Paranoja
(część jedenasta)
Uśmiech na chwilę przed jutrem
Od autorki: fragmenty otoczone < ... > należą do Michaela.
Wychodząc z łazienki zobaczyłam w oknie Michaela. Doszłam w tym momencie do wniosku, że na ich planecie drzwi to jakiś zapomniany zabytek, chyba że mają tam tylko szklane. Stąd też brak poszanowania cudzej prywatności. W końcu otworzyłam okno i odsunęłam się, by mógł wejść. Prawie się na mnie przewrócił. Ledwo go podtrzymałam. Jestem przecież tylko małą, słabą Ziemianką.
— Coś się stało?- zaczynałam się niepokoić.
— Byłem w rezerwacie.- czerwone światełko w mojej głowie już się paliło.
— I?- alarm też się w niej odezwał.
— Piłem wodę.- prawie zaczęłam się śmiać.
— Jesteś pewien, że to nie była woda ognista?
— Muszę tu przenocować.- zignorował ton mojego głosu. Zignorował mnie, osobę, która go podtrzymuje.
— Tu? Nie możesz?- mówiąc to i próbuję go doprowadzić do łóżka. Poroniona sytuacja.
— Mówisz tak jakby to był pierwszy raz.
— Ostatnio nocowałeś tu sześć lat temu.
— Zrozum, mam tylko dwa śpiwory na tym świecie, jeden u ciebie, drugi u Maxa. Do niego nie pójdę, bo chcę spać a nie się nasłuchać.- wreszcie posadziłam go na łóżko.
— Dobrze.- rezygnuję i wyciągam z szafy śpiwór, rozkładam go jak zwykle układam na nim poduszkę, obok koc. Tak na wszelki wypadek anomalii pogodowych.- Na pewno...?- mam wątpliwości.
— Spokojnie i tak wygodniejszej poduszki nie znalazłbym w tym stanie.- mówi kładąc się.- No i co roku wybierasz nowy, wygodniejszy śpiwór. Ja nawet nie mam prawa głosu.
Kwadrans po tym jak zgasiłam światło i się położyłam.
— Jak smakowała ta woda?
— Całowałaś się znowu z Maxem?
1:1. Chwila ciszy.
— Myślisz, że niszczę związek swojej siostry?
— Nie to ona zniszczyła twój.- uśmiecham się lekko, Michael chyba to wyczuł.- Kiedyś nawet założyłem się z Isabel, że Max będzie z tobą chodził. Ona z przekory zwalczała tę możliwość i w końcu wmówiła Liv, że ta powinna z nim chodzić.
— Nigdy więcej nie zakładaj się o mnie z Isabel.
Około 20 godzin później. Znalazłam się przy jednym stole bilardowym z Maxem. Liv wyszła, gdy tylko zobaczyła jak on trzyma kij.
— Jak to możliwe, że nie umiesz grać?- potrafię zrozumieć wiele rzeczy, ale to... przekracza moje możliwości.
— Tak jakoś wyszło.
— Przyjaźnisz się ze mną, z Michaelem, chodzisz z Liv i tak jakoś wyszło, że nie umiesz grać w bilard?- wiem, że teraz po prostu się nad nim pastwię, ale łatwiej mi było zaakceptować jego pochodzenie, a właśnie...- Przecież jesteś kosmitą. Mógłbyś zawsze wygrywać.
— Możemy pogadać?
— Nie.- potrafię szybko odpowiadać.
On chce wrócić do tamtego wieczoru po wycieczce, do... wymiany kolejnej porcji śliny. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że jak będę to określała w ten sposób to spojrzę kiedyś na ten... W każdym razie przydałaby się choć jedna krytyczna uwaga. Próbuję skupić się na grze.
— Liz?- odwraca mnie do siebie i bierze moją twarz w swoje dłonie, zmuszając mnie tym samym bym na niego spojrzała.- Musimy...- on zaraz znów to zrobi. To miejsce publiczne. Nie wiem jak później wmówimy innym, że pomylił bliźniaczki.
— Liz?- Maria jesteś moją ulubioną przyjaciółką. Do tej pory też nią byłaś, ale to już inna kwestia.- Michael.- to słowo przywraca mnie do rzeczywistości.
W trójkę szybko dobiegamy do Crashdown. Isabel i Alex są przy Michaelu. Na szczęście jest już po zamknięciu, rodzice jeszcze nie wrócili.
— Michael?- pytam.
— Nadal twierdzę, że to była woda.- mówienie sprawia mu widoczną trudność. Max i Isabel patrzą na mnie pytającym wzrokiem.
— Zabierzmy go na górę.- odwlekam nieuniknione.
Położyliśmy Michaela na moim łóżku. Odruchowo położyłam obok jego poduszkę. Maria poszła po ręczniki. Isabel przykryła go kocem. Nadal czułam na sobie spojrzenie Maxa.
— Był w rezerwacie.- wyjaśniłam.- Chyba mu coś podali.
To była koszmarna noc. Rosła mu gorączka. Miał dreszcze a potem jeszcze ta pajęczyna czy coś takiego. Maria i Isabel ciągle kłóciły się o to czy jest mu ciepło czy zimno. Obie były przerażone. Alex tylko przynosił to o co prosiły. Max chciał jechać do rezerwatu. Widziałam to po nim. Byłam pewna, że zaraz to powie. Bałam się jednak, że tu nie chodziło o żadną wodę. Chodziło o Rzecznego Psa, o Hanka, o doskonałą rodzinę Evansów i przede wszystkim o Michaela.
< A skoro chodzi o mnie to ja najlepiej to opiszę. Liz chciała, żebym jej to opowiedział, ale lepiej będzie jeśli sam to przeleję na papier. Najpierw jednak ustalmy dwie rzeczy. Po pierwsze: uważam, że pisanie tego dziennika nie jest zbyt rozsądne. Po drugie: nie mam najmniejszej ochoty się uzewnętrzniać. Więc dlaczego to piszę? Przez te wszystkie lata nauczyłem się nie dyskutować z Liz Parker. Ona jest inna. Trudno wyjaśnić dlaczego jest częścią mojego życia. Żadnych zdolności, wspólnego pochodzenia tak jak z Isabel i Maxem. Jest człowiekiem. Tylko innym niż reszta. Bo pozostali na jej miejscu baliby się, traktowali nas inaczej i najprawdopodobniej już od dawna federalni robiliby na nas badania. Ona traktuje nas normalnie. Więcej. Połowa jej przyjaciół to nawet nie ludzie.
Od początku wydawała się wiedzieć i rozumieć lepiej niż inni, lepiej niż Max i Isabel. To naprawdę dziwne. Nawet bardzo dziwne. Przecież doskonale dogaduje się z rodzicami, zwłaszcza z ojcem. Każdego ranka, po kolejnym 'gorszym' wieczorze Hanka widziała wszystko w moich oczach. Na wszystkich działał mój mór. Tylko nie na nią. To dlatego z nią o tym rozmawiałem. Skoro i tak nie było szans tego przed nią ukryć.
Zrobiło się łzawo i nudno. Kawałek przewinę: kokon, pomocna dłoń Maxa(swoją drogą nie mógł wymyślić czegoś mniej... maxowatego), stoję na środku koła. Alex. Ludzki przyjaciel. Zasadnicze pytanie brzmi: jak do tego doszło? Maria. Ludzka dziewczyna. Nie będę pytał. Tego na pewno nie da się wyjaśnić. Isabel. To troskliwe spojrzenie. Nigdy więcej nie tknę żadnych napojów z niewiadomego źródła. Może kiedyś przestanie się ciągle o mnie martwić. Max nie zdążył podejść. I dobrze. Wystarczy, że trzymaliśmy się za ręce. Liz. Spokojnie. Udusisz mnie, ale trudno. Uznajmy, że tobie wolno.
Budzę się. Isabel, Maria, Liz. Uśmiechy radości Maxa i Alexa marnie przykrywają zazdrość. Ja to jestem uwielbiany. Mam tylko nadzieję, że to nie efekt instynktu macierzyńskiego. >
Inna znaczy wyjątkowa.
< Nie przesadzajmy >
Nie dyskutuj ze mną.
Leżę na łóżku ze wzrokiem utkwionym w sufit. Czuję się sparaliżowana strachem. Słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Liv kładzie się obok mnie. I tak jak ja leży bez ruchu. Trwamy tak kilkanaście minut.
— Duszę się tu.- stwierdza w końcu.- Nie mam już czym oddychać.
— Przyszłość.- właściwie nie pytam. Wiem.
— Nie ma chyba nic bardziej przerażającego, nic gorszego niż jutro.
— Niezależnie od tego jakie było wczoraj i jakie jest dzisiaj.- prowadziłyśmy tę rozmowę wiele razy, wiemy doskonale jak ona się skończy i wiemy, że pewnego dnia napiszemy do niej inne zakończenie.
— Jeśli kiedyś cię o to poproszę, wyjedziesz ze mną?- upewnia się po raz nie wiadomo który.
— Wiesz, że tak.
— A kiedy później każę ci zniknąć z mojego życia?
— Wrócę tu.
— Jak to możliwe, że mamy te same geny?
— To jedna z bardziej niezgłębionych tajemnic wszechświata.
Puste i ciemne Crashdown. Nie chcę nam się nawet zapalać światła. Maria kładzie głowę na stole jakby zaraz miała usnąć.
— Przez ostatnie godziny myślałam tylko o tym czy to przeżyje a on wstał i wrócił do siebie, żeby oglądać nagranie z jakiegoś meczu.
— Przestań, Isabel powtarzała to zdanie przez ostatnią godzinę.- dialog Marii i Alexa będzie jeszcze długo trwał.
Uśmiecham się lekko. Jakby na próbę, żeby się upewnić, że jeszcze potrafię. Wszystko wraca do normy, choć wewnątrz cała się trzęsę.
— Tylko nie zapomnijcie zamknąć Crashdown. Albo raczej go otworzyć. I zostawcie coś w lodówce.
Idę na zaplecze. Obok schodów stoi Michael.
— Jak mecz?
— Moja drużyna miała kiepski wieczór.
Tym razem bardziej przykładam się do uśmiechu. Przytulam go, a on mnie.
— Przepraszam.- szepczę do jego ramienia.
— Nie masz za co. Ja też się bałem.
Stoimy obok siebie przez chwilę w milczeniu.
— Ale jak komuś o tym powiesz to z nami koniec.- Michael wychodzi z uśmiechem, który mówi mi, że wszystko jest już w porządku.
Wchodzę po schodach. Nie zapalam światła w pokoju. Max stoi na balkonie. Nie potrafię do niego nie wyjść. Chwilę później czuje jego dłonie na swojej twarzy, jego usta na swoich. Pozwala mi znów zapomnieć o strachu, by jutro przedstawienie mogło znów trwać.
Koniec części jedenastej.