Rozdział 1
Styczeń 1933, Niemcy
Dzwonek szkolny zaczął dzwonić i klasa wypełniła się dźwiękami zgarnianych w pośpiechu ołówków i książek wrzucanych do tornistrów. Max przerzucił torbę z książkami przez ramię i zamierzał właśnie wyjść z sali gdy zatrzymał go głos nauczyciela.
—Nie zapomnieliśmy o czymś, panie Evans?
Max zamarł, uchwycił kątem oka stosik wypracowań na biurku pana Connora i zarumienił się. Oczywiście. Szarpnął zapięcie swojego tornistra, wyjął swoje trzystronicowe wypracowanie i podał je nauczycielowi.
—Przepraszam, panie profesorze – powiedział nieśmiało, czując się niesamowicie głupio. Pracował nad tym godzinami usiłując znaleźć właściwe słowa by wyrazić siebie i teraz niemal o tym zapomniał? To było... po prostu niesamowicie głupie.
—Trzy strony? – pan Connor gwizdnął z niejakim zachwytem. – No cóż, tym razem przeszedłeś sam siebie, Evans.
Max zarumienił się jeszcze bardziej i popatrzył przez ramię na wychodzące dzieciaki. Liz cały czas tam stała, czekając na niego cierpliwie z jego kurtką w dłoniach. Przeskakiwała z jednej nogi na drugą, nucąc coś pod nosem. Uśmiechnął się; nigdy nie mogła ustać w miejscu, nawet przez ułamek sekundy.
—Czy mogę już iść, proszę pana?
—Tak, idź, idź – roześmiał się pan Connor. – Nie musisz tutaj zostawać. Odwrócił się jednak do Maxa rzuciwszy zaniepokojone spojrzenie najpierw na plac zabaw a potem na Liz.
—Max?
Max popatrzył na nauczyciela zaskoczony. Czy pan Connor nazwał go po prostu „Max”? Żaden nauczyciel nigdy się tak do niego nie zwracał.
—Tak, proszę pana? – odparł, jego głos był pełen napięcia.
—Opiekuj się Liz, dobrze?- powiedział pan Connor budząc w Maxie jeszcze większy niepokój. Max popatrzył na niego z niejakim oburzeniem.
—Oczywiście – powiedział tak, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. I była. Przynajmniej dla niego. Pan Connor uśmiechnął się ze zmęczeniem i usiadł przy stole. Max skinął mu uprzejmie głową zanim wyszedł i wziął kurtkę z rąk Liz, zastanawiając się czego tak bardzo obawiał się nauczyciel. Żebraków na ulicach? Byli tam od tak dawna, jak Max sięgał pamięcią, bezrobotni z nieogolonymi twarzami, bezdomni w zniszczonych ubraniach. Jego matka powiedziała mu, że kiedyś były inne, lepsze czasy i że to wszystko zaczęło się po Wielkiej Wojnie z Francją i Brytanią.
Gdy wracali do domu, Liz jedną nogą szła po chodniku a drugą po jezdni, Max zaś nie mógł przestać myśleć o słowach pana Connora, okropne, przerażające uczucie zalęgło się w jego brzuchu.
—Uważaj, dzieciaku!
Poderwał głowę i w ostatniej chwili ominął oficera SA w brązowej koszuli. Był to młody człowiek, jak wszyscy ludzie ze Sturm Abteilung, z szeroką piersią i napiętymi mięśniami. Max wymamrotał niewyraźnie przeprosiny zanim znowu zaczął iść, lekko przestraszony. Oficer SA przystanął na chwilę, poprawił koszulę i popatrzył na Liz. Max nie zauważył tego, pochłonięty myślami zbyt poważnymi jak dla siedmiolatka. Coś się wydarzy, coś bardzo ważnego. Co – nie wiedział. I chyba nawet nie chciał wiedzieć. Ale czuł to.
I to właśnie przerażało go najbardziej.
Czuł to.
***
Styczeń 1933, Niemcy
—Ten stary wariat! Jak on może? Już kompletnie zgłupiał? Po prostu – nie mogę w to uwierzyć, że...
—Jeffrey, proszę – powiedziała błagalnym tonem jego żona. – Na dole są klienci; usłyszą cię.
Jej prośba została zagłuszona głosem męża gdy dalej ciągnął swój rozzłoszczony protest, coraz bardziej się wściekając.
—To znaczy, on ma... ile ma lat? Osiemdziesiąt dwa? Osiemdziesiąt pięć? Jest starym zgłupiałym wariatem, mówię ci!
—Jeffrey! – syknęła Nancy, rozglądając się uważnie na drzwi. – Nie mów takich rzeczy!
—Ten facet jest zbyt stary by być wyłącznym przywódcą kraju, Nancy. Popatrz co on zrobił! To...
—Dzięki niemu Republika Weimarska podniosła się – przypomniała mu o latach poprzedzających kryzys. Mruknął coś niewyraźnego pod nosem i usiłował się uspokoić, ale z każdą sekundą było to coraz trudniejsze.
—Przed dwa, trzy, może cztery lata. O dobrych czasach szybko się zapomina. I nie zrobił tego dla siebie. Jeśli nie chodziłoby o Dawes, nadal jedlibyśmy z rynsztoków. On swój szczyt już dawno osiągnął, Nancy, a teraz może tylko spaść z góry. Zresztą to już się stało, nie widzisz tego? Jak mamy...
—Jeff?
Zirytowany Jeff popatrzył na swoją siostrę, Caroline, stojącą w drzwiach.
—Coś nie tak? – zapytała łagodnie wyczuwając jego złość.
Nancy westchnęła ciężko gdy jej mąż znów podjął swoją tyradę.
—Nasz zgrzybiały prezydent właśnie wyznaczył Hitlera – Jeffrey tak wymówił jego nazwisko jakby to była trucizna – na naszego kanclerza. Oto co jest nie tak! Nasz kanclerz! Możesz w to uwierzyć?
Caroline zamarła i popatrzyła na Nancy, która z desperacją usiłowała uciszyć Jeffa.
—A co w tym złego? – zapytała głośno, ale kiedy zobaczyła twarz brata wiedziała, że nie powinna była pytać.
—Co w tym złego? – powtórzył jej słowa, ona zaś wzdrygnęła się nerwowo. – On nas nienawidzi. Wiesz, ile razy nazywał nas poganami, ile razy oskarżał nas o to, czego nie zrobiliśmy?
—Wiem – odparła ostrożnie Caroline nie chcąc znowu podsycać złości brata. – Ale co w tym nowego? Przecież to działo się już wiele razy; nigdy nie witano nas w tym kraju z otwartymi ramionami.
Jeff jęknął i podniósł gwałtownie ręce do góry.
—On jest inny, Caroline. On nas naprawdę nienawidzi, każdą komórką ciała! Nienawidzi nas z zaciętością i zdecydowaniem. A ci idioci... zgadzają się z nim. Idą za nim i robią wszystko to, co im każe. Oni wszyscy są szaleni!
—Nigdy nie będzie gorszy od Von Schleichera – odparła cicho Nancy wspominając o poprzednim kanclerzu, którego rządy skończyły się po dwóch, krótkich miesiącach.
—On jest gorszy, uwierz mi. Gorszy niż Von Schleicher i Von Papen razem wzięci. Ale jak może nie być gorszy? Słyszałem, że to oni go poparli, a nie Hindenburga – powiedział Jeffrey trochę ciszej niż poprzednio.
Zapadła cisza. Caroline nie wiedziała, co ma powiedzieć. Jej brat zawsze był koszmarnie uparty i gdy raz coś sobie ubzdurał, nic nie mogło go zmusić do zmiany poglądów.
—Nie rozpaczajmy, dobrze? Nigdy nie będzie aż tak źle. Pan Whitman powiedział mi niedawno, że ojciec Hitlera był Żydem.
—Bękart, oto, czym on jest! Czytałaś jego książkę? On jest szalony, ja ci to mówię! Szalony! – krzyknął nagle Jeff i nawet jego żona nie mogła go uciszyć.
—Mamo? Mamo, wróciłam!
—Jesteśmy na górze, kochanie! – zawołała Nancy i uśmiechnęła słysząc jak jej córka wspina się po schodach. Liz będzie potrafiła uspokoić Jeffa. Jej obecność zawsze to robiła.
—Cześć złotko! Jak minął dzień? – powitała córkę, jej głos był odrobinę zbyt słodki i zbyt dźwięczny, a Jeff – była tego pewna – uśmiechał się teraz.
—Dobrze – odpowiedź była taka sama jak zawsze. Za plecami Liz pojawiła się inna postać, chłopięcy uśmiech ukrywał wszystkie obawy i niepewności.
—Dzień dobry pani Parker, panie Parker, panno Garner.
Zanim ktokolwiek z nich miał czas by odpowiedzieć mu, Liz zrzuciła swój tornister i płaszczyk i popatrzyła na nich błagalnie.
—Mamo, czy ja i Max możemy pobawić się przed domem? Tato?
Nancy odwróciła się do męża, który wciąż patrzył w dół na swoje oczko w głowie.
—Proszę? – błagała Liz uśmiechając się tym uśmiechem, dzięki któremu mogła wszystko osiągnąć.
—Jasne – odparł Jeff; nigdy nie potrafił oprzeć się urokowi swojej córki. – Tylko tym razem nie idźcie na cmentarz, dobrze? Chcę, żebyście zostali na ulicy, gdzie będę mógł was widzieć.
Liz zapiszczała radośnie, uściskała rodziców i ciotkę a potem, ciągnąc Maxa za sobą, zbiegła ze schodów. Max rzucił przepraszające spojrzenie przez ramię i Nancy pomachała mu. Gdy frontowe drzwi trzasnęły głośno, trójka dorosłych stała w ciszy, nie bardzo wiedząc, co mają powiedzieć.
—Nie ma powodu do paniki – rzekła w końcu Nancy i spojrzała znacząco na męża. – Jedynie czas może powiedzieć, czy wybór Hindenburga był dobry. Nie powinniśmy się tym za bardzo martwić. Nam to nie pomoże a zaniepokoi dzieci.
—Przetrwany to, Jeff. Razem – Caroline skinęła głową i położyła rękę na ramieniu brata.
Jeff zawahał się przez chwilę, jego niebieskie oczy zatrzymały się niepewnie na dwóch najważniejszych kobietach jego życia. Ufał im i chciał im wierzyć, ale czy mógł? Podszedł do drzwi kiwając głową.
—Dobrze. Nie będę się martwił. Pójdę na dół sprawdzić, czy Lena nie potrzebuje pomocy. Nie uważacie, że powinniśmy upiec więcej rogalików w niedzielę? Zawsze sprzedajemy ich najwięcej właśnie w niedziele.
—Pójdę z tobą – powiedziała szybko Caroline i odwróciła się do bratowej. – Gdy Kyle wróci do domu powiedz mu, że jestem w sklepie, dobrze?
—Powiem – obiecała Nancy patrząc z niepokojem na męża na schodach, znikającego powoli w ciemnym korytarzu na dole. Caroline poszła za nią i Nancy została sama ze swoimi myślami. Wesoły śmiech córki wpłynął przez otwarte okno i Nancy wyjrzała przez nie obserwując beztroską zabawę Liz, nieświadomej tego, co działo się dookoła. Pomyślała, że również chciałaby być znowu młoda, szczęśliwa i pozbawiona trosk, wiedziała jednak, że to nigdy nie wróci. Świadomość straty tej niewinności i naiwności zabolała ją nagle.
***
Luty 1933, Niemcy
Zaczęło się od jednej iskierki. To właśnie najbardziej go zachwycało. Jedna mała, nic nie znacząca iskierka stworzyła tą zachwycającą grę kolorów, ciepła i siły. Iskierka, która mogła być użyta do zapalenia papierosa albo świeczki.
Jedna iskierka.
Jasne płomienie objęły drewniany stół, krzesła, podłogę. Ogień wydawał głośny, trzeszczący dźwięk który w jego uszach był przepiękną rapsodią i nie sprawił, że żałował swoich czynów. Gdyby wiedział, że to było takie piękne, zrobiłby to już dawno. Długie, zielone draperie zajęły się ogniem już kilka minut temu i teraz beznadziejnie usiłowały trzymać się balustrady. Jak się okazało – na próżno, kilka sekund później przerażający dźwięk oznajmił ich upadek, on zaś z zachwytem patrzył, jak upadają. Wspaniale. Zaczął kaszleć od żaru i gęstego dymu, jego wzrok jakby zmętniał, ale nic go to nie obchodziło. To było takie piękne. Zrobił to, co kazali mu zrobić i był z tego dumny.
Głośne krzyki odbijały się echem w korytarzu za nim, ale nie zwracał na nie uwagi. Nie mógł zrozumieć języka, ale zdecydował, że muszą należeć do Niemców. Dla niego nie robiło to żadnej różnicy. Słuchał raczej tego, co mówił mu ogień. Gdzieś nad nim trzasnęła belka, zawahała się i w końcu spadła uderzając o podłogę z głośnym hukiem. Ziemia zatrzęsła się podczas gdy płomienie natychmiast zajęły się belką, usiłując zaspokoić swoje pragnienie jasności i zniszczenia wszystkiego.
Ręce na ramionach szarpnęły go do tyłu. Zaprotestował, zwłaszcza gdy zobaczył, jak inne dłonie usiłują stłumić ogień. Gdy to nie pomogło, gdy uznał, że byli mocniejsi od niego, uznał swoją porażkę zwieszając ramiona i wzdychając ciężko z żalem. Popatrzył jeszcze raz na ogień, na pokój pełen dymu i płonący dywan.
I pomyśleć, że wszystko to spowodowała jedna mała iskierka...