_liz

Niewiedzialne obrazy (1)

Wersja do druku Następna część

Od autorki: Rozpoczynam tradycyjnie, kilkoma słówkami od siebie. To opowiadanie jest dedykowane dla... eh, no kilka tych osób jest. To dla was: Lizzy, Olka, Hotaru, Renya, Aras, Elip. Czy wam się spodoba? Nie mam zielonego pojęcia, ale będę się starać. O czym jest? A o czym mogłoby być opowiadanie ode mnie? :roll: Zobaczycie sami... Tytuł "Niewidzialne obrazy", bo... to się wyjaśni później.




I

In my place, in my place
Were lines that I couldn't change
I was lost...
I was lost, I was lost
Crossed lines I shouldn't have crossed
I was lost...

Znów ta piosenka. Ile razy można ją puszczać? W kółko i w kółko, codziennie o tej samej porze. Codziennie po kilka razy. Do diabła, nie obchodzi mnie, że moja nieletnia sąsiadka ma problemy ze swoim popapranym hormonalnym życiem!

Nawet się wyspać nie można. Usiłuję zalać w sobie tę niechęć do piosenki dużą dawką zimnego mleka. Nie pomaga. Zegarek wskazuje tę samą godzinę co zawsze o tej porze. I jak co dzień za dokładnie półgodziny wyjdę.

Albo jestem pracoholikiem albo jednak tan na zewnątrz czeka na mnie coś innego, lepszego niż tutaj w tych czterech ścianach. Biorąc pod uwagę fakt, że w pracy czeka na mnie szefowa o dyktatorskich zapędach i że nigdy nie wiem na co trafię, zdecydowanie nie jestem pracoholikiem.

Po prostu siedzenie w domu nie leży w mojej naturze. To co jest tam na zewnątrz ciągnie mnie do siebie, żebym mógł utonąć w odmęcie ludzkich myśli i problemów, zapominając o swoich własnych. Nie narzekam na swoje życie, ale nie potrafię się nim upajać. Jest i tyle...

A dokładnie za trzy minuty wejdę do swojej pracowni, rzucę okiem na stojące tam płótno. Od trzech dni nie ruszone. Nie przybyła na nim nawet drobna kreska czy plamka farby. Nic... Nie potrafię malować, kiedy nie mam czego odcisnąć na obrazie. A przy obecnym stanie mojego, jakże "uduchowionego" życia, nie mam weny na żadną twórczość. I może właśnie dlatego szukam inspiracji w pracy.

Normalną pracą bym tego nie nazwał. Pomaganie ludziom pozwala mi na kradzież fragmentu ich życia. Poznaję ich rodziny, zainteresowania, czasem nawet w ciągu pięciu minut odnajduję w cudzym domu jakiś motyw, który przenoszę potem na płótno. Może kiedyś znajdę w sobie samym coś, co wyrzucę z siebie przez farby i pastele.
* * *

Nieustanne paplaniny, ludzie potrącający cię i wybiegający przez drzwi wejściowe, papiery przewalające się przez stare biurka i zapach świeżo zaparzonej kawy. Tutaj co piętnaście minut parzono nową kawę, bo wciąż pojawiał się ktoś nowy i ciągle jej ubywało. Zdarza się, ze widuje w ciągu dziesięciu minut kilka nowych twarzy, które i tak błyskawicznie znikają za drzwiami wejściowymi.

Przepływ zadań jest błyskawiczny. Poza tym co dzień ludzie zgłaszają się po pomoc. To trzeba zaopiekować się jakąś staruszką, to iść do sierocińca czy do szpitala, to znów nadzorować jakąś kwestę. Takie przynajmniej zadania otrzymywali ci młodsi. Zaawansowani, czyli ci, którzy tkwili w tym wszystkim już od kilku lat, otrzymywali stałe posady. Na przykład ja.

Ostatnio zajmowałem się sympatycznym staruszkiem, chorym na raka. Odwiedzałem go codziennie, czytałem jego ulubione książki, rozmawialiśmy, pilnowałem jego leków. Jak rodzina.

Staruszek zmarł tydzień temu.

Od tamtego czasu czekam na kolejne zlecenie. Jakiekolwiek, byle oderwać się od własnej rzeczywistości i nie musieć spędzać każdego dnia wysłuchując wycia sąsiadki. Byłbym nawet w stanie poprowadzić jakiegoś nowicjusza.

"Michael!" a oto i moja szefowa. Formalnie szefowa, a nieformalnie... znamy się od dzieciństwa i przyjaźnimy się. Kiedy ja włóczyłem się po okolicy, ona szlifowała swoje relacje z ludźmi. Tak została przełożoną tego całego domu wariatów. A potem, kiedy spotkałem ją pewnego dnia, zaproponowała mi udział w tym wszystkim. I tak się zaczęło. "Michael!"

"Idę" mruczę. Czuję, ze ma coś dla mnie, ale jednak mam dziwne przeczucie, że mi się to absolutnie nie spodoba. "Masz coś dla mnie Isabel?" pytam, licząc na pozytywną odpowiedź. Te jej wielkie niebieskie oczęta spoglądają na mnie jak na małe rozkapryszone dziecko. "Mam"

Wyciągam dłoń po kartkę z adresem, czekając cierpliwie na potrzebne dane na temat kolejnego "podopiecznego". Ale waha się, jakby bała się mi przekazać tę ściśle poufną informację. "Właściwie..." słyszę tę denerwująca niepewność w jej głosie "Nie wiem czy to odpowiednie dla ciebie". Przewracam oczami, to niedorzeczne.

"Isabel, dlaczego niby nie dla mnie?" wyrywam kartę siłą. Co to za adres? Musi być gdzieś na obrzeżach miasta albo w ogóle poza miastem. "Wiesz, sytuacja jest dość delikatna" zaczyna ten swój wykład o mojej szorstkości i niezdolności do zajmowania się niektórymi sprawami "Dziewczyna mieszkała z chora matką. Ale matka zmarła, a nie ma żadnej bliskiej rodziny, oprócz ciotki. Z tym, ze ciotka nie może się nią zajmować."

Dziewczyna.

Dziewczyna? Mam się zająć jakimś dzieckiem?

"Trzeba się nią zająć, a ty..." jeśli powie, ze się do tego nie nadaję, to mnie trafi. Nie jestem aż tak pozbawiony uczuć, czy pełnych odruchów. Nie daję jej dokończyć, tylko przerywam gwałtownie "Dobra, dobra. Zajmę się tym"

I nie czekając na jej odpowiedź, wychodzę. Zajmowanie się dziewczynką nie powinno być przecież aż tak trudne. Jedyną trudnością jest znalezienie tego adresu...

c.d.n.


Wersja do druku Następna część