Rozdział I
Nimfa
Nie można zmienić przeszłości, przyszłość zależy od nas...
Zawsze chciałam opisać to co dzieje się w moim życiu, jednak odnalezienie papieru godnego moich zapisków trwało naprawdę długo...
"Zawsze" rozpoczyna się od moich szesnastych urodzin. Tak, wtedy w moim życiu wiele się zmieniło... Wkroczyłam na zupełnie obcą mi ścieżkę, a kroczyłam nią jakby chodziła tędy wiele razy. Postaram się w miarę zrozumiale przekazać to co się wydarzyło.
W dniu swoich urodzin, dość szybko opuściłam dom(czyt. przed pobudką rodziców). Pobiegłam do mojego "tajnego miejsca", które tak naprawdę tajne nie było, tam po prostu nikt nie przychodził, choć...
Położyłam się wygodnie na miękkim kocu, który kiedyś tam przyniosłam. Mały strumyk znajdujący się nieopodal swoimi złocistymi i jakże wątłymi falami co jakiś czas łaskotał mnie w stopy.
Lubiłam tu przychodzić, każde moje urodziny spędzam właśnie tu. Choć nie, stwierdzenie, że każde jest błędne. Kiedy byłam małą dziewczynką musiałam czekać, aż rodzice złożą mi życzenia, musiałam zostać na przyjęciu. Chyba dlatego w wieku dziesięciu lat słowo "muszę" wyrzuciłam z mojego słownika. Rodzice z czasem przywykli do mojego stylu obchodzenia urodzin. Jednak pragnę tu zaznaczyć, że "przywykli", nie oznacza wcale "zaakceptowali". Ileż to razy musiałam słuchać ich wywodów na temat mojego "dziwnego zachowania"... Ale chyba zaczynam zbyt daleko odbiegać od tematu.
W skład mojego zakątka wchodził jeszcze most przepięknie obrośnięty bujnymi kwiatami. To właśnie on na przekór wszystkiemu mówił mi, iż ktoś prócz mnie zna to miejsce. Dlaczego? Otóż przyroda nigdy by nie stworzyła tak zadbanych kwiatów. W przyrodzie wszystko jest na pewien sposób chaotyczne, rośnie bez umiaru, te rośliny jednak(przynajmniej takie sprawiały wrażenie) były regularnie cięte.
Koło południa zrezygnowałam z wylegiwania się na kocu i rozmyślania o moim przyjęciu urodzinowym odbywającym się beze mnie i weszłam na mostek. Zaczęłam intensywnie przyglądać się złocistej wodzie. Coś w niej połyskiwało. Nachyliłam się i wyciągnęłam rękę. Była to przecudna bransoletka, w kolorze srebra, przemieszanego z odcieniami perły. Ład i harmonie w "sylwetce" bransoletki niszczyły przepiękne kamienie połyskujące całą paletą barw. Mimo to była śliczna. Nie założyłam jej tylko dlatego, iż miała wyryte jakieś inicjały, bynajmniej nie moje. Było coś jeszcze, wtedy jednak tego nie zauważyłam...
Zawsze(czyt. od dziesiątych urodzin) w dzień moich urodzin coś tu znajdywałam. Na początku była to chyba mała łódeczka, chyba papierowa... Potem mały wisiorek z inicjałami... Zaraz czy to nie dziwne? Tak właśnie wtedy pomyślałam, dzisiaj chyba traktuje to jak cud, który miał się nigdy nie spełnić. Było jeszcze parę innych rzeczy, których ani wtedy, ani teraz nie potrafię sobie przypomnieć. Nie miały chyba dla mnie większego znaczenia, ale z czasem zaczęło mi się wydawać, że to poszczególne elementy układanki. Czy tak jest? Do dzisiaj nie wiem. Nie wiem, nawet gdzie są te rzeczy, moje małe skarby...
Siedziałam na moście zapatrzona w skupisko kwiatów. Nawet nie zdałam sobie sprawy, że nie jestem sama, a przecież taki był zamiar moich urodzin. "On" od początku burzył we mnie wszystko jak niewidzialny mur, który nas dzielił. Zabawne, że akurat ja nim byłam.
Nie wiem ile już siedział obok mnie zwrócony w przeciwną stronę, której kwiaty nie obrosły i przez którą było widać złocisty strumień, kiedy nagle zdałam sobie sprawę z jego obecności. Nie patrzył na mnie, zastanawiałam się nawet przez chwilę czy on zdaje sobie sprawę z mojej obecności, jednak z czasem ta myśl odpłynęła. Niepokoiła mnie krępująca cisza i mój przerwany spokój(choć przecież żadne z nas nie wypowiedziało nawet słowa). Miałam nieodpartą ochotę krzyczeć, krzyczeć na niego. JAKIM PRAWEM PRZYCHODZI TU W DZIEŃ MOICH URODZIN I JESZCZE NA DODATEK MILCZY JAK GRÓB?!! Chciałam mu to wykrzyczeć w twarz, ale nie potrafiłam. Słowa uwięzły mi w gardle, po za tym głupio jest krzyczeć na obcego mężczyznę, który na dodatek według prawa nic złego nie zrobił. Wstałam. Chciałam odejść, znaleźć inne, spokojne miejsce i spędzić w nim resztę moich urodzin. Wtedy przemówił, bardzo spokojnie, nadal nie odrywając wzroku z toni strumyku. " Jesteś nimfą?" Pytanie wprost powalające z nóg. Jednak korzystając z tego, iż nie patrzył na mnie postanowiłam puścić je mimo uszu, zrobiłam kolejny krok do przodu. Wtedy powtórzył to pytanie. Bez żadnego nacisku, dokładnie tak samo jak za pierwszym razem, tym razem jednak patrzył na mnie. Wiem bo odwróciłam się do niego. Przez chwilę nasze oczy się spotkały. "Nie." Odpowiedziałam jakby zadał najnormalniejsze pytanie pod słońcem. "Musisz wracać?" Spytał jakbyśmy znali się od niewiadomo jak dawna. Po raz kolejny chciałam na niego krzyczeć. Sama jego obecność doprowadzała mnie do szału. JAKIM PRAWEM ZADEJESZ MI TAKIE PYTANIA? ZA KOGO TY SIĘ UWAŻASZ? Tak powinna brzmieć moja odpowiedź, zamiast tego odpowiedziałam po raz kolejny- "Nie."
Nie odrywaliśmy od siebie wzroku, ja nie potrafiłam. Po chwili posunął się trochę dalej i spytał czy usiądę. Bez większych oporów... usiadłam. I poczułam, że to strasznie nie sprawiedliwe, że jestem zależna od jego woli. Tak się wtedy czułam, kompletnie oszołomiona "nim", "jego" słowami, "jego" spojrzeniem... Nagle poczułam jak moim światem staje się "on".
— Kim jesteś?- Spytał, nadal patrząc na mnie. Nie wiedziałam co odpowiedzieć, nastąpiła kłopotliwa cisza.- Bo to, że nie nimfą to już wiem.
— Wierzysz w nimfy?
— Dla ciebie byłbym zdolny uwierzyć.- Poczułam, że się rumienię. Nie za bardzo wiedziałam o co mu chodzi, ale sam fakt, że "dla mnie" byłby zdolny cokolwiek zrobić, sprawił że się speszyłam.
— Nazywam się Liv. -Odpowiedziałam mrużąc oczy, gdyż słońce coraz bardziej mnie oślepiało.- A ty?- Spytałam. Chciałam żeby mój ton zabrzmiał normalnie, niestety nie miałam zdolności aktorskich...
— Zan.
Nie wiedziałam co powiedzieć, może "Ładne imię, pogratuluj rodzicom dobrego gustu."? Wiadomo, że nie. Nie chciałam jednocześnie ciszy. Ciszy, która towarzyszyłam każdym moim urodzinom. Wtedy ponownie rozpoczął on.
— Może się przejdziemy? Tu strasznie razi słońce.
Przytaknęłam głową. Podał mi rękę i pomógł wstać. Byłam rada kiedy znaleźliśmy się na ścieżce osłoniętej przez słonce rozrastającymi kwiatami. Nazywano ją Aleją Księżyca z powodu pół mroku jaki tu panował.
— Kim jesteś?- Spytałam, sama się sobie dziwiąc, przecież już się przedstawił.
— Nikim.
Odpowiedź zbiła mnie z tropu. Naprawdę czułam się jak w śnie, w którym dzieje się tyle głupich i niespotykanych na co dzień sytuacji i chciałam się wreszcie obudzić. Zan chyba dostrzegł moje zdenerwowanie.
— Czy coś się stało?- Spytał. A ja po raz kolejny chciałam krzyczeć. Ponownie jednak się opanowałam.
— Musze wracać do domu.- Pierwsze kłamstwo.
— Nie musisz.- No nie! Tego było za wiele, jeszcze wydaje mu się, że lepiej wie ode mnie!
— Ale chcę.- Drugie kłamstwo.
— Nie chcesz....- To była prawda. Nie musiałam i nie chciałam iść do domu, ale miałam dosyć. Taka rozmowa, może nie jedną osobę doprowadzić do szaleństwa.
— Nie rozumiem.
— Czego?
— Ciebie. Mówisz tak spokojnie...
— A czym ma się denerwować?
— Nie wiem.- Odpowiedziałam zgodnie z prawdą.- Ale ja się denerwuje!
— Czym?
— Tobą, to właśnie ty mnie denerwujesz.
Oczy Zana posmutniały, nawet ton jego głosu wykazywał smutek.
— Przepraszam.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Nie chciałam by to wszystko się tak ułożyło.
— Skąd się tam wziąłeś?- Jedyne co przyszło mi do głowy to zmienić temat.
— Gdzie?
— Na moście.
— Często tam przychodzę.
— Nigdy cię nie widziałam.
— Ale ja ciebie tak.
— Tak?
— Zawsze przychodzę później niż ty. Kilka razy widziałem jak odchodzisz.
— Oh...
— A ty co tam robiłaś?
— Obchodziłam moje urodziny.
— Masz dzisiaj...?
— Urodziny.- Dokończyłam za niego. Dochodziliśmy do końca Alei Księżyca. Postanowiliśmy zawrócić.
— Jest już późno.
— Tak, chyba niedługo będę musiała wrócić.
Poczułam smutek. Już nie chciałam się z nim rozstawać, nie chciałam "zbudzić się ze snu", tak dobrze czułam się w jego towarzystwie. On chyba czuł podobnie, jednak tego pewna być nie mogę. Stanęliśmy na mostku. Dochodziła północ. Zawsze żałowałam, ze u nas czas płynie najszybciej z wszystkich planet.
U nas to znaczy na Antarze. W każdym razie staliśmy dokładnie w tym samym miejscu, w którym wcześniej siedzieliśmy.
— Wszystkiego najlepszego.- Powiedział przerywając ciszę.
— Dziękuje.- Nie wiedziałam czy już iść czy jeszcze chwilę zostać.- To były moje najwspanialsze urodziny.- Uśmiechnął się do mnie. Pierwszy raz zobaczyłam jego uśmiech. Poczułam jak serce zaczyna mi szybciej bić.- Chyba muszę już iść.
— Chyba tak.
Nie miałam odwagi spytać go czy jeszcze się spotkamy, bałam się że odpowie "Nie."
W drodze powrotnej do domu myślałam nad całym tym wieczorem i po raz kolejny stwierdziłam, że były to moje najwspanialsze urodziny. Żadne inne nie mogły się z nimi równać. Ani tysiące balonów, ani słodkości, a już tym bardziej przyjmowanie życzeń nie sprawiało mi takiej radości jak bycie z nim. Jego uśmiechu nie można zastąpić też urodzinami spędzonymi w samotności w moim nie do końca tajnym zakątku... Jednak wszystko się skończyło kiedy weszłam do domu. Światła jak zwykle się paliły. Od progu zaskoczył mnie obrzydliwy odór. Zasłoniłam twarz rękawem. Rozejrzałam się. Opary dymu unosiły się całymi kłębami po domu. Słyszałam czyjś krzyk, mi samej od tego wszystkiego zaczęło się kręcić w głowie. Ktoś wszedł do mieszkania, nie wiedziałam kto. Zabrano mnie stąd. Ostatnie co widziałam to moi rodzice leżący na podłodze...
***
Obudziłam się w zupełnie obcym dla mnie pokoju, przypominającym bardziej komnatę. Ból jaki poczułam podnosząc głowę położył mnie z powrotem na poduszki. Byłam w nieznanym pomieszczeniu, a to oznaczało, że coś musiało się stać. Skupiłam się. Wspomnienia wróciły. Przypomniałam sobie wszystko począwszy od spotkania Zana skończywszy na obrzydliwym odorze(choć to chyba złe zestawienie). Nic jednak nie wyjaśniało mi co tu robię? Ani gdzie jest "tu"? Po chwili do środka weszła dziewczyna chyba kilka lat starsza ode mnie. Nie zamykałam oczu. Ona jednak zdawała się mnie nie widzieć. Podeszła do okna i odsłoniła jedwabną zasłonę z połyskującymi kamieniami. Słońce oświetliło moją twarz. Podeszła do mnie i podała szklankę wody leżącą na stoliku obok. Podniosłam głowę, jednak po raz kolejny silny ból sprowadził mnie na posłanie. Dziewczyna pomogła mi usiąść. Gdy poczułam orzeźwiający chłód wody, stwierdziłam(sama przed sobą), że mi lepiej. Po chwili ciszy przemówiła ona.
— Jak tam głowa?
Pytanie proste, odpowiedź na nie też. Nie miałam jednak ochoty odpowiadać na żadne pytania, co więcej to ja pragnęłam odpowiedzi.
— Co się stało?
— Nie za bardzo potrafię ci na to odpowiedzieć, nie było mnie tam, a nikt mi nic nie powiedział.- Odpowiedziała spokojnym tonem- za spokojnym.
— Gdzie jestem?- Nie miałam zamiaru się poddawać.
— W Pałacu Królewskiej Czwórki.
Trochę mnie wmurowało.
— W...?- Nie dokończyłam nie miałam ochoty, bałam się odpowiedzi na następne pytanie jakie zadałam.- Co z moimi rodzicami?
Zero reakcji. Poczułam ból gdzieś w okolicy serca, coś we mnie pękło, w oczach pojawiły się nie potrzebne łzy.
— Spokojnie.- Powiedziała dziewczyna.
JAK MIAŁAM BYĆ SPOKOJNA?
— Co z moim rodzicami?- Powtórzyłam pytanie kładąc szczególny nacisk na "rodzicami".
Oczy dziewczyny stały się puste, właściwie to tak jakby cała straciła naturalną barwę, taką wewnętrzną poświatę. Wyszła. Wstałam, nie czułam już bólu, słońce świeciło tak mocno, że z powrotem zaciągnęłam zasłony. W komnacie zapanował półmrok. Jedynym źródłem światła stał się piecyk, w którym ogień pomału dogasał. Usiadłam na dywanie przed kominkiem. Dywan- a może koc?- był w równym stopniu miękki co łoże. Wiedziałam czemu tu jestem, żeby ktoś inny mógł to zrozumieć musiałby poznać moją historię, dlatego jeżeli ktokolwiek będzie czytał mój pamiętnik(co może zdarzyć się tylko po mojej śmierci, najlepiej na jakieś innej planecie) w skrócie ją wyjaśnię.
Jeszcze jak byłam mała straciłam ojca, tego prawdziwego. W kilka lat po tym wydarzeniu, miałam już zupełnie nowego "tatę"(nie chciałam być ironiczna, ale cóż...). Przyzwyczaiłam się do nazywania go tatą, bo właściwie mojego prawdziwego ojca nie pamiętałam. W każdym razie mój ojczym był... synem Królowej. Wiem, że to brzmi głupio, ale nie bójcie się moja mama nie była służąca w pałacu. Nasza rodzina pochodzi z dość bogatego rodu, ale Królowej bogaty ród nie wystarcza. Nie przyjęła nigdy do wiadomości, że jej syn się jej sprzeciwił. Teraz musi być już chyba stara. W każdym razie nie ma obowiązku opieki nade mną, co oznacza, że...
Mniej więcej, gdy wtedy o tym myślałam ktoś zapukał do drzwi. "Proszę." To słowo, które jako jedyne przyszło mi do głowy. Do komnaty wszedł młody mężczyzna, dopiero gdy podszedł do mnie i usiadł obok poznałam go. To był Zan. Wydaje mi się, że miałam wtedy strasznie głupią minę. W każdym razie Zan wyglądał na równie zaskoczonego jak ja. Gdy zobaczyłam jak jego wyraz twarzy z zaskoczenia przemienia się w ogromnym ból zachciało mi się ryczeć.
— Zan?- spytałam nieśmiało, moje usta drżały. Sama ledwo powstrzymywałam się od łez.
— Będzie dobrze Liv, już nikt cię nie skrzywdzi.- Mówiąc to przytulił mnie. Moje nadzieje wygasły, ogień w kominku też...
Następne dni mijały tak jakby były jednym dniem. Nie spałam, prawie nie jadłam, nie rozmawiałam też z nikim. Moi rodzice umarli. Jak się okazało matka mojego ojca nie żyje, ale jej ostatnią wolą było zapewnienie mi przyszłości. Dziwne prawda? Przecież w ogóle nie byłam z nią spokrewniona. Może to takie naiwne uspokojenie sumienia? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Dziewczyna, która wtedy do mnie przyszła to Lonni(Vilandra), siostra Zana. Oboje należą do Królewskiej Czwórki. Ratha i Avy- tak ma na imię pozostała dwójka- jeszcze nie widziałam. Nawet nie miałam ochoty widzieć.
W dzień siedziałam sama przed kominkiem, w nocy odsłaniałam zasłony by patrzeć na bajeczne niebo. Tak w nocy antarskie niebo było cudem. Kryształowa sieć oplatająca je sprawiała, ze wszystko wydawało się prostsze. Biały puch, jak mówiłam na drogę gwiezdną tworzył granicę nieba. Jednak wtedy to całe piękno nie miało znaczenia. Któreś nocy ponownie usłyszałam pukanie. Było późno, bardzo późno. Nie ruszyłam się z miejsca od dawna nie reagowałam na czynniki ze środowiska. Ktoś wszedł, ktoś chyba wreszcie się mną zainteresował, od trzech dni siedziałam tu samotnie. Moją cisze przerywało delikatne pukanie do drzwi, które z czasem ustawało i znowu zapanowała cisza. Nie odwróciłam się, nie chciałam. Było mi obojętne czy to ktoś z zamku, czy seryjny morderca. Wtedy nic nie miało dla mnie znaczenia.
To był Zan. Usiadł koło mnie i objął ramieniem. Poczułam jak wszystko, cała ta obojętność, która tkwiła we mnie od kilku dni odpływa. Zaczęła płakać, tak porządnie. Normalnie się rozryczałam. Zan mnie nie uspokajał. Przycisnął mnie tylko mocniej do siebie i delikatnie pocałował moje włosy. Chciałam by coś powiedział, zaczął mówić jakieś bez istotne i żałosne słowa współczucia. Milczał, chyba wiedział co czuję. Nie wytrzymałam mój głos przerwał ciszę zakłóconą moim szlochem.
— Dlaczego oni odeszli?- Spytałam jak małe dziecko. Znałam odpowiedź.
— Przecież wiesz. – Miał rację. Wiedziałam. Kivar ich zabił, Kivar albo jego ludzie. Dla mnie na jedno wychodziło.
— Byłam sama.- Powiedziałam jakby skarżąc się i tak w rzeczywistości było. Miałam mu za złe, że o mnie zapomniał, że przez te kilka dni do mnie nawet nie zajrzał.
— Wiem. Wybacz, ale musiałem załatwić kilka ważnych spraw na Kohr(Kohr to sąsiednia planeta Antar, leży w naszym Układzie Pięciu Planet).
Moja złość minęła.
— Jutro pójdziemy na spacer. Albo nie zrobimy to jeszcze dzisiaj.
Spojrzał na mój strój. Biała koszula nocna, aż do kostek stanowiła mój jedyny ubiór.
— O ubrania tez się nie martw.
Wyciągnął do mnie rękę i pomógł wstać. Nic nie mówiłam, nie byłam w stanie. Szliśmy przez korytarz, który stawał się coraz szerszy.
— To dawna sala balowa. Najwidoczniej zapomniano o niej. Z tarasu można spokojnie wyjść na powietrze. Tylko obiecaj, że nikomu o tym nie powiesz.
Przytaknęłam głową. Poczułam się po raz kolejny jak małe dziecko. Wyszliśmy. Nigdy nie przypuszczałam, że Królewski Ogród jest, aż tak piękny. Jednak nie on był celem naszej przechadzki. Doszliśmy, aż do Alei Księżycowej, idąc w milczeniu.
— Chcę tam iść.- powiedziałam zdecydowanym tonem.
— Gdzie?
— Chcę iść do mojego domu.
— Liv...
— Chyba tyle mi się należy.
Spojrzał na mnie smutno. Poczułam wyrzuty sumienia, że po raz drugi go zasmuciłam.
— Chodźmy.- Odpowiedział zrezygnowany.
Złapał moją rękę. Poczułam jak ciepło przechodzi przez moje ciało. Przystanęłam. On zrobił to samo. Nie puszczał mojej ręki. Przysunęłam się trochę bliżej niego, by w ciemności jaka panowała w alei lepiej dostrzec jego rysy. Po chwili przytuliłam się do niego.
— Dziękuję.- Powiedziałam prawie szeptem idąc dalej. Zan ponownie chwycił moją dłoń.
*
Czas uleczył moje rany, a przynajmniej je zabliźnił. Co raz więcej czasu spędzałam z Zanem i Vilandrą. Poczułam, ze zyskałam nową rodzinę. Bałam się jednak, że i ich stracę. Jestem chyba jednak winna wyjaśnienia komuś kto być może za kilkanaście lat będzie czytał mój pamiętnik kilku istotnych spraw.
Kivar to król Skórów. Skórowie to jego podwładni, nazywają się tak dlatego gdyż, w niektórych atmosferach, np. ziemskich odchodzi z nich... skóra i potrzebują wtedy takich specjalnych komór, w których przechowują swoje ciała, które muszą zmieniać co pięćdziesiąt lat. To strasznie zagmatwane, wiec ten fragment należałoby przeczytać kilka razy. Kivar pochodzi... Sama nie wiem skąd. Mieszka na Antarze i chyba to coś co robi można nazwać rewolucją.
Przed przejęciem korony przez Zana był przeciw Królowi, po przejęciu już jawnie ogłaszał swoją niechęć do władzy(do tego etapu jednak jeszcze nie doszliśmy). Jego hobby to mordowanie rodziny królewskiej i tej bliskiej i dalekiej. Dlatego zginęli moi rodzice... Może ja też miałam zginąć?
Plan Kivara polega przede wszystkim na ustanowieniu Skórów jak tych... No wiecie najlepszych, najwspanialszych, itd. Ponieważ jego matka była Skórem uważa, że Anatrczycy, Kohranie, Elidanie, Veanie i Nudanie powinni im służyć. Według mnie ta teoria jest pozbawiona sensu, a jedyne czego pragnie Kivar to władza absolutna w Układzie Pięciu Planet, oczywiście nie podlega dyskusji kto ma być królem...
***
Teraz może wyjaśnię "czym" jest Królewska Czwórka. W naszej galaktyce członkowie Królewskiej Czwórki uważani są za coś w rodzaju władców. Nie są nimi do końca, gdyż prawdziwą władzę stanowią królowie poszczególnych planet. Królewska Czwórka to cztery osoby obdarzone szczególnymi zdolnościami. Ich przywódca(obecnie Zan) potrafi... -wiem, że to zabrzmi dziwnie -... uzdrawiać. Jego moc na nowo zrasta materie i naprawia jej "błędy"... Nie umiem tego sprecyzować, bo chyba nawet dla posiadacza tak niezwykłej mocy jest ona nie zrozumiała. Strażniczka to obecnie Vilandra. Potrafi wchodzić do ludzkich snów, z czasem rozwija jej się też zdolność zmieniania ich, a nielicznym udało się nawet wnikanie do czyjeś podświadomości. Główna straż przywódcy i jego prawa ręka to aktualnie Rath. Jest doskonałym żołnierzem, jego możliwości znacznie prześcigają każdego Antarczyka, Kohra, Elida, Veana czy Nudana. Najbardziej wykwalifikowani potrafią zmieniać swój wygląd. Czwartym i ostatnim ogniwem jest Wizjonerka. Nie chodzi oto, że miewa wizje, tylko że potrafi w umyśle innych osób wytworzyć jakiś obraz. Powiedzmy, że widzimy kwiat. Wizjonerka, czyli obecnie Ava potrafi sprawić, że będziemy widzieć strumień. Co więcej będziemy go czuć, słyszeć... To wszystko wydarzy się naprawdę tylko, że w naszej głowie.
O wyborze następnej Królewskiej Czwórki decydują Mojry, jednak żeby to nastąpiło musi umrzeć jej(Królewskiej Czwórki) ostatni członek.
Mojry to wizjonerki i opiekunki pieczary. Tym razem określenie wizjonerki oznacza widzenie przyszłości. Jak już wspomniałam to także opiekunki pieczary. Czym jest pieczara? To coś w rodzaju fatum, przeznaczenia. Nikt prócz mojr nie wie co ona(pieczara) kryje. Taka sytuacja prowadziła już wiele razy do buntu, nie każdy przecież tak chętnie wierzy w słowa Mojr.
Mojry są to zawsze kobiety tzw. czystej krwi. "Czysta krew" oznacza, iż pochodzą z planety Vea. Znajdującej się pośrodku naszego układu.
Nasz układ nazywa się Układ Pięciu Planet, bo jak sama nazwa wskazuje w jej skład wchodzi pięć planet, które tworzą znak V. Pierwszą planetą od lewej strony jest Kohr, następnie Antar, po środku jak już mówiłam znajduje się Vea. Planeta u góry po prawej stronie to Nud. A przeciwległa do Antar to Elid.
Kohr oznacza walkę, zwycięstwo. Planeta ta jest najlepiej uzbrojona w całym naszym układzie, dysponuje najlepszymi żołnierzami. Posiadają też największy skarb- Granilith. Granilith to nieskazitelny, idealnie gładki kryształ w kształcie stożka. Był tworzony przez ponad miliard wieków, nad jego wykreowaniem pracowała przez ten miliard wieków Telys, jedna z Mojr. To ona zna wszystkie sekrety Granilithu i to ona nim włada. Jednak Granilith nie jest największą bronią Kohrańczyków, ich największa broń to Enyks- mała kuleczka, o średnicy 3 centymetrów. O Enyksie krąży tysiąc legend. Mimo swojego małego rozmiaru potrafi otoczyć bariera ochronną nawet cały układ V. Jego moc jest nieograniczona. Tysiące zawartych w nim gwiazd wytwarza energie nie do pokonania. Jednak Enyksu nie można używać. Jak mówi legenda tylko istota nieskazitelna może go użyć, taką właśnie istotą jest Nimfa. Nimfa jest w każdym calu doskonała. Perfekcyjne rozumowanie, idealna uroda, cudny głos, niepokonana siła... Długo można by wyliczać. Ale przez swoją niedościgłość są jednocześnie nierealne... Dlatego tak bardzo zdziwiło mnie pytanie Zana, czy jesteś Nimfą?
Antar oznacza jedność. Naszą integracje symbolizuje Królewska Czwórka- Przywódca, Strażniczka, Obrońca i Wizjonerka. Jak już wcześniej wspomniałam, nie może powstać nowa Królewska Czwórka dopóki choćby jeden członek starej jeszcze żył. Niestety obowiązki, które ciążą na Królewskiej Czwórce są tak ogromne, ze wiele osób odbierało sobie życie by uwolnić się spod ich ciężaru...
Z Antaru pochodzą też Hydrie, istoty obdarzone mocą widzenia tego co akurat się dzieje. Osoby obdarzone tą mocą- a są to naprawdę nieliczni Antarczycy- zazwyczaj tracą zmysły.
Vea oznacza czystość, którą symbolizują Mojry. Mojry są w pewien sposób nieśmiertelne, to znaczy umierają, ale dokładnie rok po swojej śmierci rodzą się ponownie z wszystkimi wspomnieniami. Osoby stąd pochodzące oznaczane są jako dzieci znakami naramiennymi w kształcie v z wyróżnieniem środkowej planety. Veańczycy szczycą się tym, iż są w centrum układu i dlatego uważają iż mają "czystą krew", gdyż ponoć są wybrani. Nie skomentuje.
Nud charakteryzuje pokój. Nikt tutaj nie myśli o wojnach, czy bitwach. Żyją, że tak to określę w pełnej harmonii, której strzeże Kytos- duch obdarzony widzialnością. Ponieważ jest duchem wie co zdarzy się w jak najdalszej przyszłości i jeżeli ma się zdarzyć coś co popsuje zgodność na Nud zmienia bieg wydarzeń.
No i Elid oznaczający mądrość. To właśnie Elidczycy pomagali przy stworzeniu Granilithu, uważa się też iż stąd pochodzą Nimfy, które umiłowały rozum(zdaniem jednej z legend to właśnie umysł jest największym walorem Nimf). Jednak jak już mówiłam, ale powtórzę to jeszcze raz Nimfy są tak idealne, że aż nierealne. Z Elid pochodzą Hory. Istoty zajmujące się wszelkimi barwami i kolorami. Jedna z Hor stworzyła Fiale. Fiala to kamień w kształcie prostopadłościanu, o idealnie wyrzeźbionym gwiazdozbiorze Amos znajdującym się nad Elid. Moc Fialy zależy od tego pod jakim stopniem na Amos pada blask Księżyca- Algoh. Jeżeli znajduje się ono nad Elid Fiala ma moc unicestwiania, jeżeli znajduje się pod Elid ma moc tworzenia, naprawiania. Fiala to jedyna broń Elid. Jedyna, ale za to bardzo potężna.
**
Chyba święta są wszędzie, nie ważne jakie, ale wydaje mi się, że po prostu musza być. Naszym najważniejszym świętem, jest Święto Tysiąca Gwiazd. Zdarza się ono raz na jeden wiek i jest traktowane jak cud. Ja miałam okazje obchodzić to święto. Miałam wtedy siedemnaście lat.
W Pałacu Królewskiej Czwórki organizuje się wtedy wspaniały bal. Wszystko jest jakieś inne, magiczne... Tak przynajmniej to wspominam. Właśnie podczas tego balu poznałam pozostałą dwójkę należącą do Królewskie Czwórki- Ratha i Avę. Rath był przez trzy lata na Kohr, gdzie szkolił się na żołnierza doskonałego. Ava przebywała n a Vea, gdzie uczono ją korzystać z jej podstawowych mocy. Tak jak napisałam poznałam ich podczas balu...
Przygotowania do balu rozpoczęły się na długo przed Świętem Tysiąca Gwiazd. W pałacu panowało dziwne podniecenie i czasami nawet, aż za bardzo nerwowa atmosfera. Wszyscy byli zajęci świętem. Wszyscy prócz mnie i Zana, my byliśmy zajęci sobą. Nie byliśmy "razem", ale każdą naszą wolną chwilę spędzaliśmy we dwoje. Tak bardzo polubiłam jego towarzystwo, że rozmowy, spacery, żarty z nim były dla mnie czymś tak naturalnym jak oddychanie, czy jedzenie i jednocześnie czymś tak nie zwykłym jak owe Święto Tysiąca Gwiazd. Tylko z nim czułam się naprawdę dobrze, czułam się bezpieczna. Dbał o mnie, czasami nawet do przesady...
Gdy nadszedł dzień przed świętem na mojej drodze stanęła ona...
— Zejdź mi z drogi.- Powiedziała miażdżąc mnie spojrzeniem. Była wściekła. Delikatnie się odsunęłam. Wtedy podeszła do nas Lonni.
— Oh, jak dobrze że jesteś Ava. Myślałam, że już nigdy nie wrócisz.- Byłam zdumiona. A więc to jest Ava? Jako członkinie Królewskiej Czwórki wyobrażałam ją sobie "ciupkę" inaczej. Jednak moje zdumienie wzrosło jeszcze bardziej gdy ponownie przemówiła Ava.
— Też się cieszę, że wreszcie tu wróciłam, nie mogłam wytrzymać na Vea. No wiesz ten ich kompleks wyższości.- Ava mówiła spokojnie, nie tak jak do mnie. Dziewczyny zachichotały.- A gdzie Zan?
— Zaraz przyjdzie, chyba poszedł gdzieś z Rathem.
— A więc Rath już też jest?
— Tak mówili, ja go nie widziałam.- Poczułam się nieswojo. Do Lonni dopiero teraz dotarło, że stoję obok.- Ava to Liv, Liv to Ava.
Podałyśmy sobie ręce. Dziewczyna obdarzyła mnie sztucznym uśmiechem. Skreśliłam ją, skreśliłam ją na starcie z listy osób, które mogłabym polubić. Jej twarz, gesty i jakże wyraźna dwulicowość wprost mnie poraziły. Nie wiedziałam jednak, że z czasem znienawidzę ją tak bardzo...
W końcu nadszedł tak upragniony bal. W drodze na salę balową. Czułam się dziwnie. Zana przy mnie nie było. Weszłam. Tysiące świetlistych ozdób, jeszcze więcej wirujących par. Poczułam jak ktoś łapie mnie za przed ramie.
— Lonni?
— Chyba się spóźniłam.
— Ja też.
— Widziałaś go?
— Go?
— No, Ratha.
— Nie, jeszcze nie.
— Jak go znajdziesz, to... Nie zresztą nie ważne, dobra to ja idę.
A więc Lonni i Rath? Przeszło mi przez myśl. Jednak nie rozstrzygałam tego dłużej, gdyż zobaczyłam Zana. Podeszłam do niego. Nie widział mnie. Po drodze wpadłam na rosłego mężczyznę.
— A ty dokąd?- Spytał jakbyśmy się znali.
— Przepraszam, ale...- W tym momencie podszedł Zan.
— A więc poznałaś Ratha?
— Tak, yyy... Wpadliśmy na siebie.
Rath przyglądał nam się zdziwiony.
— Rath to Liv. Liv to Rath.- Ratha polubiłam od razu.
— Aa, ta Liv...- Spojrzałam na niego i Zana zdziwiona jednak Rath już nic nie mówił, gdyż podeszła do nas Lonni obdarzając promiennym uśmiechem Ratha. Oboje zdali się przestawać widzieć wszystkich wokoło. Bez zbędnych słów ruszyli na parkiet. Tym sposobem nie dowiedziałam się co Rath miał na myśli mówiąc "Aa, ta Liv...". Najgorsze jednak w tym wszystkim, że w momencie kiedy Rath i Lonni odchodzili podeszła Ava. Po chwili byłam już sama...
Nie wiem czemu, ale chciało mi się krzyczeć dokładnie tak samo jak wtedy gdy poznałam Zana. Tym razem jednak chciałam wrzeszczeć na Avę. JAKIM PRAWEM TAŃCZY Z ZANEM? ROZMAWIA Z NIM? Nie rozumiałam nawet DLACZEGO ODDYCHA TYM SAMYM POWIETRZEM CO ON?! Wyszłam szybkim krokiem z sali balowej. Na korytarzach panował półmrok. Tylko nie liczne lampy oświetlały przejścia. Nagle zachciało mi się ryczeć. Nie płakać, tak naprawdę ryczeć. Z każdą chwilą moje kroki stawały się coraz szybsze, aż w końcu zamieniły się w bieg. Zdyszana, zatrzymałam się dopiero w "zapomnianej" sali balowej przez którą kiedyś szłam razem z Zanem. Ku swojemu zdziwieniu nie płakałam. Usiadłam na nie czyszczonym od wieków krześle. Był w miarę wygodny. Przyciągnęłam kolana do siebie. Chciałam zasnąć i się obudzić. Obudzić w dzień moich szesnastych urodzin i uratować rodziców. Zawsze gdy byłam sama wspomnienia wracały. Nie wiem do dzisiaj czyj krzyk słyszałam w ten okropny dzień, za to jak żywy przed moimi oczami staje obraz nieprzytomnych rodziców. Tak to właśnie zapamiętałam. Nieprzytomnych, inne słowa choć często pojawiały się w moich myślach nie przeciskały mi się przez gardło...
Po raz kolejny ktoś przerwał moje rozmyślenia. Zan. Na początku nie mogłam uwierzyć, że to on. Byłam pewna, że bawi się w najlepsze z Avą. Jednak był tu, naprawdę tu był. Kucnął przede mną. Miał takie smutne oczy. Nie lubiłam ich przygnębionego wyrazu.
— Wybacz Liv.- Przytulił mnie. Nie wiedziałam o co mu chodziło.
— Ale...
— Zachowałem się okropnie. Wiem, że ten wieczór powinien należeć do nas. Gdyby nie moja matka, albo gdybym był trochę bardziej asertywny...
— Rozumiem.- Przerwałam mu i rzeczywiście rozumiałam.
— Zatańczysz?
— Przecież nie słychać muzyki.
— Jak to nie?- Spytał, a na jego twarzy pojawił się dotąd mi nie znany uśmiech. Wyciągnął rękę w swoją lewą stronę. Muzyka dobiegła do moich uszu. Zan podał mi rękę. Chwyciłam ją. Czułam, że to naprawdę magiczna chwila. Cząstka czasu, która należy tylko do nas.
— To moja ulubiona piosenka.- Zabawne, ale chyba w takich chwilach każda piosenka staje się twoją ulubioną.
— To dobrze.
Zaczęliśmy tańczyć. Czułam się jak w bajce, bo to rzeczywiście była magiczna noc. Gdy piosenka się skończyła Zan zaprowadził mnie na taras.
— Spójrz.- Wskazał mi ręką niebo. Miliardy Gwiazd zaczęło "spadać" z nieba. Zan przyciągnął mnie do siebie. Przestały mnie obchodzić gwiazdy, najważniejsze stały się oczy Zana wypełnione cudownym światłem.- Wiesz mam postanowienie.
— Tak?
— Już nigdy nie zostawię cię samej.- Poczułam jak żołądek podchodzi mi do gardła. Minęło to jednak kiedy mnie pocałował. Pierwszy raz... Tak jak nikt nigdy mnie nie całował. Wypełniło mnie ciepło. Wtedy też wreszcie zdałam sobie sprawę z moich uczuć do Zana. Kochałam go, co więcej byłam też pewna, że i Zan mnie kocha. Przytuliłam się do niego. Jednak zrozumiałam też, że nasza miłość nie będzie prosta. Zan jest synem Królowej, czyżby historia naprawdę lubiła się powtarzać?
Dopisek tego, który ją kocha: Była moim snem, niestety sny nie są trwałe... Zbyt szybko się kończą.
Koniec rozdziału pierwszego.