Witam wszystkich. Dzięki za komentarze (z prośbą o więcej, oczywiście ;-) ), zwłaszcza dla Oniki, mojej stałej czytelniczki. Mam nadzieję, że ta część zapewni trochę odprężenia, po napięciu z poprzedniej. Miłej lektury!
Rozdział 4
Max po raz pierwszy od lat wspiął się po drabinie na balkon Liz. Rozejrzał się, wchłaniając znajome otoczenie wszystkimi zmysłami. Tyle rzeczy ważnych dla niego się tu wydarzyło. Pierwszy pocałunek z Liz, noce spędzane na patrzeniu w gwiazdy i długich rozmowach... tylko z nią mógł zawsze rozmawiać o wszystkim. Tu także się jej oświadczył i po dziś dzień było to jedno z najdroższych mu wspomnień. Pamiętał, jakby to było wczoraj. Ona – skulona pod kocem na swoim leżaku. On – z przejęcia nie mogący wykrztusić słowa, klęczący na zimnym cemencie, z małym pudełeczkiem w dłoni. Jej wyraz twarzy, gdy w końcu wydukał to pytanie... Każdy najdrobniejszy szczegół był wyryty w jego mózgu, już na zawsze. Cieszył się, że jego młodsze wcielenie dalej ma szanse przeżyć coś takiego. I tak NIGDY nie chciał być z Tess. Otrząsnął się ze wspomnień, nie czas na to. Najważniejsze zadanie to teraz zająć się przyszłością swej ukochanej a nie swoją przeszłością. Usiadł na jednym z zawsze tu stojących leżaków i wciągnął w płuca kwiatowy aromat unoszący się ze świec zapachowych rozstawionych tu i ówdzie. Przez niewielkie okno wypatrzył skuloną postać na łóżku. Z samej pozycji wywnioskował, że dla młodziutkiej Liz noc nie była spokojna. Świtało. Da jej jeszcze parę minut, później będzie zmuszony ją obudzić. Plan, który w końcu uzgodnili, trzeba było wprowadzić w życie jak najszybciej. Każda chwila była cenna – Liz z przyszłości nie wiedziała, kiedy Tess skontaktuje się z Khivarem w sprawie granilithu.
***
Liz nie mogła zostać dłużej w UFO Center. Niedługo przyjdzie Brody, później Max i lepiej żeby żaden z nich jej tutaj nie zobaczył.
Michaelowi nie przyszło do głowy zaprosić jej do siebie. Typowe. Uśmiechnęła się do siebie – gorzki uśmiech, nie sięgający oczu. Stary, dobry, gburowaty Michael. Twardziel. Samotnik. Koszmar współczesnej kobiety. Poprawka – koszmar każdej kobiety. Ile to Maria się przez niego wycierpiała... Stare dzieje. Jej Maria nie żyje od lat. A Michael się zmienił.
Jakoś nie była specjalnie zaskoczona, że żadnemu z mężczyzn nie przyszło do głowy uporządkować bałagan, który wynikł z ich gorącej dyskusji. Byli zbyt zaaferowani ważniejszymi sprawami. Któż by się przejmował nie pozmywanymi naczyniami? No cóż, ktoś musiał, więc to na nią spadła ta robota. Zmywanie nie zajęło jej zbyt dużo czasu. "Kosmiczne moce czasem się przydają", pomyślała, jednym ruchem ręki usuwając resztki kawy z kubków. Jej nowo zdobyte umiejętności dalej ją cieszyły i używała ich tak często jak mogła. Podniosła skorupy rozbitego kubka z podłogi i zamyśliła się na chwilę. Tyle lat już minęło, a ona wciąż pamiętała grozę z domieszką zachwytu gdy na jej oczach Tess rekonstruowała posążek Buddy. Kosmiczna wizytówka... Cóż, teraz ona też to potrafi. "Kubek to nie starożytna figurka", pomyślała filozoficznie tworząc małe tornado, które w ciągu paru sekund skleiło rozbity fajans, "ale nigdy nie byłam pretensjonalna." Gdy odstawiała naczynia na półeczkę, usłyszała odległy trzask. "Boże, tu nie ma się gdzie schować" przemknęło jej przez głowę, gdy rozglądała się po niewielkim pomieszczeniu pełnym elektronicznego sprzętu. Jedyny ratunek w ekspozycjach muzeum. Ukradkiem wymknęła się z gabinetu Brody'ego modląc się, by, ktokolwiek to był, nie zdążył jej zauważyć. Zabłysły przyćmione światła rozjaśniając zielonkawy półmrok charakterystyczny dla tego miejsca. Liz w ostatniej chwili uniknęła odkrycia kucając za manekinem przebranym za chirurga dokonującego sekcji kosmity. Po chwili w jej polu widzenia pojawiły się nogi. "Czyż to nie zabawne, rozpoznawać ukochanego po nogach?" pomyślała z nutą sarkazmu. Max bez większego szacunku upuścił wielkie kartonowe pudło na podłogę, nie dalej niż parę metrów od kryjówki Liz.
— Formularz zamówień... gdzie on... – cicho wymruczane słowa dotarły do uszu Liz wywołując w niej rozkoszny dreszcz – zupełnie niewspółmierny do wypowiedzianych przez Maxa słów.
"Uspokój się, ty maniaczko seksualna" Liz usiłowała zmitygować swe zmysły. "Jeszcze chwila i się na niego rzucisz. Jesteś sporo starsza – chyba nie chcesz się parać uwodzeniem nieletnich na stare lata, prawda?" Przypomniała sobie, że Max nosi kondom w portfelu i ta myśl, choć zaskoczyło to ją samą, spowodowała, iż była w stanie zapanować nad hormonami. Ten młody mężczyzna kocha i pożąda – tylko że nie jej. No właściwie w jakimś sensie jej, ale sporo młodszej. "Nie martw się, Max. Będziesz ją miał, już moja w tym głowa. Nawet jeśli świat i tak się skończy, to przynajmniej oboje zaznacie trochę szczęścia." Przebiegły uśmiech zamigotał w jej oczach. Max na chwilę zniknął w gabinecie Brody'ego, prawdopodobnie w poszukiwaniu formularza zamówień. Zanim jednak Liz zdecydowała się opuścić swoje zacisze, był już z powrotem w sali wystawowej. Widocznie formularz leżał gdzieś na wierzchu. Niech to! Ciągle z żabiej perspektywy obserwowała jak Max rozpakowywał pudło pełne ufologicznych pamiątek. Porządnie ścierpły jej już nogi i poważnie zaczęła się zastanawiać nad spowodowaniem awarii prądu, która zaangażowałaby Maxa na zapleczu na tyle długo by zdążyła się wymknąć z tej pułapki. Zadanie wcale nie było trudne – w zasięgu wzroku miała wyłącznik światła a umysł naukowca podpowiadał jej którędy przebiegały przewody. Jeden z nich powinien tkwić w ścianie, którą miała za plecami. Wystarczyło przyłożyć rękę i wywołać spięcie. Musiała podjąć decyzję szybko – niedługo przyjdzie Brody, później muzeum zostanie otwarte, a wtedy niezauważalne wymknięcie się stąd będzie jeszcze trudniejsze. Nie mogła przecież ryzykować, że zobaczy ją ktoś, kto zna jej młodszą wersję, a szczególnie Max. Już wyciągała dłoń, by urzeczywistnić swój chuligański wybryk, gdy znów usłyszała trzask drzwi wejściowych. "Cholera, za późno!" przeklęła w duchu.
Max również się spiął. Widocznie nie oczekiwał szefa tak wcześnie. Odwrócił się w stronę przybysza i po rozluźnieniu jego mięsni Liz poznała, że to nikt niebezpieczny, przynajmniej dla niego.
— Co jest, Michael? – pytanie zabrzmiało niczym wystrzał z pistoletu, tak raptownie przerwało ciszę. Liz odetchnęła z ulgą. Wychyliła się ryzykownie zza nogi manekina, desperacko mając nadzieję, że uda jej się ściągnąć uwagę Michaela nie przyciągając równocześnie oczu Maxa.
***
Michael wiedział, że to musi wyglądać trochę dziwnie. On, najchętniej śpiący do południa, zjawia się bladym świtem w UFO Center, choć nie powinien w ogóle mieć pojęcia, że zastanie tu Maxa (no i rzeczywiście nie miał, przynajmniej do chwili gdy zobaczył jeepa przed wejściem), w dodatku nie ma żadnej sprawy do załatwienia ze swym przyjacielem, już nie mówiąc o tym, że nie patrzy mu w oczy desperacko przepatrując wszystkie ciemne zakamarki sali. Hmmm... trochę? Bzdura! To wyglądało bardzo podejrzanie. Pytanie Maxa sprawiło, że wzdrygnął się zauważalnie.
— Ja, ja... – "myśl, Michael, myśl", powtarzał sobie jak mantrę, ale powoli zbierające się myśli znów rozpierzchły się, gdy zobaczył nieznaczny ruch za nogą chirurga krojącego kosmitę. Para brązowych oczu wpatrywała się w niego, błagając o ratunek. A więc jednak tu była. No cóż – przybył rycerz... może nie ten, którego by chciała, no i bez lśniącej zbroi, ale z braku laku...
— Michael? Wszystko w porządku? – irytacja i ton zdenerwowania mieszały się w glosie Maxa. Michael zdawał sobie sprawę z tego, że ostatnio stosunki między nimi były napięte a swoim obecnym zachowaniem wcale nie poprawia sytuacji... i nagle wpadł mu do głowy genialny pomysł. Upiecze dwie, nie, nawet trzy, pieczenie na jednym ogniu.
— Potrzebuję pomocy. Nie przejmuj się, to nic poważnego. Po prostu musisz mi coś poradzić.
— Rada? O siódmej rano? – Max wyraźnie nie wiedział co o tym myśleć.
— No, wiesz... tak mnie to gryzło, że nie mogłem spać...
—OK, wal.
— Powiedz mi, co ja mam kupić Marii na Gwiazdkę.
Ogłuszająca cisza zapadła na chwilę we wnętrzu muzeum. Max był porażony słowami swego przyjaciela, a Michael, choć ciemna sylwetka była ledwie widoczna zza manekina, był dziwnie pewien, że Liz usiłuje zdusić chichot. "Ciekawe, co sama byś wymyśliła, mądralo!" przeleciało mu przez głowę.
— Ale... zdajesz sobie sprawę, że do Gwiazdki jeszcze prawie dwa miesiące?
"No tak! Tak to jest jak się nie ma czasu na dopracowanie szczegółów. Improwizacja jest do kitu."
— Wiem – "tak, tylko o tym nie pomyślałem" – ale jeszcze nigdy nic jej nie dałem, z wyjątkiem tego szamponu, a obaj wiemy, że to była katastrofa. Nie chcę tego powtórzyć. No więc, tak sobie pomyślałem, że ty mógłbyś mi coś poradzić bo masz ten... gen, czy coś, który jest odpowiedzialny za romantyzm. Boże, nie zdziwiłbym się, gdybyś pod balkonem Liz śpiewał serenady albo recytował wiersze – nagłe zwężenie źrenic u Maxa uszło uwagi Michaela. – A ja? Hank, nawet gdy był trzeźwy, nie potrafił obchodzić się z kobietami... Jak miałem się tego nauczyć? Słuchaj, po prostu chciałbym jej sprawić trochę przyjemności. Pomóż mi, okay?
— W porządku. Niech przynajmniej jeden z nas ma jakieś życie uczuciowe. Liz praktycznie mnie ignoruje odkąd wróciła z Florydy. Siadaj – Max wskazał na jedną z ławek ustawionych pod ścianą. – Zobaczymy co da się zrobić z twoimi nieromantycznymi pomysłami.
— Nie, nie tutaj! To znaczy... – zmitygował się Michael. Uff... prawie schrzanił sprawę – Może w gabinecie Brody'ego?
— Dlaczego? – A może nie tylko "prawie"? Wymyśl coś Michael!
— Peszą mnie te manekiny... – o tak, teraz po prostu świetnie! Postawa godna dzielnego wojownika, prawda? A niech to cholera! – Tu jest za dużo przestrzeni, wolę mniejsze pomieszczenia. Tutaj zawsze mi się wydaje, że ściany mają uszy, i tym uszom wolę nie powierzać moich prywatnych sekretów. – "da się nabrać, czy nie?"
Max spoglądał na niego niepewnie, z dużą dozą sceptycyzmu w oczach. Niezręczna cisza powoli pożerała sztuczny spokój Michaela. Był pewien, że za chwilę przestanie nad sobą panować i zrobi coś głupiego, jeśli Max się zaraz nie odezwie. Jego najlepszy przyjaciel wzruszył lekko ramionami uwalniając go tym samym z męki niepewności. I mimo że sylwetka Maxa dalej była spięta, bez słowa skierował się on do gabinetu Brody'ego. Michael rzucił ostatnie spojrzenie w stronę Liz, ruchem dłoni dając jej znać, że teraz będzie dobry moment na odwrót. Bezgłośnie, samymi ruchami warg, przekazał jej by poczekała na niego na zewnątrz, ale zdawała się go nie rozumieć. Rozdrażniony rzucił głośno:
— Motocykl!- i ruszył za Maxem. To jedno słowo sprawiło jednak, że Max stanął jak wryty, więc Michael na niego wpadł.
— Jesteś pewien, że wszystko w porządku, Michael? Zachowujesz się nieco... dziwnie. – indagował go patrząc mu uważnie w oczy. Ale nie z Michaelem takie numery. Pokerową twarz umiał przywołać na zawołanie. Jego oczy nie wydały jego tajemnicy – Co z tym twoim motorem?
— Właśnie przyszło mi do głowy, że mógłbym zabrać Marię na przejażdżkę. – Michael pogratulował sobie refleksu popychając lekko przyjaciela w stronę biura. – Trzaskający mróz i pęd powietrza. Będzie musiała się do mnie niemalże przykleić. – Tak, to całkiem niezły pomysł. Czemu wcześniej na to nie wpadł? "Cóż, lepiej późno niż wcale" pomyślał, uśmiechając się do siebie półgębkiem. Udało mu się w końcu wepchnąć Maxa do gabinetu.
— Muszę przyznać, że to niezły pomysł. Rozwijasz się, przyjacielu – powiedział Max, uśmiechając się szeroko. – Nie ma porównania z tym nieszczęsnym szamponem. Ale to nie jest materiał na prezent pod choinkę. Na przejażdżkę zabierz ją dziś albo jutro. Właściwie możesz takie jazdy urządzać jak często będziecie chcieli. Wiem, że to bolesne, ale z okazji Gwiazdki, urodzin, rocznic będziesz się musiał trochę wykosztowywać. I za każdym razem będzie to musiało być przemyślane, osobiste i romantyczne. – Max był wyraźnie ubawiony wypisaną na twarzy Michaela grozą. Ten ostatni wykrzywił się i mruknął:
— Ratunku!
– Nie przejmuj się, druhu. Od czego ma się przyjaciół?
***
Liz czekała już niemal kwadrans. Kryła się za rogiem, starając się pozostać niezauważalną a mieć równocześnie na oku wejście do UFO Center i zaparkowany przed nim, zupełnie nieprawidłowo, motor. Zachichotała lekko, gdy przypomniała sobie wybieg Michaela. Prezenty gwiazdkowe! A jest jeszcze październik!
Wyjście Michaela z muzeum przerwało bieg jej myśli. Wysunęła się zza chroniącego ją rogu i w parę kroków znalazła się przy nim.
— No i na czym stanęło? – zapytała wesoło. Spojrzał na nią spode łba siadając na siodełku swego motora, lecz ona, niezrażona jego morderczym wzrokiem postanowiła go jeszcze trochę podrażnić. – Perfumy? Własnoręcznie wyhaftowana serwetka z uwiecznionym peanem na jej cześć?
— Srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie serca – wymamrotał niezręcznie, unikając jej wzroku. Wcisnął jej w dłonie kask. – Załóż.
Liz na widok jego zmieszania poczuła ciepłą falę uczuć dla tego samotnika i miała dosyć walczenia z odruchami, które stały się dla niej tak naturalne w ciągu paru ostatnich lat życia. Przysunęła się i ukradkiem cmoknęła Michaela w policzek. Była szybka i zanim zdążył zareagować, znowu była w bezpiecznej odległości.
— Dzięki za wyciągnięcie mnie stamtąd – ruchem głowy wskazała muzeum. – Mam u ciebie dług.
— A pewnie, że masz – mruknął gburowato, ale ledwo zauważalne wygięcie warg wskazywało, że tak naprawdę nie ma jej za złe ani droczenia się ani niespodziewanego całusa. – Włóż kask, siadaj i trzymaj się mocno.
— Tak, wiem. Będę się do Ciebie musiała niemalże przykleić – w szerokim uśmiechu błysnął rząd białych zębów, błyskawicznie jednak zniknął pod pleksiglasem hełmu. Siadła za nim mocno obejmując go udami i ramionami w pasie. Zostawiając za sobą smugę spalin, z głośnym rykiem silnika pomknęli w stronę mieszkania Michaela.
Żadne z nich nie zauważyło dwóch sylwetek wewnątrz Crashdown Cafe. Ani jej, ani jemu nie przyszło do głowy, że zbliża się czas otwarcia, a Liz i Maria pracują na poranną zmianę. Dwie pary oczu – jedna z furią, druga z bólem odprowadziły stalowego rumaka, aż zniknął w perspektywie ulicy.
***
Podobało się? A może nie? Poproszę o komentarze (po pozytywnych aż palce świerzbią do pisania!). Do następnego razu :-)))