hotaru

Nie z tej bajki (1)

Wersja do druku Następna część

Nie z tej bajki
Pary: Max/Liz. Trochę Michael/Liz.
Uwagi: Opowieść początkowo była "opowieścią nie o Roswell". I nadal jest. Leżała sobie spokojnie na dysku od poprzedniej jesieni, ponieważ nie miałam do niej weny... przeczytałam niedawno i postanowiłam kontynuować z wątkiem Roswellowskim.
Nie ma tu obcych, Antaru, biegających galaretek ani królewskiego czy politycznego zamieszania. Przez początkowe rozdziały zmieniłam jedynie wygląd głównych bohaterów oraz ich imiona. Pseudonimy pozostawiłam jednak te same. Historia będzie rozwijać się zgodnie z pierwszym zamysłem.
Nie z tej bajki – tytuł zawdzięczam Nan. Początkowo jeszcze jedno opowiadanie miało nosić ten tytuł, ale po przeczytaniu oryginalnej historii pomyślałam, że pasuje do tej gorzko-słodkiej historii.
Spoilery: brak.
Streszczenie: Siedemnastoletnia Liz "Amon" była szefową największego klubu Florydy i niekwestionowaną królową nielegalnych wyścigów... Do czasu śmierci swojego młodszego brata, która spowodowała kolejne tragedie i w ostateczności rozpad gangu. Teraz jednak, po dwóch latach, Amon przyjeżdża do Nowego Jorku zaleczyć swoje rany... i zemścić się.

Ostrzeżenie: to opowiadanie zmierza w stronę NC-17, zarówno ze względu na język, jak i ukazane sceny.


1.
Dźwięk był irytujący i natarczywy.
Pojawił się jak zwykle w tym samym momencie. W tej samej sekundzie. W tym samym ujęciu przeklętego snu, dręczącego ją od długiego czasu. Sięgnęła dłonią, by go wyłączyć. Nieostrożny, nagły ruch spowodował jednak, że ręka znieruchomiała i opadła bezwładna na poduszkę.
Kontuzja.
Otworzyła zrezygnowana oczy. Paskudne zażółcenia na suficie odbijały światło neonów.
Neony?
No tak.
Była w Nowym Jorku, nie w Miami. I było popołudnie, nie rano.
Usiadła na łóżku. Wciąż była w ubraniu, w którym rano naprawiała uszkodzenia w elektronice.
Budzik wyłączył się automatycznie. Potrząsnęła głową, odpędzając resztki snu. Zwlokła się z łóżka i omijając stojące wszędzie pudła udała się na poszukiwanie łazienki... o ile była w stanie cokolwiek rozróżnić w kolorowych plamach, jakie wirowały przed jej oczyma.

— Kochanie, czy to brzęczące coś... – jej matka zatrzymała się w progu. Jak zwykle rano nie pukała, bo i tak wiedziała, że to nie dotrze do córki. Jednym spojrzeniem ogarnęła wciąż nie rozpakowane pudła, jej strój, nie zmyty wczorajszy makijaż i pedantycznie poukładane na nocnej szafce części czegoś, co wyglądało na komputerowe bebechy... albo i cokolwiek do motoru. W dzisiejszych czasach trudno było cokolwiek rozróżnić. – Masz dwie godziny. O szóstej muszę wyjść.

— Jasne.

— Łazienka jest za tymi fioletowymi drzwiami. – dodała tonem wyjaśnienia i wykonała odwrót w stronę kuchni.
Stanęła przy kuchennym stole, kończąc wypakowywanie zakupów. Zaprogramowała mikrofalę i wstawiła dwie mrożonki. Na gotowanie zdecydowanie nie miała czasu.
Nacisnęła "start", ale maszyna ani drgnęła. Po chwili jednak coś zaskoczyło i nagle pojawił się wielki ogień.
Nie zdążyła nawet mrugnąć, drobne dłonie praktycznie natychmiast chwyciły ją za ramiona i odciągnęły na bok.

— Wszystko ok.?
Przestraszona skinęła głową. Potem popatrzyła na córkę, która zdążyła się już umyć się i przebrać w pidżamę. Długie, mokre włosy zaczesała do tyłu, przez co blizny na linii skroni i podbródka były doskonale widoczne.

— Tak. Nic mi nie jest.
Wyłączyły prąd w mieszkaniu i dziewczyna zajęła się pożarem i resztką kuchennego sprzętu.

— Co się stało? Da się to uratować?
Jej córka wzruszyła ramionami obojętnie. Jej matka uważała mikrofalę za podstawowy sprzęt w domu, ale ona... no cóż, miała swoje powody, by nie lubić pewnego rodzaju sprzętu elektronicznego.

— To przez komórkę. Musiałaś jej użyć przy włączonej fali.
Matka jęknęła. Liz tysiące razy powtarzała jej, by komórkę trzymać z dala od wszelkiego sprzętu. A z w ł a s z c z a od mikrofalówki.

— Gwarancja tego nie obejmie!

— Jutro pójdę i kupię po lekcjach nową. O pieniądze się nie martw. Najwyżej nie będę jeździła do szkoły.

— To dość daleko, kochanie.
Wzruszyła ramionami.

— To wielkie miasto. Poradzę sobie, jeśli nikt tutaj nie będzie wiedział...
Matka skapitulowała od razu. W końcu przyjechały tutaj, by się od tego całkowicie odciąć... by odciąć się od demonów przeszłości.

Kiedy tylko drzwi o szóstej po południu zamknęły się za Vivien, jej córka usiadła na podłodze, opierając się o wspomniane drzwi i spojrzała ponurym wzrokiem na mieszkanie. Była tutaj niespełna jedenaście godzin i już znienawidziła tego miejsca.
Po godzinie wstała i ubrała kurtkę. Miała już w głowie gotowy projekt, co zrobić z tą norą. Być może na następne kilka lat była tu uziemiona. Być może dzięki temu uziemieniu zerwie całkowicie z przeszłością. Być może matka uwierzy, że materiały remontowe dostarczyli na telefon...

Skończyli kwadrans po północy. Sąsiedzi uskarżający się na hałas zostali skutecznie uciszeni gotówką. Ponure dwupokojowe mieszkanie zmieniło nieco swój charakter. Podzieliła wielki pokój na dwa mniejsze, połączyła kuchnię z jednym z nich i zajęła się ścianami, które były w opłakanym stanie. Warstwa dźwiękoszczelna przykryta była cienka warstwą tynku i pomalowana na jasny kolor tak, by matka niczego nie zauważyła. Szara wykładzina, stare meble z poprzedniego domu. Śliczne żółte szafki w aneksie kuchennym nie przypominały zbytnio starych mebli. Mogła jedynie błogosławić fakt, że od wprowadzenia się, Vivien nie miała wiele czasu, by rozpakować te wszystkie kartony.
Nową kuchenkę kazała zabudować z boku, obok lodówki. Było już tradycją, że matka psuła wszystkie urządzenia kuchenne w zupełnie dziwaczny sposób, więc wolała się ubezpieczyć. Nie miała pieniędzy na ciągłe naprawianie jej nieostrożności...
Na pierwszy rzut poszły garnki, potem zastawa stołowa. Rozpakowywała wszystko metodycznie, starając się zachować porządek z dawnego domu i nie zrobić bałaganu.
Nie lubiła sprzątać, ale czasami cel uświęcał środki!
O czwartej nad ranem zachrobotał klucz w zamku. Vivien weszła do mieszkania, nie zapalając światła. Na palcach udała się w kierunku, w którym jak sądziła, była kuchnia.

— Nie musisz się wysilać. I tak nie śpię. – stwierdziła chłodno, zapalając małą lampkę i bardzo uważnie przyglądając się matce. Nie miała śladów spożycia alkoholu, ale nigdy nic nie wiadomo.
Vivien oszołomiona spoglądała na przeróbki w mieszkaniu.

— Co jest? – spytała podejrzliwie córka.

— Nic... Ślicznie urządzone. Masz znakomity gust, kochanie. Ale... powinnaś się chyba położyć, jeśli chcesz zdążyć do szkoły.
Liz wstała i poszła do swojego pokoju bez słowa. Mijając matkę wyczuła jednak zapach papierosów. Zacisnęła zęby i nic nie powiedziała.
Rzuciła się na łóżko i utkwiła wzrok w maszynie, która stała w kącie jej pokoju. Kupiła ją rok temu za pieniądze z odszkodowania po poprzednim i ze sprzedaży maszyny brata. Była jeszcze lepsza niż pierwsza dzięki własnoręcznie zrobionym przeróbkom. Nie szczędziła czasu – a miała go przez ostatnie dwa lata bardzo dużo, wysiłków ani pieniędzy, by maszyna była mocna i jak najbezpieczniejsza.
Ale i tak już nie będzie się ścigać i zakładać. Już nigdy... póki ktoś nie zapłaci na jej rany.
Drzwi uchyliły się lekko. Spojrzała zdziwiona na matkę, która przyniosła jej na tacy mocno spóźnioną kolację.
– Co to za okazja? – uniosła się na poduszkach, chłonąc zapachy. Kurczak słodko-kwaśny był jej ulubioną chińszczyzną, ale Vivien nie potrafiła go przyrządzać. To znaczyło, że kupiła gdzieś po drodze.

— Żadna. Tak sobie pomyślałam, że należy ci się jakaś rekompensata za to wszystko, za to zamieszanie ostatnich miesięcy... Przepraszam, że ci wówczas nie uwierzyłam.

— Przeprosiny przyjęte! – wzięła do ręki widelec, krzywiąc się nieznacznie. Ręka nadal szwankowała. – Jak tam pierwszy wieczór w pracy?

— Dość dobrze... Wiesz, mogę wziąć nadgodziny... – wskazała wymownie na motor, stojący dumnie w blasku nocnej lampki.
Przez ostatnie dziesięć lat wystarczająco się napatrzyła na to, czym się to stało dla jej córki. Pragnienie szybkości ciągnęło ją na niebezpieczną granicę, ale się już nie ścigała. Dzięki Bogu. Zresztą, w wielkim mieście nie bardzo jest się gdzie ścigać. Środowisko zapewne jest zdominowane przez miejscowe kluby i niechętnie będą się odnosić do lokalnej sławy Miami, jeśli zdecyduje się wychylić ze skorupy, którą się otoczyła... a to nastąpi. W to nie wątpiła. Zacznie szukać takich, jak ona.
Na moment wspomnienie zwykle radosnej twarzy Maxa, poranionej i wykrzywionej w strasznym grymasie bólu przesłoniło jej umysł. Otrząsnęła się jednak... Max nie żył, ale żyła Liz. I dla niej podjęła walkę.
No i szkoła. Nie może przecież chodzić na pieszo ani jeździć miejscową komunikacją, to zbyt niebezpieczne. Wolała nie myśleć, ile ten remont kosztował córkę. Z pewnością co najmniej kilka ważnych części i hektolitry paliwa do ukochanej maszyny. – Kuchnia to kosztowna sprawa. Nie chcę, żebyś...

— Nie przejmuj się. Sąsiadka spod 113, miła starsza pani, powiedziała, że tutaj wszyscy jeżdżą do szkoły autobusami albo chodzą na pieszo. – sięgnęła pod łóżko i wyjęła jeden z kartonów. Triumfalnie wyjęła rolki. – To Nowy Jork, nie Miami... jednak przyda mi się trochę treningu.
Vivien uśmiechnęła się i wstała.

— Jasne. Śpij dobrze.
Kiedy dziesięć minut później zabierała tacę, jedzenie było nietknięte. Dziewczyna leżała zwinięta na łóżku, miarowo oddychając. Budzik nastawiono na siódmą rano.
Nie podejrzewała, że córka ma otwarte oczy i patrzy na nią w ciemności.


Wersja do druku Następna część