Autor: Yeti
Kategoria: ML
Rating: PG13
Disclaimer: Roswell nie należy do mnie
Summary: Kiedy wizyta z przyszłości pogarsza sytuację, co należy zrobić? Może samemu próbować zmienić to co minęło? Skoro dwie wersje przyszłości okazały się do kitu, to może trzecia będzie lepsza – w końcu do trzech razy sztuka...
Uwaga od autora: Moja wersja odcinka The End Of The World. Chętnie zapoznam się z komentarzami czytelników ([email protected])Miłej lektury
Rozdział 1
— Jesteś pewna? – głos Michaela zawierał nutę czułości, którą nauczyła się przez te wszystkie lata cenić. Wiedziała, iż to, że otworzył się przed nią, po tym wszystkim, co go spotkało, co ich spotkało, graniczy z cudem. Michael zawsze usiłował być twardy jak skała, a prawie wszystko, co się wydarzało w jego życiu, tylko utwierdzało go w tej postawie. Ona była jedyną osobą, którą do siebie dopuścił – tylko ona mu została. Lecz dziś, za chwilę, kiwnięciem głowy bądź paroma słowami potwierdzi coś, co on i tak już wie – że i ona go opuszcza. Nie wróci już nigdy, a to, co zamierzała zrobić sprawi, że on przestanie istnieć. Wszyscy i wszystko, co znała przestanie istnieć. A jednak nie miała wyboru – musiała naprawić błąd, który zamienił jej życie w nieustanny koszmar. Czas najwyższy by się z tego koszmaru obudzić.
— Jestem pewna – odpowiedziała cicho, dotykając delikatnie jego policzka.
— Powiedz Marii, że ją kocham – głos lekko mu zadrżał przy wypowiadaniu tego imienia.
— Raczej nie będę z nią rozmawiać... z żadnym z nich. Muszę dorwać Maxa z przyszłości i przekonać go, by nie rujnował mi życia... Och, mogłabym go znienawidzić, gdyby...
— Gdyby nie to, że mimo wszystko bardzo go kochasz – dokończył za nią.
— Taak... Po prostu ciężko mi zapomnieć, że pomimo najlepszych intencji wszystko jeszcze bardziej popsuł. Mam szansę to zmienić i zrobię to, albo umrę próbując.
— Jak cię znam, to ci się uda. Tylko... uważaj na siebie, dobrze? Ona jest... śmiertelnie niebezpieczna.
— Wiem. Będę ostrożna – obiecała i przytuliła się do niego z całej siły. Objął ją niezdarnie, po tak długim czasie ciągle nieprzyzwyczajony do okazywania uczuć. Trwali tak chwilę, zastygli w uścisku, a gdy wreszcie odsunęli się od siebie, Michael starł pojedynczą łzę, która płynęła po jej policzku. Mrugnęła parę razy, by pozbyć się niechcianej wilgoci przeszkadzającej jej w wyraźnym widzeniu. Odwróciła się od Michaela i wyciągnęła z kieszeni kryształ. Bez wahania wsunęła go do czytnika granilithu, tak jak instruowała ją Serena.
— Żegnaj Liz – usłyszała jeszcze tylko i zagarnęło ją białe światło.
— Żegnaj Michael – szepnęła, choć wiedziała, że już jej nie usłyszał.
***
To dziwne uczucie, być tu znowu. Roswell... Crashdown, szkoła – wszystkie te miejsca tak kiedyś bliskie i dobrze znane, tak odległe dzisiaj. To nie był jej świat, już nie, ale nigdy nie była w stanie wymazać tego miasta z pamięci. Tu przeżyła najlepsze... i najgorsze chwile swego życia. Idealne miejsce by wszystko zmienić... jeszcze raz. Specjalnie przybyła parę dni przed Maxem z przyszłości. "Zdaje się, że jestem teraz Liz z przyszłości" pomyślała i przelotny uśmiech zagościł na jej twarzy. Szybko jednak znikł, gdyż musiała myśleć przede wszystkim o swej misji. Liz Parker – samozwańcza zbawczyni świata. Potrzebowała tych dodatkowych dni. Chciała rozeznać się w sytuacji, skonkretyzować swój plan... Śledziła Tess, choć widok blondynki sprawiał jej niemal fizyczny ból. Odżywał jej w pamięci każdy szczegół ich ostatniego spotkania sprzed zaledwie trzech tygodni...
—-----------------------
Była przywiązana do krzesła. Ręce boleśnie wykręcone do tyłu, nogi skrępowane jakimś drutem, który boleśnie wpinał się w kostki. Lecz ten ból był niczym w stosunku do psychicznych męczarni, które każdym słowem zadawała jej kobieta przechadzająca się przed nią.
— A więc miałaś nadzieję znaleźć tu Maxa? Jesteś żałosna – jak to możliwe, że nawet po tylu latach z tonu Tess nie zniknęła ta przesłodzona nuta? – Nawet gdyby tu był... co ty, nędzna istota ludzka poradziłabyś przeciwko żołnierzom Khivara, przeciwko Nicholasowi, przeciwko MNIE? Chciałaś błagać o darowanie mu życia? – złośliwy śmiech odbił się echem w przestronnym pomieszczeniu. – Nie miałaś żadnych, nawet najmniejszych szans. A Max? Cóż, nasz wspaniały BYŁY władca nie żyje od pięciu lat. Widziałam jak umiera na własne oczy. Z przyjemnością ci to powiem – jego ostatnie myśli i słowa nie były o tobie, lecz o mnie. – Tess zbliżyła swą twarz do twarzy Liz tak blisko, że jej oddech owionął policzki brunetki. Przeszywające niebieskie oczy usiłowały wysondować reakcję Liz na wypowiadane słowa, ale nie wypatrzyły żadnej. Po chwili ciszy wyprostowała się i odeszła na krok, wznawiając swoją przechadzkę. – Co prawda było to "nienawidzę cię", ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma...
Dla Liz każde słowo i każdy ruch wydawały się dziać w zwolnionym tempie. Ból wykręconych rąk i wrzynających się w kostki drutów przestał być odczuwalny w ogóle. W jej głowie ciągle rozbrzmiewało... "nie żyje od pięciu lat" jak na zaciętej płycie. Czuła, że się dusi, lecz lata samokontroli i życia w kłamstwie pomogły jej ukryć tą reakcję i ukazać Tess pokerową twarz. Jednakże jej głowa pęczniała bólem, który w każdej chwili mógł rozłupać jej czaszkę, każde uderzenie serca było torturą. Jej organizm błagał o to by dano mu spokój i pozwolono po prostu umrzeć. To było to, czego w tej chwili pragnęła – umrzeć. Bo powód jej życia przestał istnieć. Bo miłość jej życia... odeszła. Razem z Michaelem szukała Maxa przez ostatnie pięć lat by teraz usłyszeć coś takiego? Bezlitosne, bez cienia żalu "nie żyje od pięciu lat". Każdy oddech wydawał się męką, lecz przemogła się by zmusić swe płuca do pracy. Musiała oddychać, musiała żyć, by zrobić jedyną rzecz, która mogła sprawić jej ulgę w bólu. Oczywiście, jeśli uda jej się wydostać stąd w jednym kawałku, co, według słów Tess, było jednak wysoce nieprawdopodobne.
— Z pewnością zastanawiasz się, dlaczego jeszcze żyjesz. To proste. Chcemy granilithu a ty masz w swojej głowie potrzebne nam informacje. Nie powinniście go ukrywać po moim zniknięciu – to skomplikowało nam plany. Ale nie martw się, wszystko da się jeszcze naprawić. Czekamy na Nicholasa, powinien przyjść tu za chwilę, on wyciągnie z ciebie wszystko, co chcemy wiedzieć. To nie powinno być trudne, jesteś przecież tylko człowiekiem. A wtedy umrzesz. Ale nie byłoby w porządku pozwolić ci myśleć, że spotkasz Maxa "po drugiej stronie". Jesteś religijna, prawda? Bóg, niebo i takie tam? Cóż nie spotkasz tam Maxa, bo on nie wierzył, że coś "tam" jest. Ateiści są potępieni, czyż nie? – jej śmiech raz jeszcze wypełnił pomieszczenie, lecz błyskawicznie zamarł, na równi ze strażnikami stojącymi przy drzwiach, gdy drzwi te powalone ogromną dawką energii roztrzaskały się na kawałki. Strażnicy nie wiedzieli nawet, co ich zabiło, gdy Michael był już na środku pokoju i posyłał jeden ze swych słynnych pocisków w stronę Tess. Jej ciało uderzyło z wielką siłą o przeciwległą ścianę, po czym bez życia osunęło się na podłogę. W sekundę później Michael był już przy Liz, rozwiązując jej ręce i nogi.
— Musimy uciekać. Z pewnością ktoś tu się zaraz zjawi. No, już... – zauważywszy, że Liz nie będzie w stanie poruszać się o własnych siłach, zagarnął ja w ramiona i wybiegł z pokoju. Nie pozwolił sobie zobaczyć łez płynących po jej pobladłych policzkach ani usłyszeć szeptanych z bólem słów "nie żyje... nie żyje". Gdyby sobie na to pozwolił, nie byłby w stanie ich stąd wydostać. Więc przytulił ją mocniej i biegł dalej.
—---------------------
Liz otrząsnęła się ze wspomnień, choć były tak żywe, że wciąż pulsowały okropnym bólem w jej sercu. Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku, lecz Liz nawet tego nie zauważyła. Zmusiła się by skoncentrować uwagę na bieżących wydarzeniach. To one były ważne, nie przeszłość. Widziała, że Tess parokrotnie odwiedzała samotnie komorę inkubacyjną, za każdym razem jednak kosmitka wychodziła stamtąd w podłym humorze. Widocznie próby połączenia się z Khivarem kończyły się niepowodzeniem. Liz, z przeprowadzonych w przyszłości badań wiedziała, że Tess była bardzo głęboko zakamuflowaną zdrajczynią. Dopóki nie zniknęła późną wiosną 2001 roku kontaktowała się jedynie bezpośrednio z Khivarem. Później, po pół roku braku wieści, otwarcie stanęła po stronie wroga. A więc na razie wiadomość o znalezieniu granilithu nie dotarła do niepowołanych uszu, oczywiście, jeśli nie liczyć Tess. Jeśli plan się powiedzie, to już nie dotrze.
Śledzenie Tess nie wypełniało jednak Liz całego czasu. Były bowiem pewne rzeczy, których nie mogła sobie odmówić, nawet jeśli miało to być ogromną próbą nerwów. Gdy po raz pierwszy od lat zobaczyła Maxa – tak młodego, pełnego siły i pewności siebie, zakochanego do szaleństwa w jej młodszej wersji – nie mogła powstrzymać wzruszenia. Serce ścisnęło się jej mieszaniną miłości i bólu. Bólu, który zwiększył się wielokrotnie, gdy zobaczyła Liz, tą młodszą Liz, delikatnie, lecz stanowczą wymigującą się od dłuższej rozmowy z Maxem. Po prostu odsunęła się i odeszła. Liz z przyszłości pamiętała – odrzuciła wtedy propozycję spotkania, jakiegokolwiek. Teraz miała ochotę pobiec za sobą samą i potrząsnąć tą głupią dziewczyną jak szmacianą lalką. "Co ty wyprawiasz?" chciała krzyknąć. "Każda chwila jest taka cenna, niepowtarzalna." Lecz nie zrobiła tego. Nie mogła. W zamian zobaczyła smutny, lecz zdeterminowany wyraz twarzy Maxa. Wiedziała, że zraniła go wtedy dogłębnie i teraz współczuła mu serdecznie. "Już niedługo." pomyślała. "Wytrzymaj jeszcze trochę, ukochany, a wszystko będzie dobrze. Nie dopuszczę innego scenariusza – będziesz ze swoją Liz."
Moment, gdy zobaczyła Marię i Alexa, śmiejących się beztrosko podczas lunchu na dziedzińcu był dla Liz z przyszłości niemal równie ciężki. Zagryzła wargi niemal do krwi, próbując powstrzymać się przed wykrzyczeniem ich imion bądź rzuceniem się w ich stronę. Tak bardzo chciała ich uściskać... Tyle czasu już minęło. Za dużo. Do rozmawiającej wesoło dwójki podeszła wysoka blondynka i usadowiła się wygodnie obok Alexa. Isabel. Rozłożyła na stole swój lunch, lecz nie włączyła się do rozmowy. Wyraźnie również starała się nie zauważyć cielęcego spojrzenia Alexa. "No tak, ciągle problemy z Vilandrą" przypomniała sobie Liz – raz jeszcze zaskoczona, że Isabel nie była pewna bezwarunkowej miłości swego brata. Nawet jednak po powrocie Maxa z Nowego Jorku zadra związana ze zdradą dokonaną w poprzednim życiu ciągnęła się za Isabel, zmuszając ją do poświęceń, których nikt od niej nie wymagał. Liz westchnęła ciężko. Natłok myśli i wspomnień przytłaczał ją powolutku, nie odbierał jednak chęci działania, która ją tutaj przywiodła. Wręcz przeciwnie – konsolidował w niej poczucie konieczności zmiany tego, co było... będzie... co zresztą za różnica, czy to przeszłość, czy przyszłość, grunt, by nie miało miejsca. Kątem oka Liz zauważyła dwie sylwetki zbliżające się do stołu. Max... i Michael... jeszcze bez zmarszczek i blizn, bez tej ogromnej rany w sercu, jaką pozostawiła po sobie śmierć najbliższych mu osób. Przez ostatnie lata byli sobie tak bliscy, że miała ochotę podbiec, chwycić go za rękę i jeszcze raz zapewnić, że wszystko będzie w porządku, że ma plan i wie co zrobić, by przyszłość była szczęśliwsza niż ta, w której przyszło im żyć. Lecz ten Michael, z którym chodziła kiedyś do szkoły średniej i który w tej właśnie chwili odsuwał się z lekkim niesmakiem od Marii, usiłującej pocałować go w policzek, to był ktoś zupełnie inny niż Michael, którego znała w przyszłości. I już ona się postara by się tamtym Michaelem nie stał. Zrobi wszystko, WSZYSTKO, by rzeczy ułożyły się inaczej. Szepcząc tą obietnicę, po raz pierwszy usłyszała w swym głosie pewność, pewność, którą poczuła również głęboko w zszarganym sercu – uda się.
***
Nadszedł ten wieczór. Ciepła październikowa ciemność spowiła ulice Roswell. Wiatr rozwiewał włosy Liz z przyszłości stojącej w cieniu UFO Center. Odgarnęła niecierpliwie niesforny kosmyk za ucho i zagryzła nerwowo wargę. Dzisiaj kości zostaną rzucone... Dychawiczny warkot rozległ się zanim jeszcze Jetta pojawiła się na zakręcie. Maria z fantazją zaparkowała przed głównym wejściem do restauracji, gdzie Liz wysiadła z samochodu. Rozanielony wyraz jej twarz rozświetlał otoczenie bardziej niż neon nad wejściem do Crashdown Cafe. Liz z przyszłości musiała się uśmiechnąć na ten widok. Wróciło wspomnienie, które trzymało ją przy zdrowych zmysłach w najgorszych chwilach jej życia – wizja innego życia, życia z ukochanym mężczyzną, Ta przepowiednia, którą uraczyła ją Madame Vivian – ślub, sex... będziesz miała wszystko – te słowa wciąż brzmiały w uszach Liz. Wiedziała, że także w uszach młodej Liz. Ta druga właśnie radośnie pomachała przyjaciołom i wbiegła do kawiarni. To uświadomiło Liz z przyszłości, że ma jeszcze parę minut... niewiele. Szybko skalkulowała w myślach – krótka rozmowa z rodzicami, małe przedstawionko przed lustrem i ta błyskawica, niosąca ze sobą zmianę całego życia... Liz oderwała się od ściany UFO Center i przeszła do alejki za Crashdown Cafe, starając się pozostać tak niezauważalną jak to tylko możliwe. I wtedy to zobaczyła – błyskawica przecięła niebo rozświetlając na krótką chwilę ciemność nocy. Błyskawica, za którą nie poszedł ani grom ani deszcz. "Witaj Max" szepnęła smutno opierając się o ceglany mur koło śmietników. Obojętny księżyc oświetlił stężałe rysy jej twarzy. W myśli przesuwały się obrazy i uczucia sprzed lat. Przerażenie, niedowierzanie... Przecież to jest fizycznie niemożliwe! Podróże w czasie, też coś! "Gdybyś tylko wiedziała, naiwna dziewczyno..." pomyślała Liz z gorzkim uśmiechem. Tok jej myśli przerwał brzęk potrąconych strun. Liz skuliła się za kontenerem i z rozrzewnieniem po raz drugi wysłuchała pieśni, której Max uczył się specjalnie dla niej przez tydzień. Trwało to krótko, zbyt krótko dla Liz. Głos jej ojca przerwał serenadę i grupa mariachi zaczęła się oddalać. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Czas zacząć przedstawienie. Podeszła do drabiny i bezszelestnie wspięła się po jej szczeblach. Lata praktyki umożliwiły jej zgrabne zsunięcie się na balkon. Miała tak niewiele czasu. Kwadrans – mniej więcej tyle spędziła wtedy na kolacji z rodzicami. Pamiętała jak bardzo pragnęła czym prędzej wrócić do Maxa z przyszłości i dowiedzieć się, czego od niej chciał. Piętnaście minut, które w tej chwili mogą zaważyć na losach ich wszystkich. Musiała przekonać Maxa... Ciemność otulającej ją nocy skrywała jej sylwetkę przed jego wzrokiem, lecz on był doskonale widoczny w złotym prostokącie światła płynącym z okna pokoju. Krążył po pomieszczeniu muskając delikatnie niektóre przedmioty tak mocno związane z życiem Liz. Kapa na łóżku, czerwony sweterek na oparciu krzesła, zdjęcie z ich jedynego wspólnego pikniku, jeszcze z czasów przed Tess... Subtelny dotyk mężczyzny był pełen czułości, miłości nawet, lecz, choć Liz nie miała pojęcia, skąd to wie, wyczuwalna była też nuta smutku. Zresztą, czyż można się temu melanżowi uczuć dziwić? To nie może być łatwe – ostatni kontakt z rzeczami ukochanej, drobiazgami, które być może w jego rzeczywistości zaginęły, przepadły w wojennej zawierusze. Więc nie była zdziwiona, tym bardziej, że poprzedniego dnia sama wślizgnęła się do sypialni Maxa, tylko po to by poczuć jego zapach, dotknąć jego biurka czy przysiąść na chwilę na jego łóżku. Teraz jednak musiała wślizgnąć się gdzie indziej – do swojej własnej sypialni. Wsunęła się przez uchylone okno, przygotowana na trudną konfrontację. Nie zauważył jej, ciągle zajęty zdjęciem z pikniku. Nie mogła wymyślić żadnego dobrego początku TAKIEJ rozmowy, więc zaczęła zwyczajnie:
— Hej, Max... – cicho wypowiedziane słowa miały za zadanie nie przestraszyć go zbytnio, lecz gdy gwałtownie odwrócił się w jej stronę z ręką wyciągniętą przed siebie w obronnym geście, każdym mięśniem spiętym i przygotowanym do obrony a twarzą stężałą w napięciu, wiedziała że jej wysiłki spełzły na niczym. Upuszczone zdjęcie spadło na podłogę – szkło z ramki z głośnym trzaskiem rozsypało się po dywanie. Szok i gniew kolejno przesunęły się po jego obliczu a gdy w końcu przemówił – słowa były chrapliwe i pełne tłumionej agresji.
— Kim jesteś? Dlaczego przybrałaś postać Liz i co tu robisz?
Miała ochotę roześmiać się, wiedziała jednak, że byłby to śmiech histeryczny. Wziął ją za zmiennokształtnego! A to paradne... Powstrzymanie nerwowego odruchu wymagało trochę wysiłku, ale Liz zdołała stłumić chichot. Jeśli spojrzeć na to z drugiej strony, to dobrze, że jeszcze jej nie zaatakował. Widziała już jak Max zabijał i nie miała najmniejszej ochoty stać się jego ofiarą, ze względu na nich oboje, odparła więc z największym spokojem na jaki mogła się zdobyć, pamiętając o tym, by trzymać ręce na widoku.
— Ironia losu, czyż nie? O to samo podejrzewałam ciebie jakieś... 15 minut temu – zrobiła chwilę przerwy, by jej słowa dotarły do niego, po czym dodała – Jestem dokładnie tym, czym jesteś ty. Przybyłam z przyszłości, którą ty stworzyłeś. Muszę wyperswadować ci to, co chcesz zrobić.
— Nie wyglądasz jak moja Liz... – tylko na tyle się zdobył, widocznie usiłował w dalszym ciągu przetrawić usłyszane informacje.
— Może dlatego, że nią nie jestem. Nie jestem TWOJĄ Liz. Twój plan się powiódł – w przyszłości, na którą wpłyniesz swoim tu pobytem, nie będziemy razem, już nigdy. Właściwie, gdybym teraz nie wkroczyła do akcji, jutro Max pocałowałby Liz po raz ostatni. Stałoby się to, czego chcesz, tylko że nie przyniesie takich skutków na jakie liczysz. Byłaby to zupełna katastrofa...
— Nie wierzę – wymamrotał, kręcąc głową, ale wzniesioną w obronie rękę opuścił. – Udowodnij mi, że jesteś Liz.
Była na to przygotowana, nie spodziewała się powitania z otwartymi ramionami.
— Wiem o czymś, co zdarzyło się w twojej przyszłości. W najbliższy piątek będziesz chciał namówić mnie na koncert Gomeza, a skończymy "cementując" nasz związek na tym łóżku – poklepała z czułością narzutę i popatrzyła mu w oczy z pytającym wygięciem brwi. – O ile pamiętam, z tego co TY mi powiedziałeś, twoja młodsza wersja nosi kondom w portfelu, zgadza się?
Jego oczy traciły powoli wyraz zaszczucia, tak dobrze jej znany z nielicznych chwil spędzonych z jej Maxem w tragicznej przyszłości. Ciało mężczyzny rozluźniło się i Max usiadł na łóżku. Liz wiedziała, że choć nie miała jeszcze jego pełnego zaufania, to gotów był jej wysłuchać. Zerknęła na zegarek. Cholera, jej czas się skurczył prawie do zera.
— Musimy poważnie porozmawiać, ale zaraz Liz wróci z kolacji – to było nieco surrealistyczne, mówić o sobie w trzeciej osobie. Ciekawe, po jakim czasie dostanie rozdwojenia jaźni – Ona nie może mnie tu zobaczyć, chyba wiesz dlaczego. Po prostu nie mów jej nic z tego, co sobie zaplanowałeś... i nie wspominaj o Gomezie, błagam. Powiedz tylko, że... nie wiem... że potrzebujesz jej pomocy, że musi się spotkać na osobności z Tess, ale że nie przemyślałeś jeszcze wszystkich szczegółów. Coś wymyślisz – wzruszyła ramionami, zdając się na jego wyobraźnię – Wspomnij, że potrzebujesz jeszcze trochę czasu na dogranie detali i jutro ją wprowadzisz w sprawę. Potem się wymkniesz i przyjdziesz do mnie, a ja ci wszystko wytłumaczę. Wszystko, OK? Będę czekać w UFO Center.
— Skoro i tak nic nie mogę jej powiedzieć to może od razu z tobą wyjdę...
— Nie! – gwałtowna reakcja Liz zaskoczyła ich oboje. Siłą opanowała zdenerwowanie. Jej młodsze wcielenie będzie tu lada moment. Cicho dokończyła. – Jeśli ona cię tu nie zastanie, zadzwoni do Maxa, gwarantuję. Tego nie chce chyba żadne z nas, prawda? Wciśnij jej jakiś kit i przyjdź do UFO Center – ostatnie słowa wypowiedziała, wymykając się już przez okno. Był na to już najwyższy czas – parę sekund później, gdy zsuwała się w dół po szczeblach drabiny – Liz Parker, wzorowa uczennica West Roswell High weszła do swego pokoju.
***