Nie potrafię rezygnować- Królowa
(część trzecia)
Runda2- Inny wymiar
Pomieszczenie z Granilithem. Są tu: Liz, Max, Maria, Michael, Kal, Rwela i dwie najbardziej zainteresowane.
— Po co ta podróż między wymiarami?- spytał Max.
— Zwykle można znaleźć odpowiednik wszystkiego w każdym wymiarze. Jednak są wyjątki. Na przykład ten sztylet.- wyjaśniła Liz.
— Zgadza się.- potwierdziła Rwela.
— I obie mamy to zrobić?- spytała Ellis.
— Nie. To Granilith wybierze. Która zaczyna?
— Ja.
— Ja.- padają dwie równoczesne odpowiedzi.
— Zaczyna się.- rzucił Michael.- Może jednak będą zapasy.
— Liz?- Maria zauważyła, że przyjaciółka zbliża się do Granilithu. Ten rozbłyska dziwnym światłem, prawie wyczuwalnym, które wypełnia całe pomieszczenie. Wszyscy milczą. Liz dotyka jego powierzchni. Jej ciało zostaje odrzucone z ogromną siłą na przeciwległą ścianę. Max podbiega do niej pierwszy.
— Chyba jej nie wybrał.- komentuje z uśmiechem Ellis.
— Wprost przeciwnie.- mówi Selma wchodząc.- Jej dusza jest w tej chwili w ciele jej odpowiedniczki stamtąd.
— Jak ją sprowadzić z powrotem?- pyta Max.
— Ona nie potrafi wracać.- zauważa Rwela.
— Nie nauczyłaś jej tego?- dziwi się Selma.
— Uznałam, że jej organizm nie jest jeszcze gotowy.
— Co teraz?- Maria zaczyna panikować.
— Przygotujemy Granilith tak by ktoś stąd mógł ją ściągnąć.
— Ja.- mówi Max.
— Nie, jako król nie możesz się mieszać.
— Więc ja.- proponuje Maria.
— Tak. Jest między wami wystarczająca wieź.
Poczuła promienie słońca na twarzy i otworzyła oczy.
— Wygodne łóżko.- przeszło jej przez myśl i wtedy dotarło do niej co zrobiła i gdzie się znajduje.
Powoli wstała z łóżka i podeszła do lustra. Na oko było widać, że w tej rzeczywistości jest o kilka lat starsza. Otworzyła szafę. Na szczęście gust miała w miarę dobry również tutaj. Kiedy zapinała ostatni guzik swetra, drzwi sypialni się otworzyły. Nawet nie potrafiła udawać, że ją dziwi jego widok.
— Co może czekać Liz... tam?- spytał Michael.
— W większości przypadków w każdym innym wymiarze przeżywamy coś innego, otaczają nas zupełnie inni ludzie.- wyjaśniła Rwela.
— W większości?
— Jeśli dwie osoby stanowiące jedność spotkają się w jednej rzeczywistości to już w każdej będą razem.- uśmiechnęła się pod nosem.- Tak przynajmniej mówią nasze legendy.
— Czyli Liz może tam być kimkolwiek? Chemikiem? Bibliotekarką? Zakonnicą? Mężatką?- powiedziała Maria prawie jednym ciągiem, robiąc krótką pauzę przed tym ostatnim.
— A nawet matką dziesięciorga dzieci.- ta ewentualność przypadła Ellis do gustu.
Stanął za nią. Patrzyła na odbicie jego oczu w lustrze. Poruszył się. Znała ten ruch. Chciał ją pocałować. Nie zdążył. Wzięła szybko szczotkę ze stolika i czesząc włosy przechadzała się wolno po pokoju.
— Nadal jesteś na mnie zła?- spytał z uśmiechem jakby bawiło go jej zachowanie.
— A więc mam o co?- pomyślała.- Co za szczęście.
— Jak chcesz? Zniosę jakoś jeszcze jeden dzień. Pamiętaj ma ci przejść do wieczora.- powiedział przechodząc obok niej i idąc w stronę drzwi. Zanim je jednak przeszedł powiedział coś jeszcze.- Dzieci już wstały.
— Dzieci?- Liz złapała się pierwszego mebla, gdy tyko zamknął za sobą drzwi.- Tylko spokojnie Liz. Tylko spokojnie.
Odłożyła szczotkę i ruszyła za nim. Był w kuchni. W pokoju było jeszcze troje drzwi. Na szczęście tylko z okolicy jednych dochodził hałas. Wzięła głęboki oddech i je otworzyła. Troje. Dwóch chłopców i dziewczynka.
— Zack?- wymknęło się jej.
— Tak mamo?
— Nie jedliście jeszcze śniadania.- powiedziała, mając nadzieję, że ich nie nakarmił.- Pobawicie się później.
Obaj chłopcy ruszyli przed siebie. Ten drugi miał jakieś trzy, cztery lata. Zack wyglądał na sześć. Została tylko ona- może miała już za sobą rok życia, ale nie więcej. Liz podeszła do łóżeczka na którym siedziała.
— Jesteś śliczna, wiesz?- dziewczynka się uśmiechnęła, wyciągnęła przed siebie rękę, złapała kilka jej włosów i po chwili Liz miała już pasemka.- Tylko co ty jesz?
Kojarzycie pewną niewysoką blondynkę... przed operacją plastyczną. Szła sobie korytarzem, gdy spotkała, w co coraz trudniej było uwierzyć, swoją przyszłą teściową.
— Co tu robisz? Nie powinnaś...?
— Podziwiać uroków innego świata? Niestety. Liz jak zawsze okazała się sprytniejsza.
— To znaczy?
— Pewnie ma już sztylet.
— Nie pozwól jej wygrać.
— Spokojnie. Ostatecznie już raz poradziłam sobie z wybranką twojego syna.
Na szczęście w kuchni czekała już butelka. Drugi chłopiec okazał się mieć na imię Zan(nie mogłam się powstrzymać) i był chyba najbardziej energicznym dzieckiem we wszechświecie. Nie można się w nim było nie zakochać. Liz doszła do tego wniosku bardzo szybko. Całe przedpołudnie spędziła bawiąc się z nimi i unikając wszelkich kontaktów z Maxem(jaką miała mieć niby pewność, że tu też ma tak na imię?). Zbliżało się południe, gdy przerwał panujące między nimi od rana milczenie.
— Isabel, Michael i Michell będą tu za godzinę.- podążyła za jego wzrokiem w stronę kuchni.
— No tak, dzieci jedzą przecież więcej niż jeden posiłek.- zbeształa się w myślach.- I kim jest ta Michell? Nigdy więcej nie dotykać Granilithu. Godzina. Obiad dla ośmiu osób. Pomocy!
— Mogę ci pomóc?- spytał Zan.- Tylko podgrzeję potrawy. Proszę.
I jak go nie kochać?
Zack zastanawiał się właśnie jak usprawnić tutejszą administrację, z pewną dozą zadowolenia dostrzegając, że większość tu pracujących wydaje się nie rozumieć tekstu pisanego, gdy nagle poczuł kłopoty, duże kłopoty.
— Cześć Isabel.
— Nareszcie cię znalazłam.
— Nie ukrywałem się.- miał wrażenie, że się kurczy.
— Wiesz oczywiście o co chodzi.
— Nie, ale bez względu na wszystko pamiętaj, że jesteś najlepszą ciocią pod słońcem.
— Właśnie ciocią, czyli osobą starszą!
— Tak, dużo starszą.
— Wcale nie tak dużo. Przestań odciągać mnie od tematu. Sama potrafię zająć się swoim związkiem z Alexem.
— A, o to chodzi. Przykro mi. Pomysł był dobry, tylko wykonanie fatalne.
Obiad nagle stał się kolacją. Kiedy Michael wszedł z dzieckiem na ręku, a Isabel za nim Liz zastanawiała się jak nie opowiedzieć o tym Marii po powrocie. Podeszła do kuchni i próbowała doprowadzić do porządku deser, gdy obok niej pojawił się Michael.
— Znów wspomnienia?
— Dlaczego tak myślisz?
— Przez tych kilka godzin nie zbliżyłaś się nawet do Michell.
— Isabel świetnie sobie radzi.- nie mogła się powstrzymać.
— Maria nie żyje i musimy się z tym pogodzić. Tak jak wcześniej ze śmiercią Alexa. Wiem, że była twoją najlepszą przyjaciółką, ale Michell potrzebuje matki a Isabel...
— ...świetnie sobie radzi.- uśmiechnęła się do niego.
— Jesteś pewna, że możemy wychodzić?- spytał niezbyt pewny Kaly.
— Tak, Liz anulowała zakaz kiedy byliśmy... Pamiętasz.
— Byłoby ciężko zapomnieć.- przeszło mu przez myśl.- Muszę mu się jakoś odwdzięczyć. Powinienem był go ostrzec. Isabel była wściekła, kiedy go szukała.
Słysząc głos Marii w swojej głowie wylała na siebie szklankę z sokiem.
— Zaraz wrócę.- powiedziała, szybko wstała od stołu i poszła do łazienki. Dla większej pewności obmyła twarz wodą.- Maria?
— Tak, wszystko gra?
— Jako tako.
— Jest niski, łysy i gruby?
— Gorzej, jest wysokim brunetem, potrafi zmieniać strukturę molekularną materii i jak zwykle wygląda wystarczająco dobrze.
— Naprawdę? To znaczy zaraz cię wyciągniemy.
— Byle szybko.
— Dlaczego? Z opisu wywnioskowałam...
— Jesteśmy małżeństwem, mamy trójkę dzieci, dochodzi dwudziesta druga i mówimy o tym facecie.
— Daj nam kilka minut.- głos w głowie umilkł. Jednak drzwi do łazienki się otworzyły.
— Wszystko w porządku?- spytał.
— Oczywiście.
— Chyba trochę przesadzasz.
— Dlaczego?
— Mogłaś to załatwić od razu, tak.- przejechał ręką nad jej ubraniem i plama zniknęła. Podniosła głowę i od razu tego pożałowała. Czuła się przygwożdżona jego spojrzeniem.
— Zaraz przyjdę.- wymamrotała.
Po kolacji postanowiła skorzystać z tych, jak miała nadzieję, kilku minut, które jej tu zostały. Od początku wiedziała, że jest właśnie tam. Wyciągnęła go. Drzwi się otworzyły. Schowała sztylet za siebie.
— Mówiłem, że masz czas do wieczora.- wziął jej twarz w obie dłonie i zbliżył jej usta do swoich.
"Budząc" się gwałtownie usiadła. Powrót do własnego ciała wywołał w niej drobny wstrząs. Po chwili zaczęła uświadamiać sobie tę rzeczywistość. Była w ramionach Maxa, swojego Maxa.
— Miałeś rację. To o nich.- Maria wgapiała się w ekran telewizora.
— Mówiłem.- twarz Michaela wyrażała głębokie zainteresowanie tym co oglądał.
— Tylko kim jest ten lekarz?
— Synem jej ciotecznej babki.
— Ile można schodzić po tych schodach?
— Nie wiem, ale zaczęła wczoraj.
Kaly podszedł do Zacka, który jak zwykle się nie nudził.
— Huragan Isabel już przeszedł?
— Tak, ale mogłeś mnie ostrzec.
— Byłem trochę zajęty.
— Udało się? No tak, wiedziałem, że się uda. Chociaż w przypadku Alexa też byłem tego pewny.- pokiwał głową z namysłem.- Trudno. Trzeba się nastarać, by w twojej rodzinie były tylko odpowiednie osoby.
— W każdym razie dzięki.
— Tylko teraz nie nawal. Jasne? I bez was mam dość roboty. Chyba rozumiesz. Jako przyszły król jestem bardzo zajętym człowiekiem.- wymowne spojrzenie Kaly'a nie uszło jego uwagi.- Wiem, że z tym człowiekiem to nie do końca...
Max odprowadził Liz do pokoju, choć odzyskiwała już siły. Stanęli na małej przestrzeni między łóżkiem a oknem.
— Opowiesz mi o nim?
— Może kiedyś. Jak będziemy starzy. Jeśli będziesz do tego czasu grzeczny. Zostaw moje ucho! Wpadłeś w nałóg.
— I nie zamierzam się leczyć. Co to?
— Chyba jakiś sztylet.
— Sztylet?
— Tak przynajmniej wygląda.
— Tak, tak właśnie wygląda.
Pocałunek, dwie złączone ręce i sztylet upadający na ziemię.
Ten konkurs miał jeszcze trochę potrwać, ale my już wygraliśmy.
Liz, widząc Isabel samą postanowiła z nią porozmawiać. Już kiedyś się udało, może teraz też...
— Wyglądasz okropnie.- przywitała się. Isabel podniosła na nią oczy tylko na chwilę.
— Dzięki.
— Nie ma sprawy.
— Max ci powiedział?
— Nie musiał.
— Wiedziałaś. Ty zawsze wiesz.
— Prawie zawsze. Zdaję sobie sprawę, że to niełatwe, ale może spójrz na to z tej lepszej strony.
— A taka istnieje?
— Tak. Może się mylę, ale wychodzę z założenia, że jedna matka zupełnie wystarczy. Dwie to już lekka przesada. I za duża kontrola.- uśmiechnęła się.
— Został mi jeszcze jeden problem.
— Jaki?
— Starość.
Max długo się zastanawiał jak zacząć tę rozmowę, ale nadal nie miał pojęcia jak to zrobić.
— Zack?
— Coś się stało?
— Możemy pogadać, na osobności.- spojrzał wymownie na trzy besztane właśnie osoby, które z chęcią się ulotniły.
— O co chodzi?
— O coś co powiedziałeś jakiś czas temu.
— A, o to.- Zack spuścił głowę.- Wiem, że to twoja mama, ale ja po prostu nie chcę być sam. To źle?
— Nie, ale nienawiść nie zaszkodzi jej tylko tobie.
— Kochasz ją? Swoją mamę.
— Ja...
— A Liz?
— Wiesz, że tak.
— Ja też. I dlatego cała reszta jest już prosta.
Liz i Maria siedzą na podłodze. Każda trzyma łyżeczkę. Pomiędzy nimi duże pudełko lodów.
— Troje dzieci? W tamtym świecie prezerwatywa jest pewnie rarytasem.
— Maria.
— No co? Sama stwierdziłaś, że nie miałaś jeszcze dwudziestu pięciu lat i, że tylko jedno z nich było niemowlakiem.
— Ale za to jakim słodkim.
— Masz siedemnaście lat i jedno dziecko. Pozwól by ten stan rzeczy trwał.
— Wiesz co najbardziej mi się tam podobało?
— Co?
— Brak mojej wspaniałej teściowej.
— Michael coś wspominał. Czarna wdowa?
— Niewiele ci o niej powiedział, prawda?
W trochę bardziej męskim gronie. Ale tylko trochę.
— Co ty sobie myślałeś?
— Albo raczej dlaczego nie myślałeś?
— Z takim podejściem daleko nie zajdziesz, może nawet nie przekroczysz drugiej bazy.
— Polecenia Zacka należy wykonywać dokładnie.
— Co do słowa.
— Czy tego chcemy czy nie to on wie lepiej.
Alexa czekało jeszcze wiele uwag ze strony Kaly'a i Michaela. Kule toczyły się po stole bilardowym jeszcze długo. Michael wygrał i został posądzony o oszustwo.
Biblioteka. Nie znajdziecie tam Dostojewskiego, Kinga czy Camus. Powiedzmy, że autorzy pochodzą z "dalekiej" północy. Rwela przegląda kolejny nie najchudszy tom.
— Za bardzo się martwisz.- stwierdza Liz, siadając po drugiej stronie stołu.
— Masz sztylet?
— Mały wysadzany czterema świecidełkami. Nie, nie widziałam go ostatnio, ale gdzieś na pewno leży.
— Kłamiesz jak każda prawdziwa antarska królowa.
— To dlatego, że się nadaję.
— Pewnego dnia mnie wykończysz.
— Ale najpierw obejrzymy upadek Kivara.
— Nie jesteś zbyt pewna siebie?
— Nie. Czekam już tylko na graficzne potwierdzenie i zakończenie rundy trzeciej.
— Trzecia, nie jest ostatnia.
— Jest, jeśli żadna z kandydatek się nie wykaże. Księga 66, rozdział87, wers99999.
— Nigdy jej nie czytałaś.
— Bo nie jestem masochistką. Poza tym znam lepsze metody.
Drzwi do pomieszczenia się otwarły.
— Podopieczna naszej drogiej byłej królowej.- skomentowała Liz zanim dostrzegła spojrzenie Rweli.- Dobrze, już idę.
Kiedy wyszła odezwała się Rwela.
— Twoja matka bardzo się nam przysłużyła.
— Tak?
— Nie. Była jedną z wielu na usługach Kivara. Choć oczywiście nic jej nie udowodniono. Nie znasz historii własnej rodziny?
— Wychowywałam się w Europie.
— Dokładnie w Szwajcarii. Mówię na wypadek, gdyby nie nauczono cię tej części "twojego" życiorysu.
— Byłaś w innym wymiarze?- Zack był naprawdę zainteresowany.
— Mhm.
— Ja byłem z tobą oczywiście?
— Oczywiście.- powiedziała, naśladując jego ton.
— Nieważne i tak jestem niepowtarzalny.- chwila ciszy- Prawda?
Boisko do gry w kosza. Gdzieś w Los Angeles.
— Nie wiem co z nią zrobić. Isabel nie radzi sobie z tą sytuacją, Zack też nie reaguje najlepiej, a Liz...
— Nie musisz kończyć. 62 do 60. Przegrałeś.- siadają na ławce.- Z każdym dniem coraz bardziej cieszę się, że jestem sierotą. To zdecydowanie ułatwia życie.
— Nie uogólniajmy.
— Nie? Mama Marii jest w innym stanie. Już to ułatwia życie. Może to podłe, bo oni nie żyją, ale rodzice Liz za tobą nie przepadali. Ze swoimi nie czułeś się nigdy szczególnie związany. Szeryf często zachowuje się jak pracoholik.
— Zostali ci tylko rodzice Alexa.
— Nie znam ich, ale wystarczy na niego spojrzeć. Facet nie umie się nawet zgubić.
— Co?
— Nie wiem co robić.- pożalił się Alex.
— Biedaczku. Pocieszanie własnej dziewczyny. Odciąganie jej myśli od tego co ją przytłacza. To dopiero ciężka sprawa.- Liz nie mogła sobie darować.
— Kpisz ze mnie?
— Nie, dlaczego?
— Potrzebuję pomocy.
— To idź do Zacka.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo się zgubiłem. Inaczej niż to było zaplanowane.
— To prawda. Zawaliłeś na całej linii i jeszcze przede mną uciekasz?!- Zack był w bojowym nastroju.- Idziemy, natychmiast.
Alex spojrzał błagalnie na Liz, ale nie doczekał się żadnych oznak litości.
Kilka godzin później Liz, widząc na korytarzu znękanego Alexa, który nawet się do niej nie odezwał, skierowała się do pokoju Zacka.
— Dałeś mu trochę odpocząć tylko dlatego, że rysujesz?
— Oczywiście. Jeszcze z nim nie skończyłem, ale później obraz nie byłby już tak wyraźny. Zaraz skończę.- po dwóch minutach podał Liz rysunek.
— Czeka nas wycieczka. A ta postać z tyłu to?
— Niestety.
— A miałam nadzieję, że tym razem załatwię to szybciej.
— Przykro mi. Mam tu trochę ciasta. Podzielę się z tobą.
— Możesz nigdy się nie zmieniać?
— Przemyślę to.
Kal przemykał się korytarzem jakby bał się zostać dostrzeżonym, kiedy natknął się na Maxa.
— Twoja matka?
— Dwie minuty temu. Nie określę, w którym korytarzu. Są zbyt podobne.
— Raczej identyczne.
— Szukałem cię.
— Obyś nie miał tego w genach.
— Runda3?
— Uruchomienie statku.
— Dzięki.
I każdy poszedł w swoją stronę.
Zack postanowił odnaleźć Alexa i dokończyć to co zaczął. Spotkał na swojej drodze postać z rysunku.
— To ty pewnie jesteś synem Maxa.- patrzył na nią nic nie mówiąc.- Nie odpowiesz mi?
— Już po tobie. Moja mama cię załatwi. A teraz wybacz, ale muszę popracować nad powiększeniem grona moich wujków.
— Ostatnio trudno cię złapać. Właściwie nie tylko ciebie.- zauważyła Liz.
— A już zaczynałam się zastanawiać dlaczego ten dzieciak jest taki wścibski.
— Słyszałem.
— Z czym tym razem sobie nie radzisz?- Leni nie była najlepiej nastawiona.
— Z niczym. Po prostu mam coś dla ciebie.- podał jej kartkę.
— To jeden z tych twoich rysunków?- spytała, biorąc ją.
— Nie to zawiadomienie o przymusowym urlopie. W jednej z książek znalazłem wzór odpowiedniego dokumentu.
— Liz.
— Na mnie nie patrz. Stoisz przed przyszłym królem.
— To koniec naszej rasy.
Zdziwił ją trochę widok jej własnego syna.
— Unikałeś mnie.- stwierdziła.
— Tak, ale czas już wyjaśnić pewną kwestię.- Maxa trochę to kosztowało.
— Doprawdy?
— Nie zniszczysz mojej rodziny.
— Myślałam, że też jestem jej częścią.
— Nie teraz, nie w momencie kiedy mój syn cię nienawidzi.
— Mogłabym go uznać, jeśli ona odejdzie.
— Minęło ponad pół wieku, a ty nadal nic nie rozumiesz.
— Pamiętasz?
— Wystarczająco dużo.
— Słyszałam, że troszkę podróżowałaś.
— Od kiedy owijasz w bawełnę Kev?
— Byłaś tam z nim, prawda?
— Kev...
— Nie lecę na Antar. Zostanę tutaj.
— Rwela wie?
— Tak. Powiadomiłem ją.
Maria podniosła głowę z nad lodów i spotkała spojrzenie Alexa. Opadł ciężko na drugi fotel.
— Isabel?
— Zack.
— Wyrazy współczucia.
— Dzięki. Wiesz, że jesteś teraz moją jedyną przyjaciółką?
— To miło, ale musisz zrozumieć, że ten plan naprawdę był genialny.
— I tak zostałem sam.
Liz weszła do pokoju Ellis. Zgodnie z jej przypuszczeniami(oczywiście niewiadomego pochodzenia) był pusty. Stała i rozglądała się. Jedno miejsce przykuło jej uwagę.
— Słyszałam, że marnie się trzymasz.- Maria usiadła obok Isabel.
— Wiesz...
— ...którą z rzędu jestem osobą? Nie będę się nawet domyślać. Ale pamiętaj, że problemy z matką mam opanowane na każdym poziomie.
Zwykły napój na ubraniu. Znów ten odruch. Przejechała ręką nad plamę. Nie przyniosło to jednak żadnego efektu. Od dawna nie przynosiło. Od...
Liz patrzyła na tę scenę z "drobnym" zadowoleniem. Odwróciła się i poszła przed siebie. Dobiegł ja głos jednej osoby.
— Postawiłaś na swoim.
— Wiem.- odpowiedziała tylko sobie.
— Dokąd idziemy?- spytał co najmniej lekko zdezorientowany Kaly.
— Zwolnił mnie.
— Dał ci wolne.
— Na jedno wychodzi. Miami czeka.
— Ale...
— Spokojnie zdążymy na wycieczkę na Antar.
Kapsuły zostały odłączone. Najpotężniejsza armia jaką widział układ pięciu planet obudziła się.
— Co to za miejsce?- spytał Alex.
— Nie wiem.- odpowiedziała Isabel.
— Którędy wrócimy?
— Nie wiem, ale przyznaję rację mojemu bratankowi. Przynajmniej w tej kwestii.
Liz weszła do swojego pokoju i wyciągnęła skrzynkę, którą szeryf przyniósł Maxowi po wybuchu Crashdown. Otworzyła ją. Obok trzech kryształów położyła czwarty.
Koniec części trzeciej.