Gorzkie fusy (5)
Rozdział piąty
~~ Lato 2012 ~~
"Gdzie jest Michael? Myślałam, że przyjdzie z tobą." Odwracam się zaskoczony słysząc niezwykle przyjacielski ton głosu Jeffa Parkera. Jest nieco zarumieniony i wyraźnie szczęśliwy. Najwyraźniej kręcił się przy otwartym barku. Ale nic dziwnego, skoro jego córka właśnie wyszła za mąż.
"Grypa," kłamię szybko. "Isabel się nim opiekuje."
"Spędzają razem dużo czasu, nieprawdaż? Czy to ci nie przeszkadza?"
Uśmiecham się. "Nie zupełnie. Teraz mieszkam sam, pamięta pan?"
"A tak." Jeff potakuje, wyglądając jak zabawka na sprężynie. Jego głowa kiwa się coraz słabiej, aż w końcu zatrzymuje. Odczuwam nieodpartą pokusę roześmiania się na ten nieco głupi widok.
Klepie mnie po ramieniu, a ja ledwie zdążam odsunąć od siebie trzymaną filiżankę kawy, by jej zawartość nie poplamiła mojego garnituru. "W porządku, Max. Lizzie znajdzie ci porządnego faceta. Wiedziałeś, że wyswatała Alexa i Sahrę? A Charlie jest już na tyle duży, by móc go zabrać na ślub!"
"Jasne." Jeff rozumie moją wymijającą odpowiedź na swój własny sposób i rozpromienia się zanim odchodzi. Wycieram brzegi mojej filiżanki i ponownie ją napełniam, poczym wracam na swoje miejsce.
Przy moim stoliku wciąż siedzi pewna młoda para, z którą zamieniam kilka miłych słów, póki nie słychać jakiejś popularnej piosenki, a dziewczyna zaciąga swego opornego partnera na parkiet. Wszyscy poszli; tańczą, albo rozmawiają z innymi gośćmi, więc tylko ja siedzę przy stoliku, ściskając w dłoniach ciepłą kawę. Zdaje się, że wyglądam, jak samotny, użalający się nad sobą facet. Grupka dwudziestolatków przysiada się do mojego stolika zdecydowanie dobrze się bawiąc. Sprawiają, że czuję się staro. Mam dopiero dwadzieścia osiem lat, ale dziś wydaje mi się, że jestem o setki lat starszy – po tym najdłuższym dniu w historii.
Moje rozmyślania przerywa miękki głos. Będąc jednocześnie zdenerwowanym, odczuwam ulgę, która rozwiewa gromadzącą się melancholię. "Nic nie powiedziałeś."
Odwracam się w stronę rozmówcy; zielone oczy Marii wpatrują się we mnie. "Nie, nie powiedziałem. Wiem, że Kyle zachęcał by inni też rzucili kilka słów o Liz i Danie, ale nie jestem zbyt dobry w publicznych wystąpieniach, Mario. A przecież jemu poszło całkiem dobrze."
Uśmiecha się blado. "Tak, masz rację, ale nie o tym mówiłam. Chodziło mi o ceremonię."
"Ceremonię?" Potrząsam głową zdumiony. "Liz wie, że nienawidzę przemówień. Nie prosiła mnie bym wstał i coś wygłosił, podczas ceremonii." Inni cytowali fragmenty książek, recytowali poematy. Liz zna mnie na tyle by nie prosić mnie o coś takiego, bez względu na to, jak bliskimi jesteśmy przyjaciółmi.
"Mam na myśli moment, gdy pastor mówi 'Niech przemówi teraz lub zamilknie na wieki.'"
Już rozumiem. Nic dziwnego, że Maria wpatrywała się we mnie w kościele; spodziewała się, że sprzeciwię się temu małżeństwu.
Rozważałem to. Usiadłem w przed ostatniej ławce, blisko wyjścia, tak na wszelki wypadek. Moje palce zaciskały się na paczce chusteczek. Na drugiej paczce, ponieważ nie mogłem powstrzymać się przed tarmoszeniem tej pierwszej, co bardzo dobrze oddawało stan moich nerwów. Wierciłem się bez końca, przesuwając po twardej, drewnianej ławie. Kościół nie był najlepszym miejscem, by coś zacząć, pomijając wydarzenie, na które wszyscy czekaliśmy.
Zawsze praktyczna, Liz zarządziła wcześniej próbę fryzury, makijażu itd. Ale równie dobrze mogłaby pozostać przy jednym ze swoich codziennych wyglądów, tak by miała trochę więcej wolnego czasu przed tym wielkim dniem. Przysłała mi kilka zdjęć, żebym wiedział, czego się spodziewać. Isabel stwierdziła, że to niepotrzebne okrucieństwo, ale Michael zrozumiał. Jeśli miałem zamiar w tym uczestniczyć, musiałem się uzbroić po zęby i być przygotowanym na to, jak wspaniale Liz będzie wyglądała.
Tylko, że nie byłem przygotowany. Obserwowałem, jak druhny szły w stronę ołtarza w towarzystwie męskiej połowy świadków. Wśród nich Maria obok Marka – brata Dana. Charles Whitman trzeci, częściej zwany Charliem, o młodziutkiej, aczkolwiek poważnej twarzy ukształtowanej odpowiedzialnością, by bezpiecznie dostarczyć obrączki do celu. Bratanica Dana rozsypywała płatki kwiatów, kiedy w połowie drogi wystraszona pobiegła w stronę, stojącego już na przedzie ojca, ku rozbawieniu zebranych. Po chwili mała dziewczęca twarzyczka wychyliła się zza jednej z nóg Marka uśmiechając się szeroko, całkowicie pozbawiona nieśmiałości.
I wtedy pojawiła się Liz, z ojcem przy ramieniu. Nawet mnie nie zauważyła sunąc lekko w atłasowej sukni, w stronę Dana. Niemal nie spodziewałem się, że będzie wyglądała jak anioł; piękniej niż cokolwiek na tym świecie.
Wszystko było w porządku dopóki Jeff nie odsłonił welonu i pocałował ją w policzek, a ja mogłem zobaczyć, jak jego oczy błyszczą, gdy wracał na tyły kościoła. Przypomniałem sobie tamten przebłysk wspomnienia z Las Vegas – wydarzenie, które teraz wydaje się być oddalone o wieki. Na ślubie tamtego Maxa i Liz nie było rodziców, a ich błogie małżeństwo zakończyło się wojną i śmiercią. Albo król Antaru, niemal zaślubiony swojej ludzkiej połówce duszy, który zginął. Te oba warianty przyszłości zostały zażegnane, kiedy perspektywa umierającej Liz doprowadziła mnie do zmiany biegu wydarzeń.
W tym życiu stary, poczciwy Max dopilnuje, by Liz Parker żyła.
Starałem się nie słyszeć słów ich przysięgi, koncentrując się na moim ciele. Moje spocone dłonie drżały. Coś uparcie ściskało wnętrzności. W głowie wciąż tłukły się myśli, a nieznośny ból oślepiał oczy. Ciężar, który spoczywał na mojej klatce piersiowej niemal łamał mi kręgosłup sprawiając jednocześnie, że brakowało mi tchu, chociaż nie byłem już pewien, czy zależy mi by w ogóle jeszcze oddychać.
Po kolei zmuszałem fizyczne przejawy bólu, by się uspokoiły. I dopiero wtedy poczułem łzy spływające po moich policzkach, które pośpiesznie starłem z twarzy chusteczką. Chyba nie miało to wielkiego znaczenia, skoro wszyscy goście wierzyli, że jestem gejem. Przeżycie dziesięciu lat z tą przyklejoną etykietą nauczyło mnie kilku rzeczy. Pierwszą jest to, że są ludzie, którzy prędzej zaakceptują mnie jako kosmitę, niż geja. Drugą, że istnieje duża liczba dziwnych zachowań, na które mogę sobie pozwolić, nie wzbudzając przy tym niczyich podejrzeń. W końcu nikt nie oczekuje od homoseksualisty, że będzie zachowywał się normalnie.
Uśmiecham się żałośnie, odganiając wspomnienia o ceremonii ślubu. "Niby czemu miałbym to zrobić, Mario? Liz praktycznie wysyła promienie światła. Jedyne, czego zawsze pragnąłem, to aby była szczęśliwa, a teraz jest – jak widać. Za nic w świecie nie chciałbym tego zniszczyć."
Siada obok mnie, przekrzywiając głowę w zaciekawieniu, co przypomina mi Liz. Przez lata, wiele ich gestów splotło się i zmieniło na tyle, że widząc je obie razem, wiadome jest, iż od zawsze są najlepszymi przyjaciółkami. Oczy Marii rozglądają się we wszystkie strony, sprawdzając, czy ktoś nam się nie przygląda, zanim pyta cichym głosem, "Naprawdę ją kochasz, mam rację?"
Po prostu wpatruję się w nią, niezdolny by odpowiedzieć. Maria uśmiecha się, kładąc rękę na moim ramieniu. "Nie, nie odpowiadaj. Nie chciałam tego powiedzieć. Masz ochotę zatańczyć? Albo raczej, czy tańczysz?"
Jej nagłe zakłopotanie, po tej wspaniałomyślnej propozycji wywołuje mój szczery, choć krótki śmiech. "Masz na myśli z kobietą? Tak, oczywiście, bardzo chętnie."
Rozpromienia się. "Sam do tego doprowadziłeś, nie sądzisz? Do tej klasyfikacji."
Chwytam jej dłoń i przyciągam bliżej, lekko przytrzymując jej talię. "Wiem. Ale to łatwiejsze, niż tłumaczenie prawdy."
Maria rozważa to przez chwilę, więc tańczymy w ciszy. "Przypuszczam, że tak. Ludzie nie lubią rzeczy, których nie rozumieją, a gej, który wybiera samotne życie, to coś na co mogą przystać. Radzę jednak byś trzymał się z dala od mojej matki. Ona nie dba o to, czy jesteś hetero, homo, trans, czy kimś zupełnie innym – i tak będzie próbowała cię naprawić."
Nie mogę powstrzymać śmiechu. Otwartość i szczerość do bólu, oto cała Maria DeLuca. Nawet, gdy rozmawiamy, razem się śmiejąc, czuję ukłucie smutku, że to pierwsza prawdziwa rozmowa, jaką kiedykolwiek przeprowadziliśmy. Była na mnie zła, od dnia w którym Liz podpisała mój rocznik. Musiała wreszcie zrozumieć, że może porzucić gniew teraz, gdy Liz jest już bezpiecznie mężatką.
"Odbijamy?" Tak dobrze znany głos przerywa nam, a Maria kiwa głową, podczas gdy jej uśmiech zanika. Odchodzi, a ja zbliżam się do Liz, zważając na to, by nie stanąć zbyt blisko. Ale w zasadzie nie jest to możliwe z powodu obszernej sukni, jaką ma na sobie.
"Wyglądasz, jak anioł." Wyrywam się z komplementem, ale ten jest dozwolony.
"Dziękuję. Ty też nie wyglądasz najgorzej. Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała cię w smokingu." Liz marszczy swój nos, próbując sobie przypomnieć.
"Masz rację, nie widziałaś. To chyba trzeci ślub na jakim jestem, ale to pierwszy raz, gdy założyłem smoking, mimo tego, że jest mój – Isabel nalegała na jego kupno, kiedy wychodziła za mąż."
Chichocze słysząc mój lekko rozdrażniony głos. "Oj, ty mój biedaczku. A jak tam twój stolik? Próbowałam posadzić cię z ludźmi, o których przynajmniej słyszałeś."
"W porządku. Chyba zdążyli się już upić. Dziewczyna w ciemno-różowej sukience – Beky? – jeszcze nigdy wcześniej się nie upiła, więc pozostali nabijali się z niej i pstrykali zdjęcia. Robiło się coraz ciekawiej." Daję jej wymijającą odpowiedź. Lepiej, gdy siedzę z ludźmi, których nie znam, bo żadne z nich nie potrafi dostrzec, co kryje się za murem, w przeciwieństwie do Marii, Alexa, czy Kylea. Nie żebym spędził z nimi wiele czasu, ale wystarczająco, by poznali mnie lepiej. "Twój tata też jest podchmielony."
"Wiem" Liz przewraca oczami, ale jej uśmiech nie znika. "Powiedział, że sobie zasłużył i tak jest w istocie. Mama też dobrze się bawi. To miłe."
"Tak." Nic więcej nie przychodzi mi na myśl. Zdaje się, że Liz również straciła wątek.
Nie rozpoznaję piosenki, którą właśnie grają, ani nie staram się zapamiętać jej słów. Nie chcę znać jej tytułu. Nie chcę słuchać jej w radio wracając do domu i rozpamiętując ten moment. Gdy mam na sobie smoking tuląc w ramionach Liz w białej sukni. Jej dłoń zdobi obrączka z białego złota.
Podczas, gdy moja jest naga.
Coś sobie uświadomiłem siedząc w kościele tego popołudnia. W tym życiu znam Liz dłużej i wiem o niej o wiele więcej niż w poprzednim. I gdzieś podczas tych wszystkich lat, granice się zatarły. Nie ma już "mojej Liz" i "tej Liz". Jest tylko Liz Parker, moja najlepsza przyjaciółka i jakkolwiek me serce płacze nie mam do niej pretensji. Jest tym, kim miała zostać – nie wyłączając jej nowej roli, jako czyjejś małżonki.
Ta myśl pozwoliła mi przetrwać pozostałą część ceremonii i długie godziny po jej zakończeniu. Dzięki niej jakoś się trzymam, podczas gdy moje ciało, nie zważając na umysł pragnie zabrać gdzieś Liz, gdzie będzie należeć do mnie.
Liz nie należy do mnie.
Cisza zaczyna stawać się nieznośna, aż do momentu, kiedy przerywa ją Dan klepiąc mnie po ramieniu. "Cześć Max. Witaj kochanie." Odsuwam się opuszczając ręce, podczas gdy on nachyla się całując Liz. Wytrzymam, widziałem ich już dzisiaj całujących się setki razy. Do końca życia znienawidzę dźwięk stukających się kieliszków. "Ben musi już wracać, nie udało mu się kupić biletów na późniejszy lot. Nie przeszkadzajcie sobie. Pójdę go odprowadzić."
"Jesteś pewien?" pyta, jej dłoń spoczywa na jego szyi.
"Tak. Jak wrócę nie unikniesz odbijanego." Dan puszcza do mnie oko. "Zaopiekuj się moją dziewczynką, Max."
Ponownie całuje Liz, a potem przyprawia mnie o zawał serca całując mój policzek. Stoję wpatrując się w niego, gdy odchodzi, a Liz zaczyna chichotać. "Na pewno przekonał już twojego ojca, a może potrzeba czegoś więcej?"
"Stara się być otwartym i wolnym od uprzedzeń," szczerzy się.
"A-chaa. Wiesz, że wkrótce może się wydać, że nie chowam się już przed nikim w szafie?" Kręcę głową, podczas gdy kontynuujemy taniec.
"Hmm, a czemu? Ponieważ ty i Michael nie stanowicie już tematu?" Liz trzepota rzęsami, a ja się śmieję.
"Coś w tym rodzaju. Raczej dlatego, że Michael w końcu się zaangażował. Tak sądzę. Jeszcze o tym nie mówi, ale to widać."
"Naprawdę? Z kim? Dlaczego nic ci nie powiedział?" Jest naprawdę podekscytowana, pomimo tego, że w ciągu tych wszystkich lat zamieniła z Michaelem tylko kilka słów – wyłączając zamówienia w Crashdown z okresu szkoły średniej.
Wzdycham. "Odpowiedzią na oba pytania jest Isabel."
"Wow! Co skłania cię do myślenia, że są razem?"
"Drobiazgi. Pewna łagodność w ich wzajemnym zachowaniu. Jestem prawie pewien, że przynajmniej raz przeszkodziłem im w czymś – fizycznym, – kiedy nacisnąłem dzwonek. Teraz staram się ich uprzedzać przed moim przybyciem."
Różne sygnały docierały do mnie od miesięcy, ale jakoś zdawałem się ich nie zauważać. Chyba nigdy nie przyszło mi do głowy, że Michael i Isabel mogą skończyć jako para, ponieważ żadne z nich nie zna naszego kosmicznego przeznaczenia. Nie wiedzą, że są hybrydami: obcych i ludzi, które narodziły się na nowo i zdecydowanie nie mają pojęcia o tym, iż ich poprzednicy byli parą. Wiedzą jednak, że nie są rodzeństwem. Ziarno prawdy musiało zostać zasiane, kiedy zbadaliśmy naszą krew przy pomocy sprzętu z UFO Center odkrywając fakty, o których ja już wiedziałem: że tylko ja i Iz jesteśmy spokrewnieni.
"To chyba ma sens. Klasyczny przykład przyciągania się przeciwieństw.” Liz zastanawia się. „Czy oni wciąż drą ze sobą koty?"
"O tak. Ale coś mi się zdaje, że ich kłótnie kończą się nieco inaczej, gdy mnie nie ma w pobliżu."
"Czyli raczej nie skaczą sobie do gardeł, kiedy są sami."
"Właśnie."
Uśmiecha się. "Myślę, że to wspaniale! Oboje zasługują na to by być szczęśliwi. A jak ty się z tym czujesz?"
"Nadal trochę dziwnie, ale przyzwyczajam się do tego. Nie chodzi przecież o to, że oboje potrzebują mojej zgody by móc się zaangażować."
"Prawda." Liz znowu chichocze. "Kiedy to się wyda, Max, staniesz się bohaterem tragicznym."
"Co? A niby, dlaczego?" Pogubiłem się.
"No, więc powszechnie wiadomo, że Michael gra na dwa fronty, wiedziałeś o tym? Teraz to będzie wyglądało, jakby on w końcu zdecydował, którą ścieżką podążyć i że przez te wszystkie lata umawiał się nie z tym Evansem. A co za tym idzie, że ty pozostałeś na drodze sam, jak palec." Wydaje się być rozbawiona swoim, jakże prawdopodobnym scenariuszem.
"Nie dobij mnie,” jęczę, na co Liz zaczyna się śmiać. "A skoro jesteśmy przy temacie mojej siostry, prosiła bym ci przekazał, że bardzo podoba jej się twoja suknia. Pokazywałem jej fotografie."
"Wow, Elle MacPherson z West Roswell High doceniła dobry smak Liz Parker, jeśli chodzi o ubrania! Nigdy bym nie przypuszczała." Mruga. "Proszę, podziękuj jej ode mnie."
"Na pewno." Tematy do rozmów wyczerpały się, więc kontynuujemy taniec. W końcu Liz bierze głęboki oddech i spogląda na mnie z powagą.
"Max, chcę ci podziękować, za to, że dziś przyszedłeś. To naprawdę wiele dla mnie znaczy, to że jesteś tutaj. Wiem, że to musi być-"
"Proszę bardzo," przerywam jej. Nie przeprowadzimy rozmowy na temat tego, co czuję. Szczerze mówiąc, wolałbym raczej wrócić do pokoju Pierce'a. On przynajmniej był nieskomplikowanym, czystym złem i nigdy nie sięgnął mojej duszy.
"Ale Max – "
"Liz. Odpuść, proszę." Liz wycofuje się słysząc, jak mój głos się łamie.
"Dobrze. Po prostu dziękuję."
"Właśnie, dzięki Max," radosny głos Dana ponownie wdziera się między nas; wypuszczam ją. Obejmuje Liz uśmiechając się do mnie. "Nie wiem, ile problemów mieliście z Liz by to wszystko przygotować, więc tym bardziej to doceniam."
"Nie ma sprawy," bełkotam.
"Nie doceniasz się chłopie! Jesteś dobrym przyjacielem dla Lizzie i mam nadzieję, że i my poznamy się lepiej." Jest całkowicie szczery, a ja tak chciałbym go nienawidzić. Chciałbym patrzeć na niego z całkowitą pogardą, albo jakkolwiek, byle równie negatywnie, ale nie mogę. Jest naprawdę miłym facetem, a sposób, w jaki promienieje, kiedy widzi Liz, doskonale o tym świadczy.
Mimo to naprawdę, naprawdę wolałbym, by nie nazywał jej Lizzie w mojej obecności.
Próbuję dokopać się do swojego uśmiechu. "Ale pamiętaj, że pomagam tylko ten jeden raz."
Dan śmieje się klepiąc mnie po ramieniu, ale Liz mruga powoli doskonale rozumiejąc, ukryte znaczenie tych słów. Jeśli jej małżeństwo z Danem się nie ułoży, nie będę mógł jej pomóc w przygotowaniach do następnego, kiedy zakocha się ponownie. Po prostu nie mam w sobie tyle siły.
"Więc... Teraz idziemy rzucać bukietem i podwiązką. Wiem, że jesteś samotny, Max, dlatego spodziewam się zobaczyć cię na parkiecie.” Puszcza do mnie oko i odprowadza Liz na miejsce. Liz rzuca mi ostatnie, przepraszające spojrzenie, ale ja kręcę głową posyłając jej uśmiech, co sprawia, że się rozluźnia.
Becky łapie bukiet, co jest delikatnie mówiąc zaskakujące skoro ma pewne trudności z utrzymaniem równowagi. Ale uśmiecha się wyraźnie zadowolona, a policzki chłopaka, z którym przyszła nabierają koloru jej sukienki, więc to chyba dobrze. Potem nadchodzi nasza kolej i wychodzę na parkiet z pozostałymi mężczyznami bez pary.
Minęło już wiele lat, odkąd marzyłem by podłoga zapadła się połykając mnie całego, ale życie zdaje się odkładać najdotkliwsze tortury aż do czasu, gdy uzna ich wykorzystanie za najbardziej przydatne. Jak w momencie kiedy mąż i żona zostają przyłapani na gorącym uczynku, w jakimś publicznym miejscu – czuję, na sobie wzrok innych. Chcę spojrzeć w przeciwnym kierunku, ale najwyraźniej mnie sparaliżowało.
Gumka strzela na tyle głośno, by zagłuszyć piosenkę Davida Rosea – 'Striptizer', – mówiącą o zdejmowaniu ubrania, podczas gdy większość ludzi pewnie i tak nie zna ani jej tytułu, ani wykonawcy. Większość ludzi nie dzieliła jednak komputera z Michaelem.
Mężczyzna stojący obok szturcha mnie łokciem komentując i śmiejąc się głośno, kiedy spostrzegam, że niebieska podwiązka leci prosto w moim kierunku. Nie chcę jej w moim pobliżu, ale najwyraźniej tutaj wyląduje. Zastanawiam się, jak niegrzeczne by się to okazało, gdybym się uchylił?
Mój oddech zamiera, gdy niespodziewanie mała postać potyka się, uderzając wyciągniętymi rękoma w mój brzuch. Patrzę w dół, na śmiejącego się Charliego. O mój Boże, wygląda zupełnie, jak Alex, gdy tak się szczerzy. Ja również się uśmiecham nie mogąc nic na to poradzić, a potem schylam się by go podnieść. Akurat by złapał podwiązkę, ku jego wielkiej uciesze.
Pada wiele sprośnych dowcipów na temat tego skradzionego uścisku, ale kilku mężczyzn mierzwi chłopcu włosy, co sprawia, że jest wniebowzięty, czując się naprawdę dorosłym, kiedy ktoś nosi go na ramionach. Kątem oka dostrzegam, jak Liz i Dan śmieją się z tego zdarzenia. Mimo wszystko, chyba dobrze się stało, że podłoga trwała niewzruszona.
Kilka filiżanek kawy później i kto zliczy, ile przeprowadzonych, nieznośnie uprzejmych rozmów z ludźmi, których nie znam, Alex przysiada się do mnie. Stoliki okrążające mój już dawno nie są zajęte. Muszę wyglądać żałośnie zajmując jedno z pustych miejsc.
"Dzięki Max. Dzięki tobie było wspaniale."
"Nie ma sprawy, Alex. Z pewnością nie miałbym żadnego użytku z podwiązki." To okazuje się brzmieć nieco bardziej gorzko, niż miałem na myśli, więc Alex mi się przygląda.
"Jak się trzymasz?"
Odwracam wzrok by spotkać jego, w którym dostrzegam coś, czego nigdy bym nie podejrzewał: współczucie. Staram się być mniej więcej szczery. "Miewałem lepsze dni."
Alex potakuje, jego usta wykrzywia lekki grymas. "W to nie wątpię. Wiesz, Maria powiedziała mi o waszej rozmowie. Zdecydowała, że mimo wszystko nie jesteś wcieleniem zła."
To wzbudza mój śmiech. "Co sprawia, że jest tego taka pewna?"
"Max, dlaczego się nie sprzeciwiłeś?"
Zmiana tematu jest tak nagła, że mówię prawdę. "Nie zniósłbym zranienia Liz w przerażający sposób, w jaki mógłbym, gdybyśmy byli kimś więcej niż tylko przyjaciółmi."
"Więc zdecydowałeś, że może przeżyć swoje życie bez ciebie." Brzmi to raczej, jak pytanie, a ja czuję, że muszę mu to wyjaśnić.
"Alex, spójrz na nią. Dziś promienieje. Jest taka szczęśliwa." Smutna tęsknota wdziera się do mojego tonu, niezależnie ode mnie. "Nie mogę jej tego dać."
Prycha. "O tak, Liz jest szczęśliwa. Gwarantuję ci to. Ale nie promienieje."
"O czym ty mówisz?"
Alex pochyla się wyglądając poważniej. "Pamiętasz, gdy wysłałeś Liz kopię swojej ostatniej książki?"
"Już ją dostała? Nie wiedziałem; mój agent dopiero mi ją przysłał."
"Tak, dostała ją dwa tygodnie temu. Pamiętasz dedykację?"
Jest wyryta w mojej duszy. Dla mojej inspiracji. Po wyrazie twarzy Alexa widzę, że wie, iż słowa te odnoszą się do Liz. "Oczywiście".
"Nie wiedziała o niej wcześniej, prawda?"
"Nie." Przeczę głową. Długo rozmyślałem nad tym, co zawrzeć w tej dedykacji – o wiele dłużej niż nad słowami rozpoczynającymi pierwszy rozdział. "Powiedziałem jedynie Liz, żeby ją przeczytała nie mówiąc, czego dotyczy."
Alex przygląda mi się uważnie, a ja nie mogę odwrócić wzroku. Nigdy wcześniej nie zauważyłem, że jego oczy też są zielone, aczkolwiek ciemniejsze niż niemal piwne Marii. "Byłem u Liz w dniu, w którym dostarczono książkę. Obserwowałem, jak odpakowywała przesyłkę – najwyraźniej rozpoznała adres nadawcy. Z niespotykaną ostrożnością otwierała książkę by nie zniszczyć grzbietu, ani okładki, aż przerzuciła kartki do pożądanej strony. A kiedy przeczytała te słowa, Max... wtedy Liz promieniała. Dzisiaj wygląda pięknie, ale gdy otrzymała od ciebie ten prezent, zdawała się lśnić, jak nigdy dotąd."
"O Boże." Ledwo udaje mi się wyszeptać. "Mówisz poważnie".
"Bardzo." Przerywa na chwilę; muszę wyglądać na chorego. "Max, wiem, co czujesz do Liz. Maria... jest bardzo lojalna, czasem nawet ślepo; nigdy nie dostrzegła wśród jej protestów, co Liz czuje do ciebie. Ale ja widzę. Wiem, jak bardzo jej na tobie zależy i wiem, że... hmm jestem pewien, że nie muszę ci tego tłumaczyć, prawda? Więc wiedząc to wszystko, czego niezdolny jestem pojąć, widzę, dlaczego tak bardzo boisz się z nią związać. Ale rozumiesz też, że nalegając na pozostanie jedynie przyjaciółmi, bardzo ją zraniłeś."
"Wiem to, ale..." nie mogę przeniknąć tego, co mówi. Spojrzeć na znaczenie tych słów. Tak długo się oszukiwałem. Za długo, bo teraz jest już za późno. Wszystkie możliwości już wyparowały, poza ścieżką, którą obrałem wiele lat temu.
"Ale, co?" Namawia.
"Alex, ja-" waham się; ile mogę mu powiedzieć? Bo jakoś muszę mu to wytłumaczyć, a nie chcę go okłamywać. Przecież jestem winny jego śmierci. Próbuję sklecić swoje myśli. Nie ważne jak na to spojrzeć, będzie to wymagało trochę wiary z jego strony i wysiłku, póki nie skończę.
"Słucham, Max." Uśmiech sprawia, że zmarszczki wokoło jego oczu się pogłębiają. "Jestem pewien, iż ci, którzy mnie tutaj nie znają myślą, że się do ciebie przystawiam, ale zamierzam podjąć to ryzyko i cię wysłuchać."
To zasługuje na mój krótki śmiech; potakuję. "Więc mnie wysłuchaj, okej? Nie osądzaj, po prostu słuchaj." Biorę głęboki oddech, kiedy pomruk Alexa daje znak, że się zgadza.
"Co by było, gdybyś miał możliwość – niezaprzeczalnie pewną możliwość – poznania ścieżek, którymi może podążyć przyszłość? A co, gdyby wszystkie one dotyczyły... dotyczyły więzi między tobą i osobą którą kochasz, ale kończyły się śmiercią? A co, gdyby istniały jednak drogi, na których dwoje nie było razem, a które prowadziły przez długie życie? Nawet, jeśli ich losy nie potoczyłyby się tak, jak to przewidziałeś, czy mimo wszystko nie lepiej wybrać życie?" Niemal błagam go o to zapewnienie.
Jego powieki rozszerzają się i mrużą na zmianę podczas mojej przemowy, a teraz rozciera skronie kciukiem i palcem wskazującym pochylając się ku mnie. "Zgaduję, że nie powinienem pytać o te niezaprzeczalne metody przewidywania przyszłości, więc nie będę. Jeśli chodzi o ciebie, to jak widzę wszystko, co powiedziałeś jest prawdą, więc po prostu zacznę od tego momentu.” Wzdycha ciężko. „Jezu, Max, czemu nie wybierzesz trudniejszej ścieżki!"
"Nigdy nie miałem wyboru, Alex. Romantyczny związek ze mną naraziłby Liz na niebezpieczeństwo. Masz rację, nie mogę zdradzić ci szczegółów, ale proszę zaufaj mi."
"Nie podważam twojej szczerości, Max. Jedynie zdrowy rozsądek," żartuje. Z lekką drwiną wzruszam ramionami, a on uśmiecha się nieco. "Myślę – jeśli to prawda – myślę, że najprawdopodobniej robisz dobrze trzymając się z dala od Liz. Albo jak wolisz, nie angażując się w związek z nią. Myślę też, że to nie do końca fair podejmować taką decyzję bez niej, ale rozumiem, dlaczego to robisz. Najprawdopodobniej porzuciłaby bezpieczeństwo byle tylko móc być z tobą, co zniszczyłoby cel twojej znajomości przyszłych wydarzeń."
Zamykam oczy przełykając z ulgą. Zrozumiał. Nawet z niemożnością poznania szczegółów i poczuciem niedorzeczności, Alex Whitman rozumie powody moich działań. Ale ulga przemija, gdy kontynuuje.
"A teraz chcę byś mnie wysłuchał, Max. Liz jest jednym z moich najlepszych przyjaciół od podstawówki. Dużo zainwestowałem w jej szczęście. Dlatego w zamian za akceptację twojego jako takiego wytłumaczenia, chcę byś mi coś przyrzekł."
"Co tylko zechcesz," mówię pospiesznie.
Unosi brew. "Jeśli coś się wydarzy i Liz skończy jako rozwódka, chcę byś powiedział jej prawdę. Całą, a nie tylko strzępy informacji, które zdradziłeś mnie. Zrobisz to?"
"Alex, oni właśnie się pobrali! Dlaczego w ogóle wspominasz o rozwodzie?" Gram na zwłokę i oboje to wiemy, niemniej jednak to ważne pytanie.
"Kocham swoją żonę, Max. Ja i Sarah mamy wspaniałe życie. Charlie jest błogosławieństwem, za które dziękuję każdego dnia, jaki i fakt, że Sarah znów jest w ciąży." Rzuca pełne miłości spojrzenie w kierunku jego żony, która rozmawia z matką Liz. Sarah macha do niego, a on odwzajemnia ten gest, po czym odwraca się do mnie. "Jak mówiłem, kocham ją i jestem szczęśliwy, ale... czyż nie zawsze istnieje jakieś 'ale'?"
"Gratulacje," mówię, kiedy Alex milknie, co wywołuje jego uśmiech.
"Dziękuję. Chodzi o to, Max, że jakkolwiek bardzo kocham życie, które razem wiedziemy – w każdym tego słowa znaczeniu, – wciąż czegoś mi brakuje w naszym związku. Jesteśmy mężem i żoną, Max, ale Sarah nie jest miłością mojego życia. Nie tak, jak Liz jest dla ciebie. Ani też ty dla niej. Ja jestem zadowolony ze swojego życia, ale nie wiem, czy Liz również będzie. Ona tak silnie kocha. Niemal za mocno. Wiesz, co mam na myśli."
Potakuję powoli; wiem. Miłość Liz jest niezłomna. Czuję to nawet, będąc jej przyjacielem, chociaż w inny sposób niż jako jej – kto? Chłopak? Jakież niekonsekwentne słowo by opisać to, co czuliśmy w tamtym życiu.
"Zrobisz to?" Alex pyta ponownie. Patrzy gdzieś poza mnie i wiem, że wypatruje swojej przyjaciółki. Ale nie mogę się na to zgodzić. Nie mogę.
"Tak." Tym razem przemawia moje serce. Nie chciałem tego powiedzieć, ale też nie cofnę tych słów.
"Dziękuję," mówi wprost. Podaje mi dłoń, którą ściskam, przypieczętowując obietnicę. Potem Alex wstaje i kieruje się w stronę swojej ciężarnej żony, obejmując ją ramieniem. Słyszę, jak oboje się śmieją, z powodu czegoś, co powiedziała Nancy Parker.
A ja nadal tu siedzę, całkiem sam, trzymając zimną już kawę, drżącymi od rozmyślania nad konsekwencjami tych słów dłońmi.
Zastanawiając się, czy kiedykolwiek w ogóle uda mi się dokonać wyboru.
C.D.N.