2.
Szkoła mieściła się w wysokim wieżowcu razem z kilkoma innymi instytucjami edukacyjnymi. Ze względu na przynależność do zespołu, od uczniów wciąż wymagano noszenia mundurków, nie było to jednak bardzo rygorystycznie przestrzegane. Należało po prostu nosić odpowiednie barwy.
Hol wyglądał imponująco, ale już piętra zajmowane przez szkolne sale wyglądały bardziej swojsko, podobnie jak sekretariat, z którego właśnie wychodziła. Jej plan zajęć mógł rozzłościć nawet świętego. Mnóstwo okienek.
Do oprowadzenia po labiryncie i towarzystwa na dzisiejszy dzień wyznaczono jej Isabellę, blondynkę o wprost zachwycającej urodzie. Nosiła mundurkową spódniczkę, skróconą do absolutnego minimum i wydekoltowany sweterek. Wyglądała po prostu świetnie. Jedyną jej wadą był nadmierny potok słów. Komentowała wiele rzeczy. Zawsze miała coś do powiedzenia o osobie, którą mijały.
Jej jasne loki falowały wokół głowy, kiedy tak przemierzały korytarz. Ludzie rozstępowali się na boki, widząc Isabellę. Widać, że była popularna.
— W typie Maxa... – pomyślała o niej, podchodząc do swojej szafki – Wygląda jak laleczka, a silniejsza i bardziej przebojowa niż 90% facetów.
— Cześć! – do Is podeszło kilka koleżanek.
Pogawędka trwała w najlepsze, kiedy Liz poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba. Ten zapach... wywołujący znajome ściskanie w żołądku. Dwa lata wyjęte z życiorysu, kiedy zastanawiała się, co by było, gdyby nie tamten letni wieczór.... gdyby jej młodszy brat się nie zabił w wyścigu, a ona przez to nie naćpała się. Gdyby Rath nie wziął jeszcze więcej niż ona. Gdyby...
Odwróciła się i napotkała zimne spojrzenie. Nikt inny, kto nie znał go tak dobrze, pomyślałby, że wyraża zimną, zaciekłą nienawiść. Ciemne oczy patrzyły wrogo, jednocześnie lustrując ją od góry do dołu, z ciekawością i zainteresowaniem, jakie może okazać jedynie mężczyzna kobiecie. Za iskrą wrogości kryło się zaskoczenie... i nieme pytanie.
Zmieniła się.
Straciła bez wątpienia na wadze. Miękkie loki ściągała w bliżej nieokreślony węzeł. Gdzieś się zapodziało złote spojrzenie i charakterystyczny drwiący, "diabelski". Uśmieszek, jaki często gościł na jej ustach.
Jednak delikatną, jasną skórę pokrywał perfekcyjny makijaż, który zniekształcał optycznie przepiękne rysy twarzy i tworzył nieciekawą wizję, wręcz "niewartą zawieszenia oka".
Amon coś ukrywała.
Początkowe przerażenie nieprzewidywanym spotkaniem ustąpiło gwałtownemu zaniepokojeniu. Była cieniem samej siebie. Chciał zaciągnąć ją do ciemnego kąta i sprać za to, że doprowadziła się do takiego stanu.
Ale przecież nie mógł. Powiedziała wyraźnie, co sądzi o ich dalszych kontaktach... cały szpital ją słyszał.
A półtora metra za nią stała Isabella i nawijała coś do psiapsiółek. Cholera! Że też musiał przygruchać sobie taką paplającą idiotkę.
Stosuj się do zasad grupy! – brzmiała druga zasada, którą się kierował. Zasada, którą Liz wbiła mu do głowy niemal siłą.
— Cześć! – powiedział na pozór spokojnie do swojej dziewczyny.
Głosy przyjaciółek gwałtownie ucichły. Wszystkie bez wyjątku wpatrywały się w coś za jej plecami. Zirytowana Is odwróciła się natychmiast i zdębiała.
Jej facet wpatrywał się z wręcz namacalnym zachwytem, pomieszanym z czymś w rodzaju nienawiści w tę nową dziewczynę.
Stali, patrząc się na siebie, niepomni niczego...
Sapnęła ze złości, wyminęła dziewczynę i zdecydowanym ruchem objęła swojego faceta. Niech dziewczyna wie, gdzie jest jej miejsce.
— Cześć! – mruknął z niechęcią, ale spokojnie.
— Kochanie, przedstawiam ci...
Nie zdążyła dokończyć zdania. Nowa po prostu zatrzasnęła drzwiczki szafki, obróciła się na pięcie, chcąc odejść.
— Amon... – chwycił ją za ramię, nie zwracając uwagi na przyczepiającą się własną dziewczynę. Utkwił spojrzenie w kimś, kogo nie widział prawie dwa lata... poza postacią ukrytą pod kaskiem.
— Mam na imię Liz! – rzuciła chłodno i wyrwała rękę z uścisku, nie odwracając się. Chwilę później zniknęła w tłumie na ruchomych schodach.
Isabella odwróciła się wściekła.
— Później się z tobą rozliczę. – warknęła i demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami.
Gwar studenckiej stołówki mieszał się z dźwiękami czegoś płynącego z głośniku; w założeniu mającego przypominać muzykę. Dochodziła druga po południu i w Eurece panował nieopisany tłok. Uniwersytet skupiał zaledwie dwadzieścia tysięcy dziennych studentów, z czego większość o tej porze albo miała zajęcia, albo wolała jeść w bardziej zacisznym miejscu. Nie bez znaczenia był również fakt, że niektórzy uczniowie liceum wpadali, by poudawać mądrzejszych niż są w rzeczywistości, powagarować albo spotkać się ze starszą sympatią... tak więc towarzystwo było bardzo mieszane.
Michael siedział przy oszklonej ścianie nad niemal opróżnionym półlitrowym kubłem po coli i ledwo tkniętym cheeseburgerem. Patrzył się ponuro przed siebie, nie zwracając uwagi na nic. Wspominał ich ostatnią rozmowę półtora roku temu. Słowami, które padły wówczas miedzy nimi, można by obdzielić kilka wojen lokalnych gangów. A teraz, niczym duch, powróciła, by dręczyć go do granic możliwości.
W życiu nie żałował niczego ani nikogo. Tylko jednej rzeczy. Tamtej rozmowy.
Jego obawy zmaterializowały się w postaci Amon. Jeśli tu się uczyła, to z pewnością nie unikną zupełnie "wpadania" na siebie. Zresztą... co on plecie... chciał ją widzieć. Marzył o niej na jawie i w snach.
Przypomniał sobie, jak wyglądała. Sztukę kamuflażu opanowała doskonale, niejednego mogła zwieść swoim strojem i zachowaniem.
Wyglądała, jakby wciąż się nie otrząsnęła. Ale w jej spojrzeniu, kiedy odchodziła korytarzem było coś ulotnego, trudnego do uchwycenia. Myślał, że się przewidział...
— Yo, Michael! – naprzeciwko usiadł jego kumpel Stone, jeden z wielu, którzy po odejściu królowej z klubu przenieśli się do Wielkiego Miasta. Pochylił się i konspiracyjnym, teatralnym szeptem wydusił:
— Słuchaj, w życiu nie uwierzysz mi na słowo... ale i tak ją zobaczysz. Nie, to nie kolejna laska...
Michael "Rath" odstawił kubek na stół i przerwał ten cyrk:
— Widziałem ją.
Ręka Stone'a zawisła w powietrzu. Gapił się z otwartymi ustami, usiłując przetrawić tę sensacyjna wiadomość.
— Widziałeś ją? – niemal wrzasnął, skupiając na sobie zainteresowanie sąsiadów.
W odpowiedzi otrzymał ponure spojrzenie.
— No nie, chłopie... Coś ty zbajerował, że tak się pokłóciliście? Szkoda jedynej prawdziwej przyjaźni w klubie.
Chłopak jedynie wzruszył ramionami, rozglądając się uważnie po zatłoczonym pomieszczeniu. Dostrzegł Daredewilla, Candy i kilku innych, rozprawiających z wielkim wzburzeniem/ożywieniem w kolejce po papu.
Isabella stała dwie osoby dalej i niemożliwością było, by nie usłyszała tej rozmowy. Dzisiejszy dzień powinien przejść do historii jako Dzień Pomyłek. Kumple zaś mieli niewyparzony język. Pewnie właśnie roztrząsali, czemu dwa lata temu wszystko runęło.
Skubnął cheeseburgera. Zimny, z nadmiarem sosu majonezowego smakował po prostu obrzydliwie.
— Złamałem zasady.
Stone roześmiał się ubawiony, jakby usłyszał dowcip stulecia.
— I o to była awantura na cały stan? Nie chrzań. Tobie puszczała płazem praktycznie każde przewinienie. Nie miała przecież zamiaru uczyć od zera jakiegoś palanta, który nie ma pojęcia o rzeczy. Poza tym... prowadziła twój rejestr.
— Złamałem... nasze prywatne zasady.
Każdy w klubie wiedział, jak Rath był zadurzony w szefowej, chociaż rzadko w gruncie rzeczy było to widać. Liz "Amon" była królową Miami, z czasem też królową całej Florydy. Dystansowała każdego. Nie było na nią i jej błękitną maszynę silnych.
Rządziła przez cztery lata, dopóki w dość podejrzanych okolicznościach w wyścigu nie zginął jej młodszy brat, którego sama wciągnęła w środowisko. Amon i Rath zniknęli w dniu pogrzebu. Klub, do którego należał drugi ścigający się, jeszcze tego samego wieczora eksplodował. Znaleziono jedynie szczątki błękitnej maszyny, która z wielkim hukiem uderzyła w generator przy budynku, powodując "małe spięcie". Ogień rozprzestrzenił się błyskawicznie i dotarł do zapasowego zbiornika paliwa. Po klubie zostały marne resztki.
Taaa... jeśli ktoś to zrobił, to jedynie Amon. Cały stan wiedział, że tylko ona jest w stanie jedną ewolucją posłać rozpędzony motor z pobliskiego mostu z taką precyzją i samej ujść cało. Robiła już takie rzeczy... może nie na skalę mostu w okolicy klubu Evansa – wielkiego mostu Kolumba, ale kiedy odbijała jej szajba... nawet Freud jej nie dorównywał.
— Czyżbyś nie podwiózł jej z mostu Kolumba?
Nie odpowiedział.
Nigdy nie policzył, ile szmalu i wysiłku kosztowało go przypomnienie sobie chociaż skrawka z wydarzeń tego wieczora... i kilku następnych. Psychiatrzy byli bezradni. Prochy zrobiły swoje. Ostatnie co pamiętał, to jak przechylał się przez barierkę chcąc sprawdzić, czy dobrze zeskoczyła i runął głową w dół. Samą ewolucję, której wykonania była tak pewna, pamiętał przez mgłę... zrobiła ją perfekcyjnie. Zdecydowanie nadawała się do pokazania w Matriksie... Aż szkoda, że nie miał kamery. Bracia Wachowscy byliby zachwyceni.
A kiedy kilka tygodni później dowiedział się, co wówczas się wydarzyło, kompletnie pokpił sprawę. Nie dopilnował jej. Znał jej "rodzinę" i jej własne przekonania. Dziecko? W wieku 17 lat? Schrzaniona aborcja i wylądowała na wiele miesięcy w szpitalu.
Bo nie chciała urodzić jego dziecka. Bo przeżyła swój pierwszy raz naćpana do tego stopnia, że spojrzała na niego łaskawszym wzrokiem. On sam nie był lepszy. Uganiał się za nią lata, a kiedy miał możliwość... Kompletny palant. Kretyn. A na końcu zachował się jak świnia, zostawiając ją na pastwę "troskliwego" tatusia.
— Hej, stary, nie przejmuj się tak bardzo. To w końcu tylko...
— Królowa. – dokończył Jake Sanders, podchodząc do stolika i rechocząc cicho – Ciekawe, czy się jeszcze ściga?
Michael spojrzał na niego jak na kompletnego wariata. Co by powiedział, że był na każdym jej wyścigu przez ostatnie półtora roku i nikt o tym nie wiedział?
Jego kumpel również wiedział więcej, niż było widać.
— A jak myślisz, z czego sfinansowała rozwód sędziego? – Stone zarechotał w tym samym stylu, widząc minę kolesia. Wciąż bezwzględnie wierzył, że królowa jest najlepsza. Nie była to bynajmniej ślepa wiara czy solidarność klubowa. Widział, jak szaleje, jak się wścieka i jak uczy Ratha. Była najlepszym kierowcą, jakiego w życiu spotkał i pewnie nigdy nie spotka! – Według niektórych szacunków w ciągu ostatniego półrocza wygrała od 50 do 80 patyków.
Brwi Sandersa powędrowały w górę w niedowierzaniu.
— Spora różnica w szacunkach.
— Jasne. Myślisz, że Stolica przyznałaby się, że została pokonana przez osiemnastoletniego bachora? – uśmiechnął się złośliwie – Półtora roku temu, nielegalnie, na jakiejś zapadłej farmie na południe od Richmond, na dwa dystanse. Candy twierdzi, że postawiła co najmniej trzydzieści.
Szczęka Sandersa powędrowała w dół.
— Jest wciąż aktywna?
— Ha... w różnych miejscach Stanów. Na jakiś czas zniknęła nie wiadomo gdzie, ale jak wróciła, mówili już tylko o rozwodzie Nicholasa i Vivien i alkoholu...
— Co ona tu robi?
— Kto to wie? – spytał sentencjonalnie. Zmrużył oczy i przyjrzał się Rathowi. Mógł założyć się o barwy klubowe, że wiedział, gdzie przebywała... i to go przyprawia o wrzody żołądka. Facet miał wyrzuty sumienia!
To musiało być coś więcej niż złamanie zasad.