawet...

...Maxa.

Tylko gdzie go szukać?

Czasami bezcelowe łażenie ulicami przynosi rezultaty. Niekoniecznie pozytywne, ale jakieś skutki zawsze – chociażby zapalenie płuc.

"Hej" słyszę czyjś głos tuz przed sobą. Unoszę głowę ostatkiem sił. Max.

Czasami rozwiązania same nas znajdują. Teraz tylko nie wiem czy to słuszna decyzja. Mam ostatnie kilka sekund na odwrót.

"Wczoraj naprawdę świetnie się bawiłem" mówi z uśmiechem i puszcza do mnie oczko.

Za późno.

Klamka zapadła.

Klamka zapadła i rąbnęła mnie przy okazji w głowę. Ból rozrywa moją czaszkę. Ale pamiętam o mojej misji. Za wszelką cenę wyleczyć się z pocałunku Michaela.

"Wczoraj..." zaczynam, ale to zbyt smętnie brzmi. W ten sposób nie dostanę lekarstwa. Wymuszam na mojej twarzy uśmiech i osładzam ton "Było bardzo miło". A on bierze moją dłoń w swoją i pyta dość niepewnie, ale bardzo ciepło "Może to kiedyś powtórzymy?"

Nie.

Nie chce niczego powtarzać z wczorajszego wieczoru.

A kit z tym!

Oczywiście, że chcę. Chce znów widzieć jego wzrok utkwiony we mnie. Chcę znów czuć jego gorącą skórę i wilgotne palce na sobie. Chce znów smakować jego ust. I chce, żeby już więcej nie bolało i nie było naszym zabójstwem.

"Chętnie" odpowiadam i ściskam jego dłoń tak mocno, jak ściska się moje serce. "A może będzie jeszcze przyjemniej" dodaję i rumienię się lekko. A on rozchyla usta w lekkim zdziwieniu, które natychmiast zostaje zastąpione gorętszym uśmiechem.

"Mam nadzieję" mówi, a teraz dorzuca nieco smutniej "Ale niestety będziemy musieli z tym zaczekać kilka dni aż wrócimy z tej nędznej wycieczki"

"Jakiej wycieczki?" naprawdę nie wiem o czym on mówi

"No z naszej szkolnej. Do L.A." a ja robię jeszcze większe oczy, bo kompletnie nic nie rozumiem. Max się nieco peszy i pyta z niedowierzaniem "Michael ani Maria ci nie mówili?"

Maria nic mi ostatnio nie mówi, poza tym jak Ben Affleck świetnie wyglądał w ostatnim filmie.

A Michael... powiedzmy, że miał zajęte usta.

Więc jadą na kilka dni na wycieczkę. Świetnie. Ich szkoła bywa jednak przydatna. Dzięki temu będę miała kilka dni spokoju.

Będę mogła przemyśleć wszystko na spokojnie.

Będę mogła – ale tego nie zrobię.

Boję się, że to pogrążyłoby mnie jeszcze bardziej.

Miał rację ten, kto kiedyś powiedział, że jeden pocałunek mężczyzny może zrujnować całe życie kobiety.

c.d.n.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część