age

Nie potrafię rezygnować (14)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Nie potrafię rezygnować
(część trzynasta)
Przebudzenie(1)
Ta, która ocali swój lud
OD AUTORKI:
1)Części trzynasta i czternasta w pewien sposób łączą się ze sobą i dlatego prócz własnych tytułów mają też jeden wspólny: "Przebudzenie".
W obu tych częściach dużą rolę odgrywa przeszłość. Chcę wam trochę przybliżyć historię dwóch osób, które za wszelką cenę dążyły do osiągnięcia swoich celów, bardzo różnych celów. Prócz upartości w dążeniu do nich łączyło ich jeszcze tylko jedno- uczucie, które nie pozwoliło i być może nadal nie pozwala im z siebie rezygnować. Wiem- zabrzmiał łzawo, ale na pocieszenie mamy najlepsze co osiągnęli- pewnego pięciolatka. Biedak ma dzisiaj trochę "pracy".
2)Opowiadanie rozgrywa się na trzech płaszczyznach. Dla ułatwienia oznaczyłam akapity K), L) i T). Spróbujcie zgadnąć dlaczego.

L)Nie pamiętała kiedy poznała prawdę. To musiało stać się bardzo wcześnie. Należała do bardzo szczególnego rodu. Świadczyły o tym jej moce. Każda z nich, bo to dotyka tylko kobiety z tej rodziny, jest skupiskiem najróżniejszych i najrzadszych zdolności. Władzę w tym układzie sprawowały od samego początku. Do czasu. Przez większą część swego życia były naprawdę potężne, jednak czasami traciły siły. Zwykle, gdy nosiły w sobie dziecko. Ból przeszył jej serce. Mimo wszystko to wspomnienie nadal boli. Tamta królowa zdołała uciec, ona nie miała tyle szczęścia. Dalszy ciąg historii pierwszej z nich jest chyba oczywisty. Władza nigdy nie wróciła w jej ręce. Ocaliła jednak swoją córkę. I minęły tysiąclecia. Mała, może trzyletnia dziewczynka znała już prawdę. Pamiętała jak kiedyś jej mama powiedziała, że nigdy, nawet teraz, gdy jest tak blisko nie mogłaby postąpić inaczej niż jej poprzedniczki. Nie rozumiała tego. Dla niej to, że jest prawowitą następczynią tronu znaczyło tylko jedno. Musiała odzyskać władzę i zająć się ludami pięciu planet.

— Dlaczego tego nie zrobiłam? Zabrakło mi sił czy może okazałam się zbyt naiwna i uwierzyłam, że oni nikogo nie skrzywdzą? Jednak nie wszystko potrafiłam przewidzieć. Co zrobię jeśli szansa znów się nadarzy? Przecież wiem... Obiecałam, że ocalę mój lud.

T)

— Wszystko w porządku?- Liz spojrzała na Maxa, który nagle przerwał pocałunek i teraz wpatrywał się w nią w dziwny sposób.- Max?

— Nie... To znaczy tak. Wszystko jest w porządku. Pójdę już.
Chciała coś powiedzieć, ale to jego spojrzenie... Patrzyła jak wychodzi przez okno. Nie oderwała od niego wzroku dopóki był w polu jej widzenia.

— Co mógł zobaczyć?- kołatało jej w głowie.

K)Każdy antarski król miał wspaniałą armię. Potężną i doskonale wyszkoloną. Tę tradycję wytworzyli przez tysiąclecia. Jednak podobnie było na pozostałych czterech planetach. Po śmierci jego ojca odbyła się nieoficjalna koronacja. Ta właściwa miała mieć miejsce po jego ślubie. Kiedy nadszedł dzień koronacji(tej nieoficjalnej), uczyniłam go najpotężniejszym władcą. Złożyłam mu w darze armię jakiej nikt jeszcze nie widział. Najlepsi żołnierze z najdalszych zakątków wszechświata. Padli przed nim na kolana, bo ja tak chciałam. Oddali mu cześć, każdy w swoim języku. Było ich tak wielu, tak różnego pochodzenia. To było miażdżące wrażenie. Dopóki żyłam nikt go nie zaatakował. Nikt mu się nie przeciwstawił. Mimo to moja armia walczyła... w imieniu króla i w imieniu monarchii. Na tym punkcie miałam obsesję " w imieniu króla...".

L)Patrzyłam na moją armią zebraną ponownie, tu na Ziemi. To wszystko wraca. Niedługo to się znów stanie. Tylko czy " w imieniu króla..."?

T) Następnego ranka. Bardzo wczesnego ranka. Kevin wkradał się właśnie na zaplecze Crashdown i gdy tylko zamierzał wejść na schody usłyszał za sobą znajomy głos.

— Możesz sobie darować. Ona jeszcze śpi.- Kevin odwrócił się i stanął twarzą w twarz z... Zackiem( a kogo się spodziewaliście?).- Jak już pewnie się domyślasz to ja przysłałem ci tego SMS-a. Niestety znowu mamy do pogadania. Zacznijmy od najważniejszego: NIE MOŻESZ ODWIEDZAĆ LIZ O TEJ PORZE! Do tego mamy prawo tylko ja i oczywiście Max.

K)Zanim Zan przejął tron rządził jego ojciec. Nie był złym królem. Do pewnego stopnia nawet go szanowano i lubiano. Właściwie nigdy nie byłam z nim blisko. Pamiętam tylko jego wiecznie smutne oczy, a w nich obraz... Tylko ja wiedziałam kim była ta, którą tak bardzo kochał. Ona- jego żona- mogła się tylko domyślać.

T)Liz po raz 6839 przewróciła się z boku na bok. Tej nocy nie było jej dane zmrużyć oka. Postanowiła wstać. Weszła do łazienki. Spojrzenie w lustro nie uświadomiło jej niczego dobrego. Opłukała twarz wodą. Gdy tylko poczuła ją na swojej skórze przez jej głowę przeszła wizja.

K)Wiedziała, że ja wiem i za to też mnie nienawidziła. Podobnie jak za wiele innych rzeczy. Najbardziej za Zana. Tego nigdy mi nie darowała podobnie jak sobie dnia, w którym znalazłam się w jego życiu.

L)Liz nie mogła powstrzymać napływających wspomnień. Ten obraz znów stanął przed jej oczami. Grota. "Mój synu, wysłałam cię z twoją młodą narzeczoną, twoją ukochaną."- mówi jego matka. A on patrzy na Tess. Nie może oderwać od niej wzroku. Wie, że to o niej mowa.

— Znów to zrobiła. Znów jej się udało.- mówił jakiś głos. Ten w niej czy gdzieś obok?

T)Zack pożegnał Kevina po kwadransie. Kiedy zastanawiał się jak zająć się następnym problem zobaczył jak ten (problem oczywiście) wchodzi do Crasdown. To, że było już otwarte nie ma nic do rzeczy.

— Cześć mały.- powiedział Sean na jego widok, nie wiedząc, że tym samym popełnia największy błąd w swoim życiu.

— Tym razem nie będę miły i cierpliwy.- poprzysiągł sobie w duchu Zack.

K)Rada starszych. Ich głos zawsze był decydujący, zawsze ostateczny. Nigdy się z nimi nie zgadzałam, ale dzięki Zanowi miałam już pozycję. To wystarczało. Nie mogli mnie zgładzić... Nie tak po prostu...

T)Po tej przeprawie Sean wyszedł oczywiście bez śniadania i ze świadomością, że Maria nie dorasta temu mał.... temu .... do pięt. Zack zaś poszedł do swojego pokoju, żeby trochę porysować. Czekała tam na niego Liz.

— Wyglądasz jakbyś miał pracowity poranek.- zaczęła.

— Nawet nie wiesz jak bardzo pracowity.- pomyślał.- I lepiej żebyś nie wiedziała. Takie sprawy łatwiej zrozumieć facetom.

— Nic mi nie powiesz?

— Wolisz nie wiedzieć.- miał nadzieję, że to zrozumie i jakimś cudem się udało.

— Podoba ci się w Roswell?

— Bardzo.

— A gdybyśmy stąd wyjechali? Nie teraz oczywiście, ale za jakiś czas.

— Zdajesz sobie sprawę, że będziemy potrzebowali vana. Musimy zabrać kilka osób.

K)Ten szczyt zdecydowanie przeszedł do historii. Kiedy weszli Lahrek, Sero, Hanar i Kathana widok sześciu krzeseł obudził w nich wściekłość. Nie sadzę jednak by byli specjalnie zdziwieni. Odkąd ich rody przejęły władzę panowała niepisana zasada by na te spotkania nie wpuszczać nikogo z poza kręgu władców. To był pomysł Zana, ale przecież chciałam tego. Dla nich jednak to była zniewaga. Myśleli, że największa w życiu. W czasie tych kilku godzin szczytu uzmysłowiłam im jak bardzo się mylili.

L)Ostatni szczyt miał być ich triumfem, odwetem. I znów poczuli się jak małe dzieci, którym ktoś patrzący na nich z góry, grozi palcem i wytyka błędy. Nie zrozumieli jednak do końca tego co się rozgrywało na ich oczach. W każdym razie większość z nich. Liz powróciła myślami do tamtej chwili.

— Lahrek się domyślił. Nie wiem jakim cudem nikt nie zwrócił wtedy uwagi na jego słowa. Nawet ja...

T)Liz zeszła. Na dole była już Maria.

— Cześć.

— Cześć.

— I?

— I co?

— I co po 48 godzinach?

— Nic. Przyszedł po 54.

— To kosmita. Może na jego planecie...

— Przestań. Wczoraj widziałam zdjęcie człowieka, od którego pobrali jego ludzkie geny.

— Wow...

— Właśnie. Wyglądał tak samo, z wyjątkiem tego ubrania.

— Wtedy była trochę inna moda.

K)Pierwsze spotkanie z Kivarem. Do tej pory pamiętam jego wyraz twarzy. To było jeszcze kiedy żył ojciec Zana. To on właśnie powiedział mi kim on jest. I wtedy z czystej przekory spytałam:

— Co grozi za jego drobne uszkodzenie?- właściwie to od początku nie podobał mi się ten jego uśmieszek. Był taki pewny siebie.

— Nic, odkąd burzy moich podwładnych przeciwko Zanowi.- to wystarczało.
Nie pamiętam ile osób było wtedy w sali. Chyba kilkaset. Kivar przeleciał z ogromną prędkością nad ich głowami na drugi koniec sali. Ściana nie wyglądała po tym najlepiej. On zresztą też. Zrobiłam kilka kroków jego stronę.

— Zawrzyjmy pewną umowę. Ty zostawisz Zana, a ja dam spokój tobie. Nie będziesz nic przeciwko niemu robił, nie będziesz nic przeciwko niemu mówił, nie będziesz nawet o nim myślał.- przerwałam na chwilę, by nasycić się ciszą która panowała w sali.- Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy. A teraz wyjdź stąd.- wykonał ledwo dostrzegalny ruch by się podnieść.- Nie możesz wstać, więc się wyczołgaj.
Posunęłam się za daleko? Możliwe, ale znałam siłę Kivara, wiedziałam jak bardzo może się rozwinąć. Chodziło o Zana. Odkryłam przed wszystkimi latami skrywaną własną potęgę? Nie. Ja i Zan wiedzieliśmy, że to była drobnostka. Napotkałam jego wzrok i wtedy katem oka zobaczyłam twarz Vilandry. To oznaczało poważne problemy.

L)Liz stanęła przed jednym z najbardziej okazałych domów w Roswell. Okna były zasłonięte. Mimo to wiedziała, że na nią patrzy.

T)Mniej więcej w tym samym czasie w pokoju Zacka.

— Co tym razem rysujesz?- spytał Max.

— Dzisiejszy dzień.

— Dlaczego?

— Bo to dzień naszego podwójnego zwycięstwa.

K)Kiedy królowa ją przyprowadziła od razu wiedziałam, że będą kłopoty i od razu ją znienawidziłam. Nazwijmy to odruchem bezwarunkowym. Zresztą, nikt chyba nie oczekiwał, że zaprzyjaźnię się z tą ropuchą. Niestety nienawiść przysłoniła mi oczy. Nie doceniłam jej. Nie spodziewałam się, że wykorzysta przeciwko mnie to czym kierowałam się przez lata spędzone w zamku.

L)Zrozumiałam swój błąd na czas tylko przez czysty przypadek. Gdybym wtedy nie dowiedziała się o jej układzie z Kivarem nie zmieniłabym swojego postanowienia. Możliwe, że teraz...

T)Maria poszła odebrać zamówienie. Leni usiadła przy ladzie.

— Weszłaś od strony kuchni z jakiegoś szczególnego powodu?- spytała Liz.

— Może.

— Leni.

— No dobra. Nie zaprzeczysz chyba, że nie jest taki najgorszy?

— Nie. Ja ci tylko przypomnę, że tu chodzi o Marię.

— Wiem, ale popatrzeć zawsze można.

K)Od początku im nie ufałam. Może dlatego, że mieli zdolność, której nie posiadałam. Zmiennokształtni. Od początku dwóch z nich się wyróżniało. Kal i ten, który przybył tu z Avą. Od razu wiedziałam, że ten drugi to sługus Kivara, a pierwszy... Kal miał ambicje i był pełen zapału. Walczył. Był jednym z najlepszym. I znów jako jedyna znałam przyszłość. Nic dziwnego. Przecież wizje były największą moją siłą. Zawsze wiedziałam... Tylko ten jeden raz... Zawiodłam.

L)"Ty, który tak bardzo walczyłeś w swoim czasie."- powiedziała wtedy Selma i miała rację. Walczył. Kiedyś wszyscy walczyliśmy. I wtedy wybuchła wojna. Czy to nie ironia?

T)Brody postanowił wrócić do domu i odpocząć. Liz, Max i Isabel jeszcze przez chwilę zastanawiali się nad tym co właśnie usłyszeli od Lahreka. Właściwie tylko dwoje z nich rozważało w myślach jego słowa. Liz próbowała zrozumieć dlaczego im to zaproponowała. Przecież wiedziała, że to gendarium. Czy potrzebowała potwierdzenia? Nie. Więc?

K)Czułam się odpowiedzialna za nich wszystkich, ale lud antarski był dla mnie szczególnie ważny. Może dlatego, że wśród nich dorastałam. Czułam się z nimi związana. Dlatego stałam zawsze po ich stronie. Nawet gdy to oznaczało sprzeciwienie się Zanowi. Dla nich omal go nie zabiłam.

T)

— Gdzie właściwie jedziemy?- spytała Maria, gdy Laurie i Michael wrócili do samochodu.

— Do Arizony.

— Świetnie. Mamusia się ucieszy.

K)

— Czy wszystko jest już gotowe?- spytałam jednego z obecnych w laboratorium naukowców.

— Prawie, jesteśmy już blisko celu.

— Musicie się śpieszyć, nie zostało nam wiele czasu.

— Niedługo będziemy gotowi do pobrania kodów genetycznych waszych wysokości i połączenia ich z ludzkim DNA. Technicy donoszą, że statek już czeka.

— Musicie być bardzo ostrożni, nikt nie może się dowiedzieć o tym planie.

— Oczywiście.

T)Lahrek wyszedł przed chwilą. I nagle Liz uznała, że musi z nim porozmawiać. Wymruczała coś pod nosem i wybiegła z Crashdown, zostawiając Maxa i Isabel. Zdążyła. Lahrek wrócił na swoją planetę z mieszanymi uczuciami. Postanowił jednak spełnić jej prośbę.

L)Rwela wszystkim się zajęła. Była dobra w tym co robiła. Nie miałam wątpliwości, że sobie poradzi. Udało się. Dokonała tego. Odbudowała potęgę Antaru, tu na Ziemi. Wszystko jest już prawie gotowe.

T)

— Podoba mi się tutaj. Basen, szampan. Tylko dla takich chwil warto znosić kosmitów.- powiedziała Maria siedząc na leżaku.

— Tylko?- podchwycił Michael, patrząc na nią wymowny wzrokiem.
Chwile później Maria De Luca dziwnym trafem wylądowała w basenie. Oczywiście była w nim sama tylko przez chwilę.

L)Stoję nad jej grobem. Claudia Parker była ostatnim elementem układanki. Właściwie od pewnego momentu wszystko zależało od niej. Dlaczego zgodziła się mi pomóc? Przez pamięć o matce? Czy w ogóle wiedziała, że jej matka... nigdy nie pokochała jej ojca, bo zawsze myślała o...

T)

— Nie podoba mi się to.

— Co? Kafelki?

— Nie, to że nie widzieliśmy Laurie od trzech godzin.

— To nie wygląda dobrze.

— To dla Ciebie.

— Co to jest?

— 50 000 $.

L)Ziemia. Wybrałam tę planetę właściwie z jednego powodu. Dla Vilandry, by wreszcie zapomniała o Kivarze. Moje wizje pozwalały mi wierzyć, że dobrze wybrałam.

L)Stoję przed inkubatorami nad grotą moich przodków. Patrzę na nie i automatycznie wyciągam przed siebie rękę. Wizje. Znam to uczucie, które im towarzyszy. Wystarczało dotknąć jego inkubatora.

— Już niedługo Zan. Już niedługo...

L)Cztery ściany kryształu lśnią pięknym blaskiem. Czas się zbliża.

L)

— Wiesz jaka kara czeka cię za to co chcesz zrobić?

— Tak. Przyjmuję ją.

T)Liz siedzi na łóżku w swoim pokoju.

— Myślałaś co się teraz stanie?- do jej uszu dobiega pytanie.

— Z czym?

— Sprzeciwiłaś się im.

— I?

— One nie wybaczają.

— Potrafią być bezlitosne.

— Tak, ja również.

T)Isabel, patrząc na ciało Granta nie mogła powstrzymać łez. Usiadła na podłodze i podciągnęła kolana pod brodę. Czuła się winna.

K)Czy byłyśmy przyjaciółkami? Nie do końca. Dlaczego? Bo jej matka i Kivar wiedzieli, że tylko tak nigdy nie staniemy się w pełni królewską czwórką.

L)Ona zawsze rozpaczliwie pragnęła obecności matki. Nawet teraz.. Może to i lepiej, że nie wie iż sytuacja tutaj nie różni się od sytuacji tam.

T)Michael ustawił zdjęcie i patrzył na nie razem z Marią. Miał rodzinę. Laurie nią była, ale czy tylko ona? Przecież już wcześniej nie był sam.

K)Rath był jak brat, którego nie dane mi było mieć. Czasami traktował mnie jak małe dziecko. Innym razem opowiadał mi o swoim życiu. Był wtedy taki poważny. Kochałam Ratha. Dzięki niemu znów miałam rodzinę. Wiem. Był jeszcze Zan. Tylko, że czasami potrzebowałam jeszcze kogoś. Kogoś kogo nie więził wieczny obowiązek.

L)Co zostało? Gumowy, zielony, mały ludzik. I dobry przyjaciel.

T)Wszedł do Crashdown. Spotkał ją na zapleczu.

— Część Liz.

— Cześć Michael.

K)Zan. Na to jedno nigdy nie znajdę słów.

L)Jego rysunki. To jego sposób na wyrażenie przyszłości. A więc jednak. Jest w nim coś ze mnie, choć tak bardzo przypomina Zana.

K)Pamiętam tamtą koszmarną chwilę. Uderzenie było silne. Lecz za nim pogrążyłam się w otchłani niebytu poczułam jak umiera we mnie moje dziecko.

T)Liz jadła z Zackiem obiad. Ze strony ich stolika ciągle dobiegał śmiech.

Koniec części trzynastej.
PS. Podejrzewam, że ciężko przetrwać przez tą część. Zastanawiam się na ile się połapaliście w tej chorej historii. Te trzy litery na początkach akapitu to pierwsze litery trzech słów. Wiecie jakich? Chętnie poznam wasze pomysły.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część